poniedziałek, 31 grudnia 2012

10. Jak napisać oryginalną powieść, czyli Mary i Gary w liceum [1/?]

Dzisiaj weźmiemy na warsztat szalenie niebanalną powieść, z której dowiecie się między innymi, jak wyglądają lekcje biologii w liceum, co należy zrobić w przypadku anielskiego objawienia oraz jakie są skomplikowane mechanizmy romantyzmu i miłości. Indżojcie.

A z okazji końca roku podzielimy się spisem haseł, po których czytelnicy trafiali na nasz blogasek:

bruno pelleter uda [zapewne wielu by chciało zobaczyć]
porno baty na zwj
jak człowiek dymal w butelke porno
co to jest ksiazka o penisach robi sie twardy hentai [z powyższych jasno wynika, czym się zajmujemy]
gdy podparł lampe zakurzoną od razu miał
grinch z dziewczyną
błąd mulder; nie wiem, nie jestem psychologiem
fabryka papieru w pobliżu vancover
jeszcze raz tak bez otchłanie
rożne zasłony na oknach w salonie
kto robi [ONI. To zawsze są ONI]




"Szeptem", Becca Fitzpatrick

Analizują: Leleth i Wiedźma.




Dolina Loary, Francja, listopad 1565

Chauncey przebywał z młodą wieśniaczką na porośniętych trawą brzegach Loary, gdy nagle zaczęła się burza, i pozbawiony wałacha, którego puścił wolno na łąkę, musiał wracać do zamku pieszo.

Hm, nie rozumiem. Nie przewidział, że koń zwieje, jak się go wypuści, czy też może pójście po niego jest poniżej godności?

Zerwawszy z trzewika srebrną klamrę [bo nie mógł przynieść z sobą drobniaków. Nie, bez niszczenia trzewików nie jest dostatecznie dramatycznie], położył ją na dłoni dziewczyny i chwilę patrzył, jak ta zmyka, w spódnicy utytłanej błotem.
Dłoń w spódnicy, to jakiś teatrzyk marionetek?

Potem naciągnął buty i ruszył do domu. Ulewa zakryła ciemniejący pejzaż wsi wokół Chateau de Langeais. Chauncey żwawo przeskakiwał zapadnięte w czarnoziemie cmentarza groby.

Bo ich obejście nie byłoby dostatecznie ql, nie tak jak nagłe wypierdolenie się i zarycie dziobem w błoto.
Normalni chłopi woleliby sadzić w czarnoziemie rzepę, czy inne buraki, a nie nieboszczyków. Rozumiem jednak, że tam mieli nadmiar żyznych gruntów.

Nawet w najgęstszej mgle umiał trafić stąd do domu, bez lęku, że się zgubi. Tego wieczoru mgła nie zaległa, ale mrok i zacinający deszcz były wystarczająco zwodnicze.
Spostrzegłszy kątem oka jakiś ruch, Chauncey prędko zerknął w lewo i uległ wrażeniu, że wielki anioł wieńczący bliski nagrobek podnosi się z miejsca. Ni to kamienny, ni marmurowy
[bo marmur wcale i absolutnie nie jest kamieniem], chłopiec olbrzym był obnażony do pasa, z gołymi stopami, w opadających na biodra portkach.
Oryginalne dekoracje mają na tym cmentarzu, nie powiem. Anioły w portkach, zamiast w tradycyjnych szatach…
I potwornie bogate chłopstwo, skoro na wiejskim cmentarzu stoją wypaśne marmurowe nagrobki.

Zeskoczył z grobu na ziemię; jego czarne włosy ociekały deszczem. Woda spływała mu po twarzy, śniadej jak u Hiszpana.
A śniadość Hiszpana różni się jakoś drastycznie od śniadości, dajmy na to, mieszkańca Prowansji? Albo Włocha?

Chauncey dotknął rękojeści miecza.
-Coś ty za jeden?
Na twarzy chłopca odmalował się uśmiech.
- Nie igraj z księciem de Langeais - ostrzegł go Chauncey. - Pytałem, jak się zowiesz. No, mów.
-Księciem? - Chłopiec oparł się o pokrzywioną wierzbę. - Czy bękartem?
Chauncey dobył miecza.
-Odwołaj to! Ojciec mój był księciem de Langeais. Więc i ja jestem księciem de Langeais – dodał niepewnie i przeklął się za to w duchu.
Chłopiec leniwie pokręcił głową.
-Nie stary książę był twym ojcem.
Chauncey zawrzał gniewem na tak nikczemną zniewagę.
-A twój rodzic? - spytał, wyciągając miecz przed siebie. Wprawdzie jeszcze nie znał nazwisk wszystkich swych wasali, ale już pomału się ich uczył. Chciał przywołać w pamięci rodowe miano chłopca.

*popada w stupor* Kamienny pomnik ożywa i zeskakuje z nagrobka, a koleś uważa tylko, że to jego wasal, i zastanawia, jakie jest tego pomnika nazwisko rodowe. Okeeeeej.
Nie chcę szczać ałtorce na paradę, ale wasal to jakby nie to samo, co poddany. A tu chodzi o poddanych raczej.

Chłopiec zbliżył się do niego, odsuwając miecz na bok. Nagle wyglądał starzej, niż przypuszczał Chauncey, i może nawet liczył rok, dwa lata więcej od niego.
-Pomiot Szatana - odpowiedział. Chaunceya z przestrachu ścisnęło w żołądku.
-Jesteś obłąkany - wycedził przez zęby. - Zejdź mi z drogi.
Ziemia pod jego stopami drgnęła. Pod powiekami buchnęło nagle zlotem i czerwienią. Zgarbiony, z paznokciami wpitymi w biodra,
[wsadził se ręce w gacie?] spojrzał na chłopca, bez tchu mrugając oczami [a normalnie nimi oddychał?] i próbując pojąć, co się dzieje. W głowie zakręciło mu się tak, jakby zupełnie stracił panowanie nad umysłem.
Chłopiec przykucnął, aby zrównać się z nim wzrokiem.
-Posłuchaj uważnie. Musisz mi coś ofiarować. Nie odejdę, póki tego nie dostanę. Rozumiesz?
Chauncey zacisnął zęby i w odruchu buntu pokręcił głową na znak niedowierzania. Chciał splunąć na chłopca, lecz ślina spłynęła mu po brodzie, bo język odmówił posłuszeństwa. Chłopiec uścisnął ręce Chaunceya, który, poparzony gorącem jego dłoni, głośno zawył.
-Musisz złożyć mi przysięgę wierności - rzekł chłopiec. - Klęknij i przysięgaj.
Chauncey chciał się szorstko roześmiać, ale ze zdławionej krtani dobył się tylko jęk. Choć z tyłu nie było nikogo, jego prawe kolano ugięło się, jakby pod kopniakiem, i zaryło w błocie. Słaniając się, dostał nudności.

Muszę to sobie jakoś rozrysować. Prawe kolano mu się ugina i dotyka ziemi, lewe natomiast nie, pozostaje proste. Taka postawa jest fizycznie niemożliwe. Na dodatek jak można się słaniać, wpół klęcząc?
Logika nakazuje mniemać, iż kolano lewe wywichnęło mu się z soczystym trzaskiem.

- Przysięgaj - powtórzył chłopiec.
Kark Chaunceya objęła fala żaru; wytężając siły, ledwie zdołał zacisnąć dłonie w słabe pięści.
Rozbawiło go to, choć wcale nie było mu do śmiechu. Nie pojmował, jakim cudem nieznajomy wywołał u niego raptowne mdłości i osłabienie, które miały ustąpić dopiero, gdy złoży przysięgę.

A mógł wywołać sraczkę...

Postanowiwszy usłuchać chłopca, w duchu poprzysiągł sobie, że zniszczy go za to upokorzenie.
- Panie, jestem twoim sługą - rzekł głosem pełnym jadu. Nieznajomy pomógł mu wstać z klęczek.
- Spotkamy się tu z początkiem hebrajskiego miesiąca cheszwan. Musisz mi służyć przez dwie niedziele od nowiu do pełni.

Ponieważ zastosowanie lokalnej miary czasu byłoby niedostatecznie kul.

- Dwie niedziele? - ciało Chaunceya zatrzęsło się od gniewu. - Jestem księciem de Langeais!
- Jesteś Nefilem - odparł chłopiec, uśmiechając się krzywo
Chauncey miał na końcu języka ciętą ripostę na te słowa, ale zdoławszy ją przełknąć, spytał
lodowatym tonem:
- Co takiego?
- Należysz do biblijnego rodu Nefilów. W istocie ojcem twym jest anioł, który spadł na ziemię z niebios. Jesteś więc na poły śmiertelnikiem - chłopiec napotkał wzrok Chaunceya, unosząc ciemne oczy – na poły zaś upadłym aniołem.
Przywoławszy z otchłani myśli głos swego nauczyciela, Chauncey usłyszał, jak odczytuje on fragmenty z Biblii i opowiada o rodzie odszczepieńców, rasie przerażającej i potężnej, powstałej, gdy strąceni z nieba aniołowie współżyli ze śmiertelniczkami. Przeszedł go silny dreszcz, na granicy obrzydzenia.

Jak mnie skleroza nie myli, to ci aniołowie najpierw wskoczyli śmiertelniczkom do łóżek, a potem dopiero zostali wykopani z Nieba, właśnie za owe romanse.

-Ktoś ty?
Chłopiec odwrócił się i zaczął oddalać, lecz mimo że Chauncey chciał ruszyć za nim w pogoń, nie mógł ustać na osłabionych nogach. Klęcząc, przez zmrużone w deszczu oczy dojrzał na jego plecach dwie grube blizny. Zbiegały się one w kształt odwróconej litery „V".
-Czyś ty jest... upadły? - zawołał. - Widzę, że odarli cię ze skrzydeł...?
Chłopiec - anioł albo kto tam jeszcze - nie zatrzymał się jednak. Chauncey już nie potrzebował potwierdzenia.
-A te usługi, które mam oddawać... - krzyknął. - Chcę wiedzieć, na czym polegają?
Powietrze rozbrzmiało cichym śmiechem.



ROZDZIAŁ 1
Coldwater, Maine, współcześnie

Weszłam do sali biologicznej i... szczęka mi opadła. Ciekawe, skąd na tablicy wzięli się Barbie z Kenem. Ktoś przyczepił ich tam razem i na silę złączył im ręce. Oboje byli na golasa i tylko miejsca intymne mieli przysłonięte sztucznymi liśćmi
[hehe, a po co?]. Nad głowami lalek widniało hasło, wypisane grubą różową kredą:
ZAPRASZAM DO ŚWIATA ROZMNAŻANIA

Vee Sky, która weszła razem ze mną, powiedziała:
- I właśnie dlatego szkoła zakazuje używania komórek z aparatem fotograficznym. Zdjęcia czegoś takiego w e-zinie byłyby dla wydziału oświaty wystarczającym powodem, żeby wywalić biologię z programu.

Pewnie. Bo najlepszym sposobem rozwiązania problemu jest udawanie, że go nie ma.
Takie gołe plastikowe krocze Kena, tudzież nagi plastikowy biust Barbie, to jest samo zgorszenie i zgroza galopująca. Ani chybi nauczyciel biologii zostałby aresztowany za molestowanie nieletnich.

A my w ciągu tej godziny mogłybyśmy robić coś twórczego, na przykład pobierać indywidualne lekcje u ładnych chłopców z wyższych sfer.
- Wiesz, Vee - odparłam - mogę się założyć, że czekałaś na te zajęcia cały semestr.
Vee zatrzepotała rzęsami i uśmiechnęła się szelmowsko.
- Nie usłyszę na nich niczego, o czym już bym nie wiedziała.
I to mówi Vee dzie - wi - ca?

Mam złe przeczucia. Czy to jakaś krewna Sylwii Grzeszczak?
Znaczy bycie dziewicą oznacza również bycie tłumokiem, nie mającym pojęcia o biologii? Aha.

-Ciszej. - Mrugnęła do mnie, akurat gdy zadzwonił dzwonek, i musiałyśmy zająć miejsca za jednym stołem, obok siebie.
Trener McConaughy chwycił gwizdek dyndający mu na łańcuszku na szyi i zagwizdał.
-Drużyna, siadać!
McConaughy traktował lekcje biologii w dziesiątej klasie jak zajęcie poboczne, bo tak naprawdę pracował jako trener koszykówki na uniwerku, o czym wszyscy wiedzieliśmy.

Nie ma to jak dobrze wykwalifikowana kadra od trudnych spraw. A ja się dziwię, że u nas wychowanie seksualne jest żenujące.

