poniedziałek, 28 stycznia 2013

14. Jak zostać superantropologiem, czyli opera mydlana na wykopkach...wykopaliskach [1/?]

W dzisiejszym odcinku porzucamy opowieść o Pierścieniu i zanurzamy się w świat pani superantropolog (prawdopodobnie polskiej kuzynki superprofilera). Dowiecie się, z czego wykonane są antropolożki, oraz, że aby się doktoryzować, nie trzeba mieć żadnej wiedzy, zwłaszcza z wybranej dziedziny nauki, i zapoznacie się z operą mydlaną nad średniowiecznymi kośćmi, udającą bez większego przekonania, że jest mrocznym kryminałem.

Katarzyna Rygiel, „Ekspedycja Kolitz”

Analizują Wiedźma i Leleth.



Prolog
Było już ciemno, gdy Otto Kleist dotarł do Kolitz. Rozejrzał się, wchodząc między pierwsze domy, ale nie zobaczył nic, co mogłoby go zaniepokoić. We wsi było bardzo cicho. Przystanął na chwilę między drzewami, postawił niewielki bagaż na trawie i kilka razy głęboko odetchnął. Po upalnym dniu powietrze było gorące i suche. Łapał je z trudem otwartymi ustami. Jak wyjęta z wody ryba. Pod jego stopami zaszeleściła spalona słońcem trawa, w mroku dostrzegał szare, jakby wyprane z czerni, rachityczne źdźbła.
Wyprane we wiodącym proszku zapewne. Kochaaaaaaaamy metafory.

Kilkanaście godzin wcześniej wszyscy mieszkańcy widzieli, jak bryczką odjeżdżał do Stettin razem z innymi członkami ekipy ratującej przez ostatnie tygodnie stary cysterski klasztor przed zupełną ruiną. Tam pożegnał się, tłumacząc, że chce odwiedzić rodzinę. Pomyślał, że to dobra wymówka, więc przywrócił do życia siostrę matki, którą ostatni raz widział w