- Pewnie nie mieści wam się w głowie, że seks to coś więcej niż piętnastominutowy pobyt na tylnym siedzeniu samochodu.
Ta sytuacja tak jakoś przypomina mi ten dowcip…

Tymczasem seks to nauka. No, a czym jest nauka?
- Nudą - krzyknął jakiś chłopak z tyłu sali.
- Jedynym przedmiotem, który mi nie idzie - odezwał się inny.
Trener przemknął wzrokiem po pierwszych rzędach, zatrzymując się na mnie.
- Nora?
- Wiedzą na jakiś temat - odpowiedziałam. Podszedł do mojego stołu i stuknął w blat palcem wskazującym.
- Coś więcej?
- Wiedzą nabytą poprzez doświadczenia i obserwację.
Pięknie. Jak na przesłuchaniu do nagrania audiobooka z naszego podręcznika do biologii.
- Własnymi słowami - zażądał trener.
Dotknęłam końcem języka górnej wargi, szukając jakiegoś synonimu.
- Nauka jest dochodzeniem.
Tylko mnie się kojarzy? :D
Nie tylko!

Zabrzmiało to jak pytanie.
- Nauka faktycznie jest dochodzeniem - rzekł trener, zacierając ręce. - Nauka wymaga od człowieka przeobrażenia się w szpiega.
Ujęta w ten sposób nauka wydawała się wręcz frajdą. Zbyt dobrze jednak znałam McConaughy'ego, by sobie robić nadzieje.
- Pomyślne dochodzenie wymaga praktyki - ciągnął.
- Seks też - zawołał ktoś, znów z tyłu sali. Wszyscy powstrzymaliśmy się od śmiechu, a trener pogroził przestępcy palcem.
- Tego wam dziś nie zadam.
Uff, co za ulga. Zaraz, to był chyba Element Komiczny…
Ha, ha?

McConaughy znowu zwrócił się do mnie: - Noro, siedzisz z Vee od początku roku.
Skinęłam głową, niestety przeczuwając, do czego zmierza.
-I obie redagujecie e-zin.
Przytaknęłam.
-Na pewno zdążyłyście się już dobrze poznać.
Vee kopnęła mnie pod stołem. Wiedziałam, o czym myśli. Że facet nie ma pojęcia, ile o sobie wiemy. Vee sianowi moje całkowite przeciwieństwo. Ma zielone oczy, jasnopopielate włosy i kilka kilogramów nadwagi. Ja jestem ciemnooką brunetką o wielkiej burzy loków, którym nie daje rady nawet najlepsza prostownica.
[Użyj prasy hydraulicznej.] Mam też nogi długie jak barowy stołek. Mimo tych różnic łączy nas niewidzialna więź.
Bo przyjaźnią się z reguły tylko ludzie o podobnym wyglądzie.

Założę się. że każde z was nieźle zna osobę, z którą siedzi, bo przecież nie bez powodu wybraliście sobie miejsca. Ze względu na poufałość. Niestety, wyborny detektyw unika poufałości, gdyż tępi ona instynkt badawczy. Dlatego też dzisiaj ustalimy nowe rozmieszczenie was przy stolach.
Otworzyłam usta, by zaprotestować, ale Vee mnie wyprzedziła:
- To jakaś paranoja! Jest kwiecień, czyli prawie koniec roku. Nie może pan teraz wyprawiać takich rzeczy.
Na twarzy trenera pojawił się uśmieszek.
-Mogę wyprawiać takie rzeczy do ostatniego dnia semestru. A jeśli oblejecie mój egzamin, wrócicie tutaj w przyszłym roku i będę je wyprawiał nadal.
Vee wepchnęła notatnik do plecaka i gwałtownie zasunęła zamek. Zagryzając wargi, machnęłam jej na pożegnanie, po czym się obejrzałam, aby sprawdzić, kto zajmuje miejsce za nią. Znałam nazwiska wszystkich kolegów i koleżanek z klasy... prócz jednego: chłopaka, który miał do mnie teraz dołączyć.

Jeżu jak Byku, jest kwiecień, a ona nie zna nazwiska kolegi z klasy. Wiem, że w Stanach jest nieco inny system nauczania, ale i tak trzeba być wybitnie aspołecznym oraz niezwracającym uwagi na otoczenie, żeby do czegoś takiego doszło.
Ale ona zna nazwiska wszystkich, tylko nie tego jednego kolesia. Innymi słowy jest to nieudolna próba osiągnięcia saspęsu i tajemniczości.

Trener nigdy go nie wywoływał, co chyba mu odpowiadało. Siedział zgarbiony przy stole za naszym, spokojnie patrząc przed siebie chłodnymi czarnymi oczami. Jak zwykle. Do głowy by mi nie przyszło, że siedzi tam tak dzień w dzień ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń.
Zawiesiłam się z lekka. Wie, że siedzi jak zwykle, ale nie przyszłoby jej do głowy, że to robi?

Z pewnością nad czymś rozmyślał, ale, wiedziona intuicją, uznałam, że lepiej nie wiedzieć nad czym. Położył na stole książkę do biologii i siadł na dawnym krześle Vee.
Uśmiechnęłam się do niego.
-Cześć, jestem Nora.
Przeszył mnie czarnymi oczami, lekko wykrzywiając usta. Moje serce zamarło na chwilę, w której niby cień zapadła nade mną jakaś ponura ciemność. Zaraz zresztą zniknęła, ale ja przyglądałam mu się nadal. Nie uśmiechał się przyjaźnie. Był to uśmiech, który oznaczał kłopoty. Niechybne.

Żeby nie brunet, powiedziałabym, że Geralt z Rivii.
Stefa Meyer musi to przeczytać, totalnie nigdy nic takiego nie czytała.

Skupiłam wzrok na tablicy. Barbie i Ken gapili się na mnie z dziwnie wesołymi twarzyczkami.

Zaraz. To trener toleruje tę dekorację? A może to on ją rozwiesił?

- Rozmnażanie ludzi to nieco lepki temat...
- Błeeeee! - jęknęli chórem uczniowie.
- Wymaga dojrzałego podejścia.
Takiego właśnie, jakie prezentuje na każdym kroku trener. I tak jak w przypadku każdej nauki przyrodniczej, najlepiej zapoznawać się z nim na drodze dochodzenia. [nieodmiennie mnie to bawi. Ale ja ze wsi jestem, mogą mnie śmieszyć niskie dowcipy] Do końca dzisiejszych zajęć poćwiczycie śledztwo, próbując dowiedzieć się jak najwięcej o nowym koledze. Na jutro macie przynieść sprawozdania z tych badań i wierzcie mi, sprawdzę, czy są autentyczne. Uczymy się tu biologii, a nie angielskiego, więc niech was nie kusi, aby zmyślać odpowiedzi. Chcę widzieć prawdziwą interakcję i pracę zespołową.
Ale co to ma wspólnego z biologią?
Nic, ale ałtorka musiała mieć pretekst, żeby hirołina zaczęła łazić dookoła tajemniczego hiroła.

Pobrzmiewało to pogróżką: „bo popamiętacie". Siedziałam spokojnie. Teraz był jego ruch. Gdy wcześniej się uśmiechnęłam, nic dobrego z tego nie wyszło. Zmarszczyłam nos, próbując się zorientować, czym pachnie. Nie papierosami. Czymś bardziej intensywnym i paskudnym. Cygarami.
Napotkawszy wzrokiem zegar na ścianie, zaczęłam wystukiwać ołówkiem rytm wskazówki sekundowej. Położyłam łokieć na stole i wsparłam podbródek na pięści. Westchnęłam. No niezłe. W tym tempie niczego się nie dowiem.

Hint – powinnaś o coś zapytać, a nie demonstrować foch i znudzenie.
Pytanie jest poniżej jej godności i zajebistości!

Gapiąc się przed siebie, usłyszałam jednak miękkie wodzenie piórem po papierze. [Rany, to jakaś kuzynka Belli, skoro słyszy takie rzeczy. Jeśli to jest rzetelne pióro ze stalówką, to słychać pisanie nim, ale miękkim bym tego dźwięku nie nazwała. Bo to skrobanie jest.] Pisał - ciekawe co. Dziesięć minut siedzenia przy jednym stole nie uprawniało go jeszcze do wydawania opinii na mój temat. [Takie rozkosznie ałtoreczkowe – nie znasz mnie, nie masz prawa mnie oceniać!!1 :D Foch i uj!] Zerknęłam w jego notatnik i stwierdziłam, że ma już kilka linijek tekstu, którego wciąż przybywało.
-Co piszesz? - zapytałam.
-I mówi po angielsku - odpowiedział, równocześnie to zapisując, łagodnym, a zarazem leniwym ruchem dłoni.
Pochyliłam się nad nim na tyle blisko, na ile starczyło mi odwagi, próbując przeczytać, co napisał, ale momentalnie złożył kartkę na pól i nie zobaczyłam nic.
-Co napisałeś? - spytałam stanowczo.
Sięgnął przez stół po mój czysty arkusz, przysunął go do siebie i zmiął w kulkę. Nim zdążyłam zaprotestować, celnym strzałem wrzucił ją do kosza na śmieci przy biurku trenera.

Znaczy wszystko w normie. Lasia się zachowuje jak nadęta księżniczka, a laś jak buc.
Tak, wszystko zgodnie z kanonem Zmie… przepraszam, całkowicie oryginalnej powieści.

Chwilę wpatrywałam się w kosz, targana niedowierzaniem i wściekłością, po czym otworzyłam notatnik na czystej stronicy.
-Jak się nazywasz? - spytałam, z ołówkiem w pogotowiu.
Spojrzałam na niego znowu tylko po to, żeby zobaczyć ten posępny uśmiech, który chyba tym razem miał mnie ośmielić, abym coś od niego wyciągnęła.
-Nazwisko? - powtórzyłam z nadzieją, że głos załamuje mi się tylko w wyobraźni.
- Mów mi Patch. Serio. Tak mnie nazywaj.
Mówiąc to, lekko mrugnął, uznałam więc, że ze mnie kpi.
[Jakoś wcale mu się nie dziwię]
-Co robisz w wolnym czasie? - zapytałam.
-Nie miewam wolnego czasu.
-Myślę, że to jest zadanie na ocenę, więc może zechcesz być miły?
Wychylił się do tyłu, krzyżując ręce za głową.
-Miły?
Przekonana, że to znów aluzja, stwierdziłam, że bezpieczniej będzie się wycofać.
-W wolnym czasie, powiadasz - rzekł w zadumie. - Robię zdjęcia.
Drukowanymi literami zapisałam: FOTOGRAFIA.
-Jeszcze nie skończyłem - ciągnął. - Szykuję duży cykl fotek felietonistki pewnego e-zinu, która propaguje żywność ekologiczną, potajemnie para się poezją i drży na samą myśl, że będzie musiała wybierać między Stanford, Yale i... zaraz, jak się nazywa ten wielki na „H"?
Patrzyłam na niego przez chwilę, wstrząśnięta, że w niczym się nie myli. I nie odniosłam wrażenia, że tylko zgaduje. Wszystko wiedział. A ja chciałam się dowiedzieć skąd. Natychmiast.
-Ale nie wylądujesz na żadnym z nich - dodał.
-Doprawdy? - spytałam bez namysłu.
Chwycił moje krzesło pod siedzeniem i przyciągnął mnie do siebie. Niepewna, czy mam dać drapaka, pokazując, że się boję, czy nie robić nic i udawać znudzenie, wybrałam drugą opcję.
-Mimo że byłabyś prymuską na każdym z tych trzech uniwersytetów, gardzisz nimi, bo powszechnie kojarzy się je z sukcesem.
Laska jest tak hipsterska, że woli być kojarzona z porażką.

Ferowanie wyroków to trzecia z twoich największych słabości.
-A druga? - spytałam z lekką furią. Kim jest ten facet? Czy to ma być jakiś wkurzający dowcip?
-Nie wiesz, komu zaufać. Nie: odwołuję. Ufasz ludziom, tyle że zawsze niewłaściwym.
-No, a pierwsza? - zapytałam.
-Trzymasz życie bardzo krótko.
-A cóż to ma znaczyć?
-Boisz się wszystkiego, nad czym nie masz kontroli.
Zjeżyły mi się włosy na karku, a salę ogarnęło lodowate zimno. Normalnie w takiej sytuacji
podeszłabym do biurka trenera i poprosiła go o zmianę miejsca, ale nie miałam zamiaru dać odczuć chłopakowi, że może mnie zastraszyć.
Słusznie, trener jest takim bucem, że robienie wbrew sprawiłoby mu uciechę.

W irracjonalnym odruchu samoobrony postanowiłam, że nie wycofam się pierwsza.
-Sypiasz nago? - zapytał.
Myślałam, że padnę, ale jakoś się opanowałam.
-Nie jesteś osobą, której chciałabym się z tego zwierzać.
-Byłaś kiedyś u psychiatry?
-Nie - skłamałam. Tak naprawdę chodziłam na terapię do szkolnego psychologa, doktora Hendricksona.
Bo psychiatra i psycholog to jest całkiem to samo. Mhm.

Bynajmniej nie z wyboru, no i nie lubiłam rozmawiać na ten temat.
-Popełniłaś przestępstwo?
-Nie - odparłam. Fakt, że parę razy przekroczyłam dozwoloną szybkość, nie zrobiłby na nim wrażenia.
- Może byś mnie zapytał o coś normalnego? Sama nie wiem... O ulubiony rodzaj muzyki.
-Nie będę pytał o to, czego się domyślam.
-Nie masz pojęcia, czego słucham.
-Baroku. Twój świat to przecież lad, porządek. Pewnie grasz... na wiolonczeli? - powiedział to tak, jakby odpowiedź przyszła mu z powietrza.
-Mylisz się - kolejne kłamstwo, lecz tym razem dreszcz przeszedł mi po ciele. Skąd się w ogóle wziął ten facet? Skoro wie, że gram na wiolonczeli, to o czym jeszcze może wiedzieć?
-Co to? - Paten dotknął piórem wewnętrznej strony mojego przegubu. Odsunęłam się odruchowo.
-Znamię.
-Wygląda jak blizna. Noro, masz skłonności samobójcze? - Nasze oczy się spotkały i fizycznie poczułam, że on się śmieje. - Rodzice są razem czy się rozwiedli?

Znaczy ławka się trzęsła?

-Mieszkam z mamą.
-A ojciec?
-Tato zmarł w ubiegłym roku.
-Na co?
Wzdrygnęłam się.
-Został... zamordowany. Wybacz, ale to są jednak sprawy osobiste.
Na chwilę zapadło milczenie, a bezwzględność w jego wzroku jakby nieco złagodniała.
-Na pewno jest ci ciężko - zabrzmiało to szczerze. Zadzwonił dzwonek i Patch wstał, kierując się do drzwi.
-Poczekaj! - zawołałam, ale się nie odwrócił. - Patch! -Był już za drzwiami. - Przecież ja nie mam nic o tobie!
Zawrócił i podszedł do mnie. Ujmując moją rękę, napisał coś na niej, zanim pomyślałam, żeby mu ją wyrwać.
Chciałam mu powiedzieć, żeby nie liczył na mój telefon dziś wieczorem. Chciałam powiedzieć, że przez te jego pytania zmarnowałam całą lekcję. Chciałam masę rzeczy, ale stałam bez słowa, jakby mnie zamurowało.
-Dziś wieczór jestem zajęta - odezwałam się wreszcie.
-Ja też. - Uśmiechnął się szeroko i już go nie było. Sterczałam jak zaklęta, próbując zrozumieć to, co zaszło.
Czyżby celowo wypytywał mnie do końca zajęć, żebym nie mogła odrobić zadania? Czyżby sądził, że zrehabilituje go jeden promienny uśmiech? Tak - pomyślałam - jasne.
Oczywiście. To spizeg i podstęp.

-Nie zadzwonię! - krzyknęłam za nim. - W życiu!!!
-Skończyłaś ten felieton na jutro? - spytała Vee. Zbliżyła się, notując coś w skoroszycie, z którym nigdy się nie rozstawała. - Bo ja zamierzam napisać o niesprawiedliwości tego rozsadzenia. Dostała mi się dziewucha, która właśnie dziś rano skończyła leczyć wszawicę.
A wszawica jest taka nietrendy, no...

-Mój nowy kolega - powiedziałam, wskazując korytarz za plecami Patcha. Chód miał wkurzająco
pewny, w stylu „wyblakłe dżinsy i kowbojski kapelusz". Tyle że tak się nie ubierał. Patch należał do facetów, którzy noszą ciemne lewisy, ciemne T-shirty na guziki i ciemne buty do kostek.
T-shirt na guziki? Coś nowego dla mnie.

-Ten kiblujący? Pewnie nie przykładał się do nauki. Kto wie, może repetuje już drugi raz. – Popatrzyła na mnie porozumiewawczo. - Za trzecim razem to sam miód.
-Przyprawia mnie o gęsią skórkę. Wie, czego lubię słuchać. Bez żadnych wskazówek, od razu
powiedział: „baroku" - próba naśladowania jego niskiego głosu wyszła mi fatalnie.
-Pewno zgadł.
-Wie też... o innych sprawach.
-Na przykład?
Westchnęłam. Wiedział znacznie więcej, niżbym chciała.
- Jak mnie wnerwić - odparłam w końcu. - Powiem trenerowi, żeby nas rozsadził.
-Popieram. Miałabym świetny nagłówek do następnego artykułu: „Dziesiątoklasistka kontratakuje".
Albo jeszcze lepszy: „Rozsadzaj, a dadzą ci po nosie". Mmm, coś fantastycznego.
Ostatecznie jednak po nosie dostałam ja. McConaughy odrzucił moją prośbę o przeniesienie na poprzednie miejsce.
[łaskawie powstrzymam się od „a nie mówiłam”] Najwyraźniej zostałam skazana na siedzenie z Patchem.
Na razie.


ROZDZIAŁ 2
Mama i ja mieszkamy na peryferiach Coldwater, w osiemnastowiecznym wiejskim domu. w którym ciągle wieje. Jest to jedyny budynek przy Hawthorne Lane, tak że najbliższych sąsiadów mamy w odległości prawie mili. Nieraz sie zastanawiam, czy jego budowniczy, mając do wyboru mnóstwo działek wokół, świadomie stawiał fundamenty w epicentrum tajemniczej pogodowej anomalii [*ehku ekhu* zmierzch *ekhu*], która najwyraźniej wsysa całą mgłę z wybrzeża Maine i przenosi ją nad nasz ogródek. Dom spowija wtedy mrok przywodzący myśl zabłąkane duchy.
Mhrock musi być.

Tego wieczoru uplasowałam się na taborecie w kuchni, w towarzystwie zadania domowego z algebry oraz naszej gosposi, Dorothei.

Mamy wyjaśnienie, co stało się z matką Nory, zbyte jednym zdaniem: ze względu na pracę stale podróżuje. Ech, te najlepsze opkowe tradycje. Ciach.

-Opowiedz mi o tej nowej koleżance. Jaka jest?
Jest wysoki, ciemnowłosy i irytujący. I niesamowicie zamknięty. Oczy Patena są jak czarne kule.
[dobrze, że nie jak mutry… ] Bierze wszystko, a sam nie daje nic. Choć wcale nie muszę wiedzieć o nim więcej. Nie spodobało mi się to, co spostrzegłam na pierwszy rzut oka, było więc bardzo wątpliwe, że spodoba mi się to, co się czai w jego wnętrzu.
Tylko że to nie do końca prawda. Z tego, co zobaczyłam, spodobało mi się w nim wiele. Długie, smukłe mięśnie rąk, szerokie, ale nienapięte barki
[im bardziej czytam ten opis, tym bardziej go nie rozumiem]  i uśmiech, zarazem figlarny i uwodzicielski. Byłam w wewnętrznej niezgodzie ze sobą, próbując zignorować coś, co miało nieodparty urok.

Zrobiłam remanent uczuć, jakie się we mnie kotłowały. Nie byłam głodna. Nie byłam zmęczona. Ani znów tak strasznie samotna. Jednak trochę niepokoiło mnie zadanie z biologii. Powiedziałam
Patchowi, że do niego nie zadzwonię, i sześć godzin temu naprawdę nie miałam takiego zamiaru.
Teraz myślałam tylko o jednym - żeby nie ponieść klęski. Biologia szła mi najgorzej ze wszystkich
przedmiotów. Moje oceny problematycznie chwiały się między bardzo dobrymi i dobrymi
[*parsk* Ach, te życiowe problemy Mary Sue], co dla mnie sprowadzało się do tego, czy w przyszłości dostanę całe stypendium, czy tylko połowę.
Wróciłam do kuchni i podniosłam słuchawkę telefonu. Spojrzałam na to, co zostało z wypisanych mi na ręce siedmiu cyfr.

I ona tak przez cały dzień nie umyła łap, że jeszcze coś jej zostało? Blech.

Skrycie liczyłam, że Patch nie odbierze. Jeśli będzie nieosiągalny i nie zechce mi pomóc w zadaniu, będę mogła przekonać trenera, żeby jednak nas przesadził. Pełna nadziei, wystukałam numer.
Odebrał po trzecim sygnale.
-O co chodzi?
Rzeczowym tonem zapytałam:
-Dzwonię, żeby spytać, czybyśmy się dziś nie spotkali. Wiem, że jesteś zajęty, ale...
-Nora - wypowiedział moje imię, jakby to była puenta dowcipu. - Myślałem, że nie zadzwonisz. Nigdy.
Byłam wściekła na siebie, że zlekceważyłam własne słowa. Byłam wściekła na Patcha, że mi to wypomniał
. [No jak śmiał...] I wściekła na trenera i jego pokopane zadania. Otworzyłam usta z nadzieją, że powiem coś mądrego.
-Więc jak? Spotkamy się czy nie?
-Tak się składa, że nie mogę.
-Nie możesz czy nie chcesz?
-Jestem pochłonięty grą w bilard - w jego glosie usłyszałam rozbawienie. - To bardzo ważna
rozgrywka.
Z odgłosów w słuchawce wywnioskowałam, że nie kłamie - na temat gry w bilard. Wciąż jednak wydawało mi się dyskusyjne, czy jest ona ważniejsza od mojego zadania domowego.
-Gdzie jesteś? - zapytałam.
-W Bo's Arcade. Nie czułabyś się tu dobrze.
-To zróbmy ten wywiad przez telefon. Mam tu listę pytań, więc...
Przerwał połączenie.

Nic bardziej intrygującego niż niewychowany żłób.

Z niedowierzaniem spojrzałam na słuchawkę - i wyrwałam kartkę z notesu. W pierwszej linijce
napisałam „Palant". Poniżej dodałam: „Pali cygara. Umrze na raka płuc. Oby jak najszybciej. Świetna forma fizyczna".

A wywnioskowała to z…?

Natychmiast zabazgrałam ostatnią uwagę, żeby nie dało się jej odczytać.
Zegar mikrofalówki wskazał dziewiątą pięć. Uznałam, że zostały mi dwie możliwości. Sfabrykowanie wywiadu z Patchem albo wycieczka autem do Bo's Arcade. Pierwsza byłaby całkiem kusząca, gdybym tylko umiała zagłuszyć w sobie przestrogę McConaughy'ego, że sprawdzi autentyczność wszystkich odpowiedzi.
[Jak mianowicie to zrobi? Ma teczki na wszystkich...] Wiedziałam o Patchu stanowczo za mało, żeby zamydlić trenerowi oczy. A druga? Nie kusiła mnie zupełnie.

Mary… Nora rzuca monetą, żeby podjąć tę ważną decyzję, jedzie do klubu, kłóci się z kasjerem o wejście, bo nie chce jej się marnować pieniędzy i podczas chwili nieuwagi prześlizguje się pod barierką, na co kasjer zaczyna ją gonić.

Między stolikami do pokera i barem ledwie mieścił się rząd stołów do bilardu. Pochylony nad tym stojącym najdalej ode mnie, Patch szykował się do skomplikowanego zagrania po bandzie.
- Patch! - zawołałam.
W tej samej chwili dźgnął kijem, wbijając go w blat stołu. Błyskawicznie podniósł głowę i spojrzał na mnie, zdumiony i zaciekawiony.
Kasjer, który zbiegł za mną ciężkim krokiem, ścisnął mi ramię jak w imadle.
- Na górę. Już!
Patch znów wykrzywił usta w ledwie dostrzegalny uśmieszek. Trudno mi było stwierdzić: kpiący czy przyjazny.
- Ona jest ze mną.
Musiało to wywrzeć wrażenie na kasjerze, który rozluźnił uścisk.

Bo co? Tak bardzo podziwiał jakiegoś tam licealistę?
Gary Stu przemówił, góry zadrżały, a drzewa się pokłoniły.

Zanim zdążył się rozmyślić, strząsnęłam z siebie jego rękę i przemknęłam między stolami w stronę Patcha. Próbowałam stawiać wielkie kroki, ale zbliżając się do niego, stopniowo traciłam pewność siebie. Natychmiast dotarło do mnie, że zachowuje się inaczej niż w szkole. Nie umiałam określić, na czym polega ta odmienność, ale poczułam ją jak prąd.
Czyżby przypływ złości?
Pewność. Większa swoboda bycia. I te czarne oczy, wbite we mnie. Ściągające każdy mój ruch jak magnes.

Znaczyś lasi ręce i nogi przyklejały się do oczu hiroła?

Dyskretnie przełknęłam ślinę i starałam się zignorować mdlące pląsy żołądka.
Z Patchem coś było nie w porządku, ale co - nie wiedziałam. Miał w sobie coś nienormalnego. Coś... groźnego.
[ekhu ekhu…]
-Sorry, że cię zatrzymali - powiedział, stając przy mnie. - Nie grzeszą tutaj gościnnością. A jakże.

No pewnie.  Jak śmią żądać od Merysójki, żeby zapłaciła za wejście, jak cała reszta! Powinni jej dziękować, że raczyła ich zaszczycić swoją obecnością.

- Parę szybkich pytań i się stąd wynoszę.
„Palant"? - odczytał głośno Patch, wspierając się na kiju. - „Rak płuc"? Cóż to ma być, przepowiednia?
Powachlowałam się kartką.
-Rozumiem, że przyczyniasz się do stworzenia tutejszej atmosfery, ile cygar na wieczór? Jedno? Dwa?
-Nie palę - zabrzmiało szczerze, ale tego nie kupiłam.
-Akurat - odparłam i umieściłam kartkę między fioletową a czarną bilą. Pisząc w trzeciej linijce:
„Zdecydowanie cygara", przypadkiem potrąciłam fioletową.
-Psujesz rozgrywkę - rzekł Patch, nadal uśmiechnięty.
Napotkawszy jego wzrok, nie mogłam powstrzymać przelotnego uśmiechu.
-Oby na twoją niekorzyść. Największe marzenie? Z tego pytania byłam bardzo dumna, bo wiedziałam, że jego z tropu. Wymagało przemyślenia.

Głębokiego jak studnia artezyjska.

-Żeby cię pocałować.
-Nie ma w tym nic śmiesznego - rzuciłam, wciąż wpatrzona w jego oczy, dziękując Bogu, że się nie zająknęłam.
-Owszem, ale się zarumieniłaś.
Przysiadłszy na kancie stołu, próbowałam przybrać obojętną minę. Zakładając nogę na nogę, zaczęłam pisać na kolanie.
-Pracujesz?
-Kelneruję w Granicy. Najlepsza meksykańska knajpa w mieście.
-Wyznanie?
Pytanie chyba go nie zaskoczyło, ale też nie był nim specjalnie ucieszony.
-Miało być parę prostych pytań, a doszłaś już do czwartego.
-Wyznanie? - spytałam bardziej stanowczo. W zadumie przesunął dłonią po podbródku.
-To nie wyznanie... tylko sekta.
-Należysz do sekty? - Zbyt późno dotarło do mnie. że mimo woli spytałam o to z zaskoczeniem.
-Tak się składa, że potrzebuję zdrowej kobiety na ofiarę, Zamierzałem ją uwieść, stopniowo wzbudzając w niej zaufanie, ale skoro jesteś już gotowa...
Resztka uśmiechu zniknęła z moich ust.
-Wcale mi nie imponujesz.
-Jeszcze nie podjąłem takiej próby. Odsunąwszy się od stołu, stanęłam z nim twarzą w twarz. O głowę wyższy.
To jak stanęła z nim twarzą w twarz? Ma głowę na wysięgniku?

-Wiem od Vee, że repetujesz. Ile razy w dziesiątej klasie oblewałeś biologię? Raz, czy może dwa?
-Vee nie jest moją rzeczniczką.
-Zaprzeczasz, że oblewałeś?
-Zapewniam cię, że w zeszłym roku nie chodziłem do szkoły.
Drwił ze mnie w żywe oczy, tak że nakręciłam się jeszcze bardziej.
-Wagarowałeś?
Patch odłożył kij w poprzek stołu i pokiwał palcem, dając mi znak, żebym się do niego przybliżyła. Ani drgnęłam.
-Powierzę ci pewien sekret - szepnął poufnym tonem. -Dotąd w ogóle nie chodziłem do szkoły. I
jeszcze jeden: nie jest w niej aż tak nudno, jak mi się wydawało.
Tak. A liceum przyjęło go z pieśnią ludową na ustach, nie żądając świadectw ukończenia niższych szczebli edukacji.

Kłamał. Do szkoły chodzi każdy, bo takie jest prawo. [O nauczaniu indywidualnym dziołcha nie słyszała. Nie mówiąc o tym, że gość powtarzający dziesiątą klasę, w traksie drugiego semestru, powinien mieć ukończone 17 lub 18 lat. Co oznacza, że obowiązek szkolny już go nie dotyczy.] Kłamał, żeby mnie rozdrażnić.
-Myślisz, że kłamię - dodał z uśmiechem.
-W życiu nie chodziłeś do szkoły? Jeśli to prawda, a bądź pewny, że ci nie wierzę, co cię skłoniło do zapisania się w tym roku?
-Ty.
Ogarnęło mnie przerażenie, ale stwierdziłam, że Patchowi o to właśnie chodzi. Nie ustępując,
starałam się udawać poirytowaną, ale i tak głos odzyskałam dopiero po chwili:
-Kłamiesz.
Musiał zbliżyć się o krok, bo nagle nasze ciała przestało dzielić nawet powietrze.
Wobec czego po chwili padli na ziemię, romantycznie charcząc.

-Te twoje oczy. Noro. Te zimne, bladopopielate oczy mają nieodparty powab. [Jak oczy śniętego karpia. Ponadto laska opisała się na wstępie jako ciemnooka. Oj tam, nie wymagaj od ałtorki, żeby pamiętała, co napisała całe kilka stron temu.] - Przekrzywił głowę, jakby chciał mi się przyjrzeć pod innym kątem. - I te zabójczo wygięte wargi.
Zdumiona nie tyle jego słowami, ile tym, że właściwie odebrałam je pozytywnie, cofnęłam się.
-Dosyć. Wychodzę.
Już wypowiadając te słowa, wiedziałam, że są fałszywe, i odczułam chęć dodania czegoś jeszcze.
Pogrzebałam w plątaninie myśli w nadziei znalezienia czegoś stosownego. Dlaczego tak ze mnie
szydzi, no i czemu zachowuje się tak, jakbym sobie na to zasłużyła?
[Bo zachowujesz się jak sfochana kretynka?]
-Jak widać, wiesz o mnie wiele [*ekhem* stalker *ekhem*] - oznajmiłam, bijąc rekord w dziedzinie niedomówień. - Więcej, niż powinieneś. Doskonale wiesz, jak mnie speszyć.
-W twoim przypadku nie jest to zbyt trudne. Zapłonęła we mnie iskra gniewu.
-Przyznajesz, że robisz to umyślnie?
- Co?

-To, że mnie prowokujesz.
-Powiedz jeszcze raz: „prowokujesz". Prowokująco układasz przy tym usta.
Debilizm tego dialogu mnie przerasta. Rozumiem, że miało być dowcipnie i błyskotliwie?

-Dość. Możesz dokończyć tę swoją rozgrywkę. - Porwałam ze stołu kij i szturchnęłam nim Patcha, który go jednak nie chwycił. - Nie podoba mi się to, że z tobą siedzę -oświadczyłam. - Nie chcę się z tobą zadawać. Nie lubię twojego protekcjonalnego uśmiechu. - Zadrżały mi wargi, jak zwykle, kiedy kłamię; ciekawe, czy to też było kłamstwo, a jeśli tak, chętnie bym sobie dokopała. - Nie lubię cię. Siląc się na wiarygodność, pchnęłam go kijem w pierś.
-Fajnie, że trener posadził nas razem - odparł Patch. W słowie „trener" wyczulam leciutką ironię, ale nie umiałam rozgryźć jej ukrytego sensu. Tym razem wziął ode mnie kij.
-Postaram się to zmienić - odparowałam.
Patcha rozbawiło to tak niesłychanie, że w uśmiechu aż odsłonił zęby. Przygarnął mnie ramieniem i nim zdążyłam się odsunąć, wyplątał mi coś z włosów.
-Skrawek papieru - wyjaśnił i cisnął go na ziemię, Gdy wyciągał rękę, na wewnętrznej stronie jego przegubu spostrzegłam jakby plamkę. W pierwszej chwili myślałam, że to zwykły tatuaż, ale zerknąwszy po raz drugi, stwierdziłam, że jest to czerwonawe, nieco wypukłe znamię. W kształcie rozbryźniętej kropli farby.
-Wyjątkowo nieciekawe miejsce na znamię - powiedziałam, nieźle wytrącona z równowagi, że ma je prawie w tym samym miejscu, gdzie ja bliznę.

Jakżeż on śmie. Powinien się wstydzić.

Niedbale, lecz dostrzegalnie nasunął rękaw na nadgarstek.
-Wolałabyś w intymniejszym?
-Nigdzie bym nie wolała. - Niepewna, jak to zabrzmiało, podjęłam kolejną próbę: - Guzik mnie obchodzi, że w ogóle je masz. - Spróbowałam po raz trzeci: - Nie interesuje mnie twoje znamię i kropka.
Matko Bosko Częstochowsko... Jak bardzo niską samoocenę ma ta lasia?

-Będzie więcej pytań? - usłyszałam. - Może jakieś uwagi?
- Nie.
- To do zobaczenia na biologii.
Chciałam mu powiedzieć, że nie zobaczymy się już nigdy, ale nie miałam zamiaru odwoływać własnych słów dwa razy w ciągu jednego dnia.

Trener McConaughy stał pod tablicą i przynudzał, ale ja byłam myślami daleko od zawiłości przyrody.
Pochłonięta formułowaniem powodów, dla których powinnam przestać siedzieć z Patchem, robiłam ich listę na odwrocie jakiegoś starego sprawdzianu. Chciałam przedstawić swoje argumenty trenerowi przed samym końcem lekcji. „Nie pomaga przy odrabianiu zadań - zapisałam. - Wykazuje minimalne zainteresowanie pracą zespołową".
Najbardziej jednak niepokoiły mnie powody nieujęte w spisie. Miejsce, w którym miał znamię,
wydawało mi się niesamowite
[ta, nadgarstek to wcząs&szok], no i przerażało mnie to, co minionej nocy zaszło pod moim oknem.
Wprawdzie nie byłam tak do końca pewna, czy to on mnie szpiegował, ale nie mogłam zignorować zbiegu okoliczności, że prawie na sto procent widziałam, jak ktoś zagląda mi w okno zaledwie parę godzin po spotkaniu z nim.

To i tak dobrze, że czuje się stalkowaniem przerażona, a nie zauroczona. Gorzej, że zapewne wyląduje w końcu w objęciach pana stalkera.

- Noro?
Trener stal na środku sali z ręką wyciągniętą w geście wskazującym, że czeka tylko na jedno - na moją odpowiedź. Na policzki wolno wystąpiły mi rumieńce.
- Czy mógłby pan powtórzyć pytanie?
Klasa prychnęła.
- Jakich cech szukasz u potencjalnego partnera seksualnego?
- Potencjalnego partnera?
Serio w jakiejkolwiek amerykańskiej szkole nauczyciel może zadawać uczniom takie pytania i nie wylądować pięć minut później na komisariacie, oskarżony o molestowanie seksualne?

- No już, nie mamy całego popołudnia.
Zza pleców usłyszałam śmiech Vee. Najwyraźniej ścisnęło mnie w gardle.
- Mam podać cechy charakterystyczne...?
- Potencjalnego partnera, gdybyś była łaskawa.
Bezwiednie zerknęłam na Patcha. Niedbale rozsiadł się na krześle i obserwował mnie z satysfakcją. Z tym swoim uśmiechem pirata szepnął:
- Czekamy.
Położyłam ręce na stole, z nadzieją, że wyglądam spokojniej, niż się czuję.
- Nigdy o tym nie myślałam.
- Więc teraz szybko pomyśl.
- Czy mógłby pan zapytać przede mną kogoś innego?
Zniecierpliwiony trener wskazał na lewo ode mnie.
- Patch, twoja kolej.
W przeciwieństwie do mnie, odpowiadał ze spokojem i pewnością. Ułożył się tak, że jego tułów był lekko przechylony w moją stronę i nasze kolana dzieliło zaledwie kilka centymetrów.
- Inteligencja. Uroda. Wrażliwość.
McConaughy wziął się do spisywania tego na tablicy.
- Wrażliwość - powtórzył. - To znaczy?
Vee powiedziała głośno:
- Czy to ma coś wspólnego z tematem, który omawiamy? Bo ja nie widzę w podręczniku ani słowa o cechach charakterystycznych idealnego partnera seksualnego.
Trener przestał pisać na chwilę, która mu wystarczyła, by spojrzeć na nas przez ramię.
- Każde zwierzę na ziemi wabi partnerów w celu reprodukcji. Żaba się nadyma. Goryl samiec bije się pięściami w klatkę piersiową. Widzieliście, jak samiec kraba podnosi się i klapie szczypcami, by zwrócić na siebie uwagę samicy? Pociąg fizyczny stanowi podstawowy czynnik w rozmnażaniu tak zwierząt, jak i ludzi. Panno Sky, proszę nam odczytać swoją listę.
Vee wystawiła pięć palców.
- Przystojny, bogaty, pobłażliwy, wściekle opiekuńczy, no i troszkę groźny. - Po każdym przymiotniku zaginała jeden palec.
Patch zaśmiał się pod nosem.
-U ludzi pociąg fizyczny ma to do siebie, że nigdy nie wiadomo, czy druga osoba go odwzajemnia - powiedział.
Eee… tak?

- Doskonale - pochwalił trener.
- Człowiek jest wrażliwy, bo zna ból i krzywdę.
[rany, następne myśli rodem z Kołelo] - W tym momencie Patch trącił mnie kolanem.
Odsunęłam się jak oparzona, powstrzymując się od myśli, co chciał mi w ten sposób dać do zrozumienia. Przytaknąwszy, McConaughy dodał:
- Złożoność pociągu fizycznego i rozmnażania u ludzi to jedna z właściwości, które odróżniają nas od innych gatunków.
Patch, słysząc to, chyba parsknął, ale odgłos byl cichutki, więc nie wiem. czy na pewno. Trener ciągnął dalej:
- Od zarania dziejów kobietę pociąga u partnera silna zdolność przetrwania, a zatem inteligencja i sprawność fizyczna, bo zapewniają one większe prawdopodobieństwo, że mężczyzna o takich cechach przyniesie jej do domu pożywienie. - Uśmiechnął się, podnosząc w górę kciuki. - Wiedzcie, że kolacja równa się przetrwaniu.
Nikt się nie roześmiał.

Słusznie, bo to nie było śmieszne.

- Podobnie - kontynuował - mężczyznę pociąga uroda, bo świadczy ona o zdrowiu i młodości, to znaczy: nie ma sensu łączyć się w parę z chorowitą partnerką, która nie będzie zdolna do wychowywania dzieci.
Nasunąwszy okulary na grzbiet nosa, zachichotał.
- To strasznie seksistowskie - zaoponowała Vee. - Niech nam pan opowie o czymś, co odnosi się do kobiet w dwudziestym pierwszym wieku.
- Panno Sky, proszę podejść do kwestii rozmnażania z punktu widzenia nauki, a zrozumie pani, że dzieci są kluczowe dla przetrwania naszego gatunku. Im więcej urodzi pani dzieci, tym większy będzie pani wkład w zasoby genetyczne.
Niemal usłyszałam, jak Vee wznosi oczy do nieba.
[A widzi pewnie uszami]
- No, chyba pomału zbliżamy się do dzisiejszego tematu, czyli seksu - powiedziała.
- Niezupełnie - odparł McConaughy, unosząc w górę palec. - Seks musi być poprzedzony pociągiem erotycznym, który wywołuje jeszcze mowę ciała. Trzeba zakomunikować potencjalnemu partnerowi: „Jestem tobą zainteresowany", tyle że znacznie bardziej lapidarnie.
Następnie zwrócił się do Patcha:
- No dobrze. Powiedzmy, że jesteś na przyjęciu. W pokoju roi się od przeróżnych dziewcząt. Widzisz blondynki, brunetki, rude, kilka czarnowłosych. Jedne są rozmowne, inne wyglądają na nieśmiałe. Znajdujesz dziewczynę, która odpowiada twoim wymaganiom: atrakcyjną, inteligentną i wrażliwą. Jak dajesz jej do zrozumienia, że jesteś nią zainteresowany?
- Wybieram ją z tłumu i zagaduję.
- Dobrze. Przejdźmy do sedna. Skąd wiesz, czy jest odważna, czy woli, żebyś to ty wykonał kolejny krok?
- Obserwuję ją - odpowiedział. - Staram się rozgryźć, o czym myśli i co czuje. Sama mi tego nie zdradzi, więc muszę się jej uważnie przyglądać. Czy się do mnie przybliża? Czy patrzy mi w oczy, a potem odwraca wzrok? Czy zagryza wargi i bawi się włosami, jak w tej chwili Nora?
Klasa wybuchnęła śmiechem. Opuściłam ręce na kolana.
- Jest odważna - stwierdził Patch i znów trącił mnie nogą.
Jakby tego było mało, spiekłam raka.
- Świetnie! Doskonale! - z uśmiechem zawołał trener, podekscytowany, że bierzemy czynny udział w lekcji.
[Uhm, na pewno tym]
- Naczynka krwionośne na twarzy Nory rozszerzają się i jej skóra się rozgrzewa - oznajmił Patch. - Wie, że jest oceniana. Lubi być w centrum uwagi, ale nie do końca potrafi temu sprostać.
-Wcale się nie rumienię.
- Denerwuje się - dodał. - Głaszcze się po ramieniu, żeby odwrócić uwagę od twarzy i skierować ją na sylwetkę, a może na skórę. To jej silne atuty.
Zatkało mnie. Żartuje - pomyślałam. - Nie, jest walnięty. Nie miałam bladego pojęcia, jak się postępuje z wariatami, i było to widać. Poczułam się tak, jakbym nasze dotychczasowe spotkania spędziła wyłącznie na wpatrywaniu się w niego z otwartą buzią. Gdybym miała złudzenia, że dotrzymam mu kroku, musiałabym obchodzić się z nim inaczej.
Oparłam dłonie płasko na stole i uniosłam brodę, próbując w ten sposób pokazać, że mimo wszystko mam swoją godność.
- To śmieszne - powiedziałam.
Wyciągnąwszy rękę z przesadną przebiegłością, Patch zwiesił ją na oparciu mojego krzesła. Uległam dziwnemu wrażeniu, że groźba ta jest skierowana wyłącznie do mnie i że ani trochę mu nie zależy, jak to odbierze klasa.

Ale że jaka groźba? Ta wyciągnięta ręka?

Rozległy się śmiechy, ale on zdawał się nic nie słyszeć. Siedział ze wzrokiem
utkwionym w moich oczach, tak że przez chwilę wydawało mi się, jakby rzeźbił dla nas obojga w
powietrzu intymny świat, do którego nikt nie ma dostępu.
-Wrażliwa - rzeki bezgłośnie.
Przy blokowałam kostkami nogi krzesła i gwałtownie wysuwając się do przodu, poczułam, jak jego
ręka spada z oparcia. Wcale nie jestem wrażliwa.
- Otóż właśnie! - powiedział trener. - Biologia w ruchu.
- Czy teraz już moglibyśmy pomówić o życiu płciowym? - zapytała Vee.
- Jutro. Przeczytajcie rozdział siódmy i bądźcie gotowi do dyskusji.
Zadzwonił dzwonek i Patch odstawił swoje krzesło na miejsce.
- Fajnie było. Trzeba by to kiedyś powtórzyć.
Bardzo fajnie. Poziom intelektualny całokształtu tej, eee, lekcji, wgniótł mnie w podłoże, osłupił i oniemił.

- Piszę petycję o wylanie trenera - oznajmiła Vee, podchodząc do mojego stołu. - Co to miało być? Rozwodnione porno. Niewiele brakowało, a kazałby wam zająć na tym stole pozycję horyzontalną, na golasa, przystąpić do aktu prokreacji i...
Alleluja, jedna rozsądna!
Ja się dziwię, że po trenera jeszcze radiowóz nie jedzie...

Vee zamrugała rzęsami do lusterka. Poprawiła lusterko, żeby się lepiej przyjrzeć swoim zębom. Oblizała je w wyćwiczonym uśmiechu.
- Muszę przyznać, że kręci mnie ta jego ciemna strona. Nie miałam zamiaru jej zdradzać, że nie jest w tym odosobniona. Patch pociągał mnie jak jeszcze nikt dotąd.
Był między nami mroczny magnetyzm. W jego obecności czułam się jak na skraju kuszącego
zagrożenia. Tak jakby w każdej chwili miał mnie z tej krawędzi zepchnąć.
Kuszące zagrożenie, taaa. A potem zupa była za słona, c’nie.

W tej samej chwili na krawędzi naszego stołu przysiadła Marcie Millar, która jako jedyna w historii
naszej szkoły już w drugiej klasie należała do zespołu cheerleaderek na uniwersytecie. Jasnorude
włosy miała nisko zaplecione w warkoczyki, a twarz - jak zwykle - ukryła pod toną podkładu. Musiała zużyć pół buteleczki, bo na jej skórze nie było znać nawet śladu piegów. Piegów Marcie nie widziałam od siódmej klasy, czyli od roku, w którym odkryła Mary Kay. Brzeg jej spódniczki i skraj bielizny dzieliły może dwa centymetry... o ile w ogóle założyła majtki.
Ponieważ arcywróg Merysujki musi być zdzirą i pustakiem.

Ten fragment pozostawię bez komentarza, bo od poziomu rozmowy mnie zatkało, znowu:
- Heja, grubasie - powiedziała do Vee.
- Heja, straszydło.
- Moja mama szuka modelki na ten weekend. Płacą dziewięć dolarów za godzinę. Pomyślałam, że cię to zainteresuje.
Mama Marcie jest kierowniczką miejscowego JCPenney i w każdy weekend zatrudnia Marcie i inne cheerleaderki do demonstrowania bikini w oknach wystawowych sklepu od strony jezdni.
- Strasznie trudno jej znaleźć modelki do dużych rozmiarów bielizny - dorzuciła Marcie.
- Masz coś między zębami - odcięła się Vee. - W szparze z przodu. Chyba czekoladkę na przeczyszczenie.
Marcie oblizała zęby i podniosła się z miejsca. Kiedy odchodziła, kołysząc biodrami, Vee wsadziła sobie palec w usta na znak, że zbiera jej się na wymioty.
- Niech się cieszy, że spotkała nas tutaj - szepnęła do mnie. - Niech się cieszy, że nie natknęła się na nas w ciemnej ulicy... Częstuj się, to ostatnia szansa.
Zabrakło mi tu jednakowoż Ciętej Riposty Wujka Staszka, „chyba ty”.

Vee wyszła, żeby wyrzucić resztę chrupek. Po kilku minutach wróciła z jakimś romansem w ręku.
Usiadła przy mnie i pokazując mi okładkę książki, powiedziała:
- Kiedyś to będziemy my. Porwą nas półnadzy kowboje. Ciekawe, jak się całuje wargi spalone
słońcem, zaskorupiałe od błota?
- Sprośnie - odmruknęłam, pisząc.
- Obrzydliwie – odmruknęła Leleth, ubolewając nad swoim brakiem tró romantyzmu.

- Skoro o tym mowa - niespodziewanie podniosła glos. -Otóż i nasz facet.
Przerwałam pisanie, by zerknąć ponad ekranem - i zamarło mi serce. W kolejce po drugiej stronie Sali stał Patch. Odwrócił się, jakby wyczuwając, że go obserwuję. Nasze oczy spotkały się na jedną, dwie, aż trzy
i pięć milionowych sekundy. Poddałam się, ale przedtem zdążyłam spostrzec jego leniwy uśmiech.
Serce biło mi nierówno i postanowiłam wziąć się w garść. Tą drogą nie pójdę.
Że jaką? Absolutnie. Nie z nim. Chyba żebym postradała zmysły.
- Chodźmy - poprosiłam Vee.
Zamknęłam laptop, włożyłam go do torby i zasunęłam zamek. Upychając książki w plecaku, upuściłam kilka na podłogę.

- Nie mogę się zorientować, jaki tytuł trzyma... Zaraz... Jak podejść ofiarę.
- Na pewno by nie pożyczył czegoś takiego - odparłam bez przekonania.
- Albo to, albo Jak bez wysiłku emanować seksem.
- Ciii! - syknęłam.
- Uspokój się, nie słyszy. Rozmawia z bibliotekarką. Podaje jej książkę.
Sprawdziwszy to szybkim spojrzeniem, stwierdziłam, że jeśli wyjdziemy teraz, na pewno spotkamy go przy drzwiach wyjściowych. A wtedy będę musiała się do niego odezwać. Usiadłam więc na krześle, niby szukając czegoś pilnie po kieszeniach, kiedy on kończył dopełniać formalności.
- Nie sądzisz, że to upiorne, że jest tu w tym samym czasie co my? - zapytała Vee.
-A ty?
- Myślę, że cię śledzi.
- Według mnie to zbieg okoliczności.
Nie, to spizeg. Kto to widział, żeby uczniowie przychodzili do biblioteki.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

9. W otchłani złego pisarstwa, czyli... ech, sami zobaczcie [6/6]

W dzisiejszym, ostatnim już odcinku przygód profilera idioty dowiemy się, jak przerobić czarownika z Angmaru na praktyczną ozdobę wnętrz, a także dlaczego na wsiach nie grasują seryjni mordercy i jak nie należy odbijać porwanych osób. Małe cameo zaliczy także agent Mulder.



Analizują Wiedźma i Ilmariel.




Tymczasem profiler idiota dalej prowadzi śledztwo...

Carl DiMestro podjął tym razem normalnym tonem.
- To jeszcze nie wszystko. Skończyliśmy porównywanie genetyczne DNA z niedopałka, czyli DNA mordercy, ze śliną Miltona Beaumonta.
- I?
- I mamy poważny problem, Josh. DNA z niedopałka należy do Lelanda Beaumonta, syna Miltona.
- Jak na razie, to nic dziwnego. To znaczy: wiemy już o tym, nawet jeśli to niemożliwe, bo Leland nie żyje. A więc o co chodzi?
- Porównanie genetyczne wykazuje niemożliwe do zaistnienia różnice.
Czekaj, agent Mulder ci to wyjaśni.
Coś trzasnęło, po czym w słuchawce odezwał się ciepły męski głos.
- Inspektor Brolin? Pan DiMestro znalazł w dostarczonych przez pana próbkach parę zupełnie dotąd nieznanych nauce zasad azotowych.
Brolin czuł, jak narasta w nim zniecierpliwienie.
- To znaczy, że co? - zapytał, śmiało wkraczając na terytorium przeciwnika i zmuszając go do wiążącej odpowiedzi.
- To znaczy - Mulder celebrował ten moment - że DNA z tych próbek jest pozaziemskiego pochodzenia. Milton Beaumont jest kosmitą!
- I want to believe... - wyszeptał Brolin bezwiednie.

Brolin bezwiednie podniósł głos.
- Jakie różnice?
- Josh, ten facet, który dał ci próbkę śliny, nie może być ojcem Lelanda. Jest zbyt wiele ewidentnych różnic. Niezgodność genetyczna. Miałem szczęście, że w ogóle to zauważyłem,
[bo fakt, że profil ojca nie ma połowy markerów zgodnych z profilem syna jest trudny do zauważenia] ale porównując oba kody genetyczne, dokładnie się im przyjrzałem. [Normalnie porównuje w ciemno.] Od razu zauważyłem, że nie są podobne i że Milton nie może być facetem od niedopałka. Występuje ewidentna niezgodność - to nie mogło być DNA ojca i syna. Te dwie osoby nie są tej samej krwi.
- Cholera! I nikt wcześniej nie zdał sobie z tego sprawy?
- To nie ja jestem tutaj detektywem.
- Przepraszam cię. Zadzwoń do Lloyda Meatsa, opowiedz mu to wszystko i poproś, żeby to zbadał. Niech sprawdzi akta. Może Leland był adoptowany albo ten facet, którego spotkałem u Beaumontów, nie jest Miltonem.

W tym momencie padłam twarzą na klawiaturę, histerycznie chichocząc. Naprawdę, można gorzej spartolić śledztwo? To już goście z 13 posterunku wypadliby bardziej profesjonalnie.

Brolin wypytuje właściciela sklepu łowieckiego o metody wypychania zwierząt:

- Następnie to zależy, czy pracuje pan w swojej pracowni, czy też jest pan, jak to się mówi, na wyjeździe. Jeśli spędza pan kilka dni w lesie, lepiej skórę szybko wygarbować. To samo dotyczy kości.
Upojne. Czy istnieje jakaś dziedzina wiedzy, w której ałtor nie popisałby się galopującym debilizmem? Bo, kurde, kości? Garbować kości? Nie, serio?

- Do czego służą kości?
Twarz Fergusa Quimby'ego zmarszczyła się jak kawałek plastiku pod wpływem płomienia.
- Kości, proszę pana, to jest pański szkielet.[
No fuck, really?] Bez kości zwierzę nie ma kształtu; jest bezkształtne. Kości nadadzą członkom właściwą formę, taką, jaką zwierzę miało za życia: zwrócą mu jego wygląd.
I nic nie szkodzi, że preparatorzy wolą zasadniczo używać szkieletów drewnianych, drucianych bądź z tworzywa sztucznego. Nie ma się co przejmować faktami.

A tymczasem Juliette...

Leland uderzył ją mocno w twarz. Upadła na kolana. Poczuła w ustach okropny smak krwi. W mózgu rozdzwonił jej się alarm; słyszała już tylko ten dźwięk, dźwięk instynktu przeżycia.
On był nad nią: drapieżnik, gotów w każdej chwili skoczyć na łup: prawie widziała szykujące się na nią szpony.
Obróciła głowę, szukając pomocy i od ust po skronie przeszył ją gwałtowny ból. Leland jednym ciosem złamał jej szczękę.
Alarm w mózgu zmienił się we wściekłe wycie. Jeśli nie zareaguje natychmiast, umrze.

Bardzo odkrywczy wniosek.

Zobaczyła swoją latarkę, która wciąż leżała na ziemi. Rzuciła się na nią, chwyciła i ściskając ze wszystkich sił, podniosła rękę. Spinając mięśnie ud, dźwignęła się w górę. Latarka uderzyła Lelanda w ramię. Leland, bardziej z zaskoczenia niż z bólu, przez chwilę nie wiedział, co robić. Zamarł, zawieszony nad Juliette. Dziewczyna uderzyła jeszcze raz, z całych sił. Cios trafił Lelanda w głowę, a jego policzek wybuchł jak purpurowa gwiazda.
Dynamit, nie facet, po prostu.

Juliette zawahała się, nie wiedząc, co robić; w jakim kierunku uciekać. Leland zasłaniał wejście. Chyba ze rzuciłaby się w kierunku drugich drzwi, tych do domu. Ale nie wiedziała, dokąd dokładnie prowadzą. To było zbyt ryzykowne.
Puściła latarkę i ruszyła ku wyjściu, obchodząc Lelanda, podczas gdy on, przeklinając, ocierał krew rękawem.
Zrobiła dwa kroki, gdy nagle ramię Lelanda się wyprostowało. Jego dłoń otworzyła się jak żółty pająk i w chwili, gdy Juliette go mijała, złapał ją za włosy. Szarpnął tak mocno do tyłu, że niewiele brakowało, a skręciłby jej kark.

Powinnam, zdaje się, pochylić się z troską nad jej losem, ale wybaczcie, jej zachowanie jest tak rozkosznie nielogiczne i irracjonalne, że się nie da. No nie da się i już. Wydarła się z łap psychopaty i zamiast uciekać stamtąd sprintem, ona kieruje się do wyjścia krokiem promenadowym. No boru, no...

Coś wrzynało się w jej nadgarstki. Z trudem odzyskiwała przytomność; czuła na twarzy coś ciepłego. Otworzyła oczy. Natychmiast przeszył ją rwący ból. Szczęka ważyła tonę, cierpienie było nieznośne. Nie mogła otworzyć prawego oka i zrozumiała, że jest cała napuchnięta.
“Szczęki mają oczy”. To taki sequel do “Wzgórza mają oczy”.

Nacisnął inny przycisk i zaświecił niewielki reflektor punktowy zamocowany w podłodze.
Na ścianie wisiał ukrzyżowany mężczyzna.
Mężczyzna miał na sobie elegancki, choć zakurzony garnitur; widać było jego białe dłonie. Jego twarz była również biała, usta trochę ciemniejsze. Na głowie miał czarny melonik zsunięty na czoło.
Juliette była zdumiona. Zupełnie zdezorientowała ją ta twarz, która nie mogła być tą twarzą.
Bo była tamtą twarzą, a może nawet owamtą.
- Skóra jest biała, bo normalnie to tkanki dają nam ten różowy kolor. [Skóra, jak już wiemy, tkanką nie jest.] Trzeba mi wybaczyć; to był pierwszy, którego robiłem - wyjaśnił porywacz.
I nagle Juliette zobaczyła, że rondo kapelusza osłania pustkę.
[Wziął i wypchał Czarnoksiężnika z Angmaru. Skurczybyk... ]
Mumia nie miała górnej części głowy. Jej twarz była niekompletna, oderwana nad brwiami. Miała przed oczami wypchane zwłoki Lelanda Beaumonta.
Brolin go chyba z armaty odstrzelił.

I do Brolina właśnie wracamy.

- Dobrze, że jesteś - rzucił Meats do Brolina. - Już od godziny staram się połączyć z kimś z opieki społecznej, ale bez przerwy trafiam na automatyczne sekretarki albo na jakichś kretynów.
- O dziewiątej wieczorem to rzeczywiście zadziwiające - odezwał się Bentley drwiąco, ale bez złośliwości.
- Carl ci wyjaśnił? - zapytał Brolin. Meats pokazał na ekran.
- A myślisz, że co robię w internecie? I że po co wezwanie do opieki społecznej? Tak, wyjaśnił mi. To jednak zupełnie wariacka historia! Znaleźliśmy ślad po Lelandzie Beaumoncie, a raczej po Gregorym Phillipsie. Synu Kate i Stephena Phillipsów. Tak się nazywał do tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku, kiedy został zaadoptowany przez rodzinę Beaumontów.
- Leland był dzieckiem adoptowanym? Jak można było tego nie znaleźć?!
- Jeśli to nie jest wpisane do jego papierów, to czy szukasz podobnej informacji o kimś zmarłym?

Nie żebym się czepiała, bo ja się przecież nigdy nie czepiam, ale kiedy tym zmarłym jest niebezpieczny psychopata każda informacja jest cenna, nawet ta, że delikwent jako dziecko lał do łóżka.

Brolin podszedł do okna i spojrzał na roztaczający się z niego widok.
- Milton Beaumont jest jakiś dziwny - rzekł. - Szczerze mówiąc, kiedy widziałem go ostatnim razem, nie wydał mi się taki głupi, za jakiego chciałby uchodzić. Być może się mylę, ale zaczynam się zastanawiać, czy on przypadkiem nie jest genialnym manipulatorem? To on mógłby być „Życzliwym".
- Tak pan myśli? - zapytał zdziwiony Bentley, prostując się na krześle.
- Jeśli się założy, że to doskonały kłamca, dlaczego nie? Wie o Lelandzie dużo więcej niż ktokolwiek inny, bo przecież to on go wychował; a jeśli udało mu się nas okłamać, spokojnie może dyrygować jakąś inną osobą.

Założyć można wszystko, nawet to, że ałtor tego dzieła dysponuje bodaj odrobiną inteligencji, ale dla śledztwa i dla profilu psychologicznego nie ma to żadnej wartości.

Bentley wziął dokumentację i zaczął przeglądać listę prenumeratorów „Taksydermii", kiedy drzwi biura otworzyły się gwałtownie i stanął w nich spocony Larry Salhindro.
Brolin natychmiast wstał.
- Co się dzieje?! - spytał zdenerwowany, jakby przeczuwał coś złego.
- To... To Juliette. Juliette gdzieś znikła.
Brolin poczuł ucisk w gardle.
- Pojechała nad brzeg Columbii; Gary i Paul zostali trochę z tyłu, żeby nie przeszkadzać, a kiedy zaczęli się denerwować, że nie wraca, poszli do jej samochodu, ale jej w nim nie było.
- Może ktoś po nią podjechał? A może widzieli, że ktoś do niej podszedł?
- Nie, nic nie widzieli.
Są przecież tacy dyskretni. Gary myśli, że naumyślnie uciekła, żeby być sama.
- Nie, to zupełnie nie w jej stylu - zaprotestował Brolin. - Ona wie, że potencjalnie jest w niebezpieczeństwie. Trzeba koniecznie ją odnaleźć. Czy wysłaliście kogoś z laboratorium, żeby zdjął ślady?

Z czego mianowicie?
Z tego, skąd wszystko się bierze w tym dziele. Z dupy.

Gdzieś na świecie znajduje się niewielkie pomieszczenie. Nie ma w nim ani jednego okna, wewnątrz zaś prawie nic nie widać, gdyż pojedyncze źródła światła dają jedynie bardzo słaby kolorowy poblask. Bez przerwy słychać bzyczący dźwięk liliowego neonu, a wielkie akwarium bez ryb rzuca na ściany zielony, nienaturalny odblask. Niektórzy powiedzieliby, że pomieszczenie to jest warsztatem służącym do preparowania zmarłych, ozdobionym dziesiątkami wiszących na ścianie wypchanych zwierząt, oświetlanych teraz długą girlandą lampek choinkowych. Ale w głębi, jeśli się dobrze przyjrzeć, znajduje się jeszcze coś - na półkach spoczywają fragmenty ludzkiego ciała [To coś dziwnego w warsztacie do preparowania zmarłych?]: ramiona, nogi, korpus i dwie głowy, wypatroszone i zakonserwowane.
Jak się patroszy nogi i ramiona i gdzie one mają flaki?

Juliette udało się zacząć oddychać spokojnie, osłabło też drżenie rąk. Przełknęła z trudem ślinę i wymówiła kilka słów.
- Kim... Kim pan jest? - zapytała, czując nieznośny ból w gardle.
Preparator szybkim ruchem zwrócił głowę w jej kierunku, niemal w panice, że ona potrafi mówić. Przez chwilę Juliette, widząc straszliwą, nienormalną nienawiść malującą się na jego twarzy, myślała, że ją uderzy, ale nie, natychmiast się uspokoił. Udał, że nic nie słyszał, i nadal przyglądał się wypatroszonemu
mężczyźnie na ścianie naprzeciw.
- Nazywam się Wayne. Wayne Beaumont - powiedział nieśmiało jak dziecko w szkole. - A to mój brat, Leland Beaumont.
Wyciągnął palec w kierunku ukrzyżowanego ciała.

Aaaaaale to przecież nie mógł być bliźniak, prawda, panie profiler?

Na szkielecie z metalowych prętów osadzono postać kobiecą. Była normalnego wzrostu; siedziała w dużym fotelu z wikliny. Ale przede wszystkim miała normalną głowę -prawdziwa, doskonale zakonserwowana ludzka głowa wieńczyła szczyt tej metalowej konstrukcji. Podobnie jej ramiona i nogi nie były z metalu, ale z prawdziwej ludzkiej skóry. Juliette zrozumiała wówczas, co się stało. Obie ostatnie ofiary, którym obcięto ręce i nogi... Ręce jednej, nogi drugiej widziała teraz przed sobą zamontowane na metalowym szkielecie.
- To jest „dzieło" - oznajmił Wayne podniosłym i pełnym powagi głosem. - To jest Abigail, moja matka. Głowa jest dobrze zachowana, bo gdy tylko matka umarła, zrobiłem od razu, co należało. Ale jej biedne ciało było za bardzo zniszczone, musiałem więc poszukać materiału, żeby ją odnowić. Widzisz, jaka jest piękna?

Był już “Manhunter” dla ubogich, teraz mamy “Psychozę” dla ubogich.

W Juliette odruch wymiotny walczył z silnym instynktem samozachowawczym, który podpowiadał, aby nie okazywać żadnej słabości.
Stało przed nią coś obrzydliwego. Liliowa poświata neonów nie wystarczała, żeby ukryć ciemne plamy znajdujące się u podstawy szyi.

Facet zapomniał, co napisał parę zdań wcześniej. Przecież głowa miała być doskonale zakonserwowana. Lecytynki temu panu.

Tymczasem profiler...

Drzwi windy nie otworzyły się jeszcze do końca, a Brolin już rzucił się do wyjścia. Lloyd Meats ledwie mógł za nim nadążyć.
- Josh, zaczekaj, nie możemy przecież tak bez powodu zjawić się u Miltona...

Wproście się do niego na herbatkę.
Nie no, powinni poczekać na stosowne zaproszenie. Pisemne w trzech egzemplarzach. Kto to widział taki brak ogłady?

Silnik zawarczał z wściekłością, kiedy samochód ruszał z podziemnego parkingu, a opony zapiszczały na asfalcie, gdy rozpędzał się w chmurze zapachu spalonej gumy.
- Mam nadzieję, że jesteś świadomy tego, że nie mamy oficjalnego nakazu rewizji. To, co zamierzasz zrobić, jest nielegalne - zauważył Meats. - Nie został złapany na gorącym uczynku.
- Chyba że ma Juliette.
- Wówczas to SWAT powinien tam pojechać. To robota dla nich, nie dla nas.
- Lloyd, dobrze wiesz, że minie co najmniej godzina, zanim oni tam dotrą. Mam złe przeczucia.

Nikt nie może być tak szybki jak superprofiler superidiota, nawet oddział z definicji przeznaczony do szybkiego reagowania.

Osiem cylindrów silnika mustanga zawyło jak rakieta, kiedy na autostradzie międzystanowej numer 84 przekroczyli sto osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. W niecałe dwadzieścia minut byli przy wspaniałych wodospadach Multnomah i zjeżdżali z autostrady na mniejsze, niebezpieczniejsze drogi, z rowami po bokach.
Zaczynam mieć wrażenie, że ałtora ktoś trzyma zamkniętego w piwnicy. Bo autostrady zdaje się też nie widział na oczka i wydaje mu się, że to taka superzajebista droga, co sama się odwadnia, więc po co jej jakieś tam plebejskie rowy.

Jechali już pół godziny, kiedy zadzwonił telefon komórkowy Lloyda Meatsa. Dzwonił Bentley Cotland, który został w biurze, nadal przeszukując internet.
Meats włączył głośnik, żeby również Brolin mógł słyszeć głos Cotlanda.
- Panie inspektorze, znalazłem coś niesamowitego! - wykrzyknął podekscytowany Bentley. - Wpisałem na Newsweb nazwisko rodziców Lelanda. To znaczy jego prawdziwych rodziców, Kate i Stephena Phillipsów. I pokazał się artykuł z lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku. Tam jest napisane, że Phillipsowie mieli małego synka o imieniu Josh, który został porwany w supermarkecie. Wyobraża pan sobie? Oddają pierwsze dziecko do domu dziecka, jak tylko się urodziło, czyli w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku; zatrzymują drugie, które ktoś im porywa cztery lata później!

Co dzielny profiler powinien wiedzieć od dawna, bo integralną częścią profilowania jest również szczegółowe badanie życiorysów seryjnych morderców. Ale spoko, Brolin jest zajebisty i ponad takie pierdoły.

Brolin zaklął i wykrzyknął:
- Oczywiście! To wyjaśnia sprawę DNA.
- Co? W jaki sposób? - zapytał Meats.
- Wyobraź sobie: Kate Phillips zachodzi w ciążę. Pech, rodzą się bliźniaki. Z jakiegoś powodu w siedemdziesiątym szóstym Kate i Stephen Phillips oddają jednego syna do domu dziecka. Tego samego chłopca, którego Beaumontowie zaadoptują dwa lata później. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugi chłopiec, ten, którego Phillipsowie zatrzymali, zostaje porwany. Nie zabity. Porwany. Jest więc bardzo możliwe, że on wciąż żyje.

Ta już ta joj, bo dzieci można się pozbywać jak, dajmy na to, zbędnej pary butów. A stan im odebrał prawa rodzicielskie do jednego dziecka z dwójki, z pieśnią na ustach.

Kilka minut później mustang przejeżdżał przez paprocie, robiąc mały objazd w czasie przez karbon i perm, i zbliżał się do domostwa Miltona. Zanim światło reflektorów mogło uprzedzić gospodarza o wizycie, Brolin wyłączył silnik i zatrzymał samochód w zaroślach.
Ruszył ścieżką z pistoletem i latarką w pogotowiu. Meats również wysiadł, a kiedy zobaczył, że Brolin odchodzi z odbezpieczonym glockiem, wyjął swoją broń i z westchnieniem ruszył za nim.
Nie było łatwo posuwać się naprzód w ciemnościach: ścieżka była kamienista i zewsząd podstępnie sterczały gałęzie, o które łatwo było się potknąć. Obaj szli koleinami, stawiając wielkie kroki
, a latarki mieli tylko po to, żeby wyglądać bardziej czadowo. Broń borze, żeby nimi świecić.
Daj im szansę. Może zaraz wpadną na to, że latarka działa lepiej, kiedy się ją włączy.

Podbiegł do zabudowań najszybciej jak mógł, chowając się najpierw w cieniu wraka samochodu, później przy beczce pełnej deszczówki.
No, w środku nocy ten wrak na pewno rzucał cień, a juści.
Jak coś rzuca cień, a nie powinno, to niechybny znak, że jest bardzo, bardzo źle...

Wszedł do sypialni. Stało tu wielkie łóżko przykryte wełnianym pledem, który najwyraźniej leżał
tam od lat. Obok znajdowała się szafa i lustro; ściany były nagie, nie stało przy nich nic poza długim krucyfiksem zawieszonym u szczytu łóżka.

Krucyfiks Schroedingera, stał, ale wisiał.

Pomieszczenie było smutne i martwe, ale Brolin był z jakiegoś powodu pewien, że to jest sypialnia Miltona. Podszedł cicho do łóżka i obszedł je, żeby wyjrzeć przez okno.
Coś tu nie grało. Świeciło się, a Miltona nie było.

Tak rewolucyjnej możliwości jak ta, że Milton wyszedł z pokoju nie gasząc światła, profiler nie przewidział.

Juliette poczuła, jak palce przesuwają się pod swetrem i zaczynają głaskać i ugniatać jej ramię. Chciała zacisnąć zęby, ale ból szczęki był nie do zniesienia. Udało się jej jednak zebrać na tyle odwagi, żeby wydusić z siebie bardzo powoli:
- Czego... pan... chce?

Damski Chuck Norris. Gada ze złamaną szczęką.

Dłoń zsunęła się jeszcze niżej. Szorstkie i zimne palce ześlizgnęły się pod stanik i zaczęły ugniatać nagą pierś Juliette, która unosiła się i opadała w rytm jej drżącego oddechu. Dziewczyna zamknęła oczy i po jej twarzy spłynęła łza.

Fanfary proszę. Bohaterka uroniła samotną łzę.

- Przecież nie mogliśmy zostawić tego chłopczyka z takimi rodzicami! - ciągnął głos. - Leland zasługiwał na to, żeby mieszkać ze swoim bratem. Dlatego go zabraliśmy. Och, nie było to proste; musiał się ukrywać. A poza tym często się przeprowadzaliśmy. O, proszę, był nawet czas, kiedy musiał spać w piwnicy obok kotła, ale, ogólnie rzecz biorąc, umieliśmy obdarzyć go miłością, na jaką zasługiwał.
Uprzejmie przypominam, że Leland i Wayne to bliźnięta jednojajowe, a zatem wyglądające identycznie, czy prawie identycznie. Jaki zatem był sens ukrywania Wayne’a po piwnicach?
Żeby było tró ciENSZkie dzieciństwo, traŁma i te sprawy. Bo musi być gUEmbia.

To było gorsze niż najgorszy koszmar. Juliette zobaczyła, jak uchodzi z niej ostatnia nadzieja. Ci dwaj byli zupełnymi szaleńcami. Nigdy nie przypuszczała, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Mówiono o różnych dziwacznych rodzinach zamieszkujących gdzieś w głębi kraju, ale było to dalekie od prawdy. Prawdą zaś było to, że jest pełno szaleńców i, niestety, nie tylko w szpitalach psychiatrycznych. Przez całe nasze życie, kiedy chodzimy po chodnikach wielkich miast, często musi nam się zdarzać, że mijamy kompletnych wariatów, mężczyzn i kobiety, ale nie zdajemy sobie z tego sprawy.
W mniejszych miastach i na wsiach za to wariatów nie ma wcale. Bo jak się już taki trafi, to ogłuszą, utną łeb i zakopią za stodołą.

Z akwarium dobiegł głośny bulgot, kiedy bańka powietrza oderwała się od głębin i wypłynęła na powierzchnię, jakby pojemnik z wodą przestraszył się tego, co miało nastąpić.
Istny pierd metafizyczny.


- Piekło, pieśń dwudziesta czwarta.
W ślepym pomieszczeniu zapadła cisza
, tylko drzwi postukiwały niepewnie białą laską. Później mężczyzna z sękatymi dłońmi zapytał świszczącym głosem, prawie szepcząc.
- Czy nadal pani myśli, że Wayne i ja jesteśmy szaleni?
Juliette potrząsnęła głową; chciała coś powiedzieć, ale jej wnętrze rozrywały przeciwstawiające się sobie w gorączce emocje.

Jakież to dramatyczne. Bo hirołina nie może tak zwyczajnie i po plebejsku srać w gacie ze strachu, jak każdy normalny człowiek w takiej sytuacji.
A mianowicie JAKIE emocje się mogą w takiej sytuacji przeciwstawiać? Z jednej strony sra w gacie, a z drugiej fruwa w euforii? Zawsze mi się wydawało, że w takiej sytuacji chęć przeżycia wybija się dość wyraźnie ponad inne sprawy. Chyba jestem zbyt płytkim człowiekiem.
Nie jesteś superultrazajebistą Merysójką o oczach jak kryształy śpiewających gwiazd!

Jego twarz była zniszczona przez mijający czas: policzki miał poznaczone długimi zmarszczkami przypominającymi blizny. Twarz była podłużna, z podbródkiem wysuniętym do przodu.

A da się mieć podbródek wysunięty do tyłu?

- Wie pani, Leland przeprowadzał różne próby konserwowania. Jeśli pani woli: on w pewien sposób testował nasze metody, Był pionierem naszej pracy. Próbował głównie z przedramieniem, ponieważ najlepiej się je wykrawa, w oczekiwaniu, aż nasz sposób konserwowania stanie się optymalny i będziemy mogli zabrać się poważnie do pracy.
No, ściąganie skóry z ręki i jej palców to przecież jest pikuś. Pan pikuś. Każdy głupi to potrafi.

Oczy mężczyzny nie zdradzały żadnej emocji: były tak samo obojętne jak cała twarz.
- Myślę, że moja małżonka nie przebaczyłaby mi tego.
Uniósł rękę i Juliette poczuła, jak ostrze noża wbija się w jej czoło i kreśli w ciele dziwny wzór.

Ten pan to chyba Freddy Kruger, skoro ma ostrze noża wyskakujące na poczekaniu z ręki. Ewentualnie może jakiś kuzyn-renegat Wolverine’a.

Profiler idiota przybywa z odsieczą:
Na pewno jest tu jakiś schowek, którego nie zauważyli „Wszystkie morderstwa zostały popełnione w wyizolowanych miejscach w pobliżu lasu. Morderca starał się prawdopodobnie odtworzyć atmosferę mu znajomą, w której czuje się pewnie, żeby móc przejść do czynu. To miejsce bardzo pasuje. Co jeszcze? Okaleczenia. Nie były konieczne; w każdym razie nie były konieczne jako tortura. Kobiety były okaleczane jakby bez sensu, z powodu nienawiści, jaką wzbudzały w mordercy. Dlaczego ich tak nienawidzi? Czy się ich boi? Nie może się do nich zbliżyć, bo w normalnej sytuacji od niego uciekają? Czy jakaś kobieta bardzo go skrzywdziła?

Nie, żeby inspektor specjalnej troski ustalił niedawno, że morderca okalecza ofiary, bo potrzebuje części ciała do preparacji, prawdaż. Nie pozwólmy, żeby fakty stanęły nam na drodze do prawdy.

Brolin wrócił do przeszukiwania krzewów strumieniem światła latarki. Posuwał się do przodu metr po metrze, powoli tracąc nadzieję na znalezienie czegokolwiek. Nagle...
Czarna linia w ciemnościach.

No to była zajebiście wręcz widoczna. Waliła po oczach po prostu.
Vashta Nerada znowu w akcji.

Jeszcze jakieś pięćset metrów biegu i zza gąszczu wychynęła ruina. Cała drewniana, pokryta mchem, bez okien i tylko z jedną parą drzwi. Był to rodzaj wielkiej chaty, domu wzniesionego w środku nieistniejącego świata.
Wykreowanego w nieistniejącym mózgu kiepskiego ałtora.
Na hasło “dom w środku nieistniejącego świata” Google wywala mi to:  
SPISEG!
Mówiłam, że my się tu tak łatwo od Cthulhu nie odczepimy. Może powinien zostać naszym patronem?

Nagle w głowę uderzyła go gałąź, która pękła pod wpływem ciosu. Brolin padł w błoto i puścił rewolwer. Usłyszał, jak napastnik skacze w jego stronę. Znajdował się metr lub dwa dalej. Nie starał się już podnieść pistoletu: był za daleko.
Departament policji w Portland, stan Oregon, zaoszczędziłby sporą sumę pieniędzy, gdyby zamiast prawdziwego pistoletu na ostrą amunicję dał Brolinowi pistolet na wodę.

Twarz napastnika zbliżyła się do jego twarzy i zaskoczenie Brolina spowodowało, że na sekundę przestał uważać.
„Przecież to Leland Beaumont! Rysy twarzy Lelanda Beaumonta!"
Ostrze weszło między żebra.

Żebra były anonimowe najwyraźniej.

Nagły ból, który przeszył Brolina, w ogóle go nie sparaliżował; przeciwnie, w ataku prawdziwej furii młody inspektor wymierzył potężnego sierpowego prosto w szczękę przeciwnika, który upadł na bok. Brolin jedną ręką przycisnął ranę, a drugą podparł się, żeby jak najszybciej stanąć na nogi. Ledwie wstał, Leland - lub osobnik tak do niego podobny - rzucił z całej siły kamieniem, który trafił Brolina w ramię zranione podczas napadu na cmentarzysku samochodów. Zanim Brolin się zorientował, przeciwnik już się na niego rzucił.
Brolin jest tak bardzo zajęty wstawaniem i innymi takimi, że w ogóle nie widzi, co robi jego przeciwnik.

Brolinowi udało się uniknąć dźgnięcia nożem i uderzając z całych sił, trafił napastnika pięścią w ucho. Następnie bez zastanowienia kopnął go kolanem w brzuch i wymierzył kolejny cios. Teraz z kolei bliźniaczy brat Lelanda legł w błocie.
Ale był to silny mężczyzna, który całe życie musiał ciężko walczyć o swoje. Zachował na tyle przytomności umysłu, że zauważył pistolet, zanim Brolin zdążył po niego sięgnąć. Zacisnął dłoń na kolbie, a palec wskazujący położył na spuście. Glock był odbezpieczony, bo Brolin nie chciał tracić czasu na dodatkowe manipulacje, gdyby musiał od razu strzelać.

Ale nie strzelił, tylko, po raz kolejny w tej pięknej powieści, dał sobie odebrać broń jak pięciolatek zabawkę.

Lufa mierzyła prosto w głowę Josha Brolina.
Strzał strząsnął wilgoć z liści i poniósł się echem hen, między drzewa, roznosząc wiadomość o rozlanej krwi.

Strzał listonosz normalnie.
Był w zmowie z lokalnymi wampirami.

Dosłownie kilka metrów dalej, na szczycie skarpy, stał Lloyd Meats z dymiącym pistoletem w dłoni.

Poprawka. Ałtor utknął we wczesnym wieku XIX. Przeoczył wejście do powszechnego użytku prochu bezdymnego.

Brolin rzucił się do przodu, wyrwał swój rewolwer z martwej dłoni i rozbił drzwi wejściowe do budynku, ignorując środki ostrożności.
Zobaczył Juliette na środku pokoju, przywiązaną do krzesła.
Na jej swetrze pojawiła się czarna plama, która w sposób alarmujący rosła dosłownie z sekundy na sekundę. Brolin zrozumiał natychmiast, co się stało.
Ta krew wyciekała na sweter z wielkiej rany - przeciętego gardła.

Laska ma czarną krew, uważacie. Czerwona bowiem jest taka nieoryginalna.
Ciesz się, że nie jest błękitna. W końcu to Mary Sue.

Krzyknął histerycznie: - Nie!
Milton stał obok, z ociekającą krwią, jeszcze ciepłą brzytwą w dłoni. Twarz miał wykrzywioną okropnym grymasem nienawiści. Chciał skoczyć na zbliżającego się policjanta, ale prawie zawisł w powietrzu, nadziany na kulę, która przeszła przez obojczyk i której uderzenie posłało go na stertę beczek pełnych solonej wody.

Slow motion musi być. No musi!
Nadziany na kulę... On jest pewien, że to nie była dzida? Albo jakieś TO?

Juliette straciła już bardzo dużo krwi. Ciało zaczynało drżeć.
Po policzkach Brolina popłynęły łzy; nie dawał rady zahamować strumienia wypływającego z ziejącej rany.
- Nie, nie, Juliette... zostań ze mną... nie... musisz zostać...
Spróbowała coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie wyszedł z jej krtani.
Popatrzyła na Brolina.
Wiedziała, że to już koniec.
Jej spojrzenie stało się niewiarygodnie intensywne; na ustach pojawił się uśmiech.
Wokół Brolina wszystko wybuchło: cierpienie prawie pozbawiło go rozumu, twarz zalały łzy.

A może był to zapomniany granat bez zawleczki, spoczywający w kieszeni jego skórzanej marynarki.

Po chwili spojrzenie Juliette jakby pojaśniało, emocje skupione w źrenicach rozpłynęły się w nicości.
W ciągu sekundy życie Juliette rozpuściło się w wieczności.

Tłumaczenie z patetycznie żałosnego na polski: Juliette umarła.
Oto mieliśmy piękny przykład tego, jak sprawić, żeby czytelnik zamiast żałować bohaterki uczynił facepalm i pomyślał, że sama się, tępa strzała, prosiła... *wręcza Nagrodę Darwina*

Milton otworzył oczy Nie były to już oczy kogoś z lekka opóźnionego w rozwoju, ale spojrzenie silnego drapieżnika. Upiornej kreatury, której uśmiech odsłaniał małe białe kły, zaprawione w szarpaniu ciała swoich ofiar.

A to on je gryzł? Pierwsze słyszę.

Twarz Brolina była lepka od krwi Juliette, jakby młoda kobieta po raz ostatni dzieliła się z nim swoim ciepłem, obdarzała tego, który ją kochał, swoim dotykiem.

Ałtor jest całkiem poważnie nienormalny. Oraz obrzydliwy.

Minęły trzy tygodnie.
Lloyd Meats wrzucił do kosza resztkę sandwicza i włożył marynarkę. Najwyższy czas wracać do domu, do żony. Miał już dość wszystkich ponurych porachunków między bandami niedorostków, którymi musiał się zajmować tego dnia.
Wyszedł na korytarz i zapalił papierosa.
- Co słychać, Lloyd?
Salhindro podszedł do niego z puszką pepsi w dłoni.
- Nic szczególnego. Zaczynam mieć po uszy tych wszystkich idiotycznych morderstw.
Zwłoki tu, zwłoki tam... Nuuuda.
Foch z przytupem, z półobrotu.

- Czy to znaczy, że człowiek jest z gruntu zły, że zabija ot tak, bez powodu? - powtórzył Salhindro, jakby nie mógł w to uwierzyć.
- Powody są w człowieku. Tej części ludzkiej duszy nigdy się nie przeniknie. Jeśli byśmy ją przeniknęli,
zostalibyśmy doktorem Jekyllem, przestalibyśmy być ludźmi: stalibyśmy się cyborgami. Każdy ma swoje sekrety i to pewnie ich natura sprawia, że będziesz albo złym człowiekiem, albo dobrym; albo po trosze jednym i drugim. Nie mam pojęcia.
Kolejna Zuota Myśl Ałtora.

Josh siedzi na pniaku i rozmyśla, bo ałtorowi nie chciało się samodzielnie wymyślać finału, to zerżnął z “Czerwonego smoka”.

Świat jest wielki, cyniczny, okrutny, Ale ma w sobie takie bogactwo! A życie jest jedno. Trzeba czerpać z tego bogactwa jak najwięcej. Brolin wstał.
Powietrze było świeże i czyste. Świat czekał na niego.
Młody człowiek rozłożył ramiona, zamknął oczy i zrobił głęboki wdech. W kąciku oka miał łzę, którą starł palcem. Powoli spływała po policzku, wreszcie oderwała się i spadła w trawę.

Prawdziwa, blogaskowa łza, co spada samotnie jak kryształ, mimo, że została starta.

Wiedział, że od tej chwili w każdej jego łzie, jak miniaturowa kryształowa kamea, będzie się odbijać twarz Juliette.
Wskaźniki pretensjonalności pokazują 5 w dziesięciostopniowej skali Mniszkówny.
I to już KONIEC! ALLELUJA!
*Otwiera szampana i zakłada Analizatorkom urodzinowe czapeczki*
Nie ciesz się tak, są jeszcze dwa tomy :D.
Ty to umiesz popsuć humor...
I kiedyś je zrobimy, ale na razie coś innego dla odmiany.

Korzystając z okazji, życzymy Wam wszystkim Wesołych Świąt/Tradycyjnych Dni Wolnych!
(I nie zapomnijcie wierzyć w Wiedźmikołaja, bo słońce nie wzejdzie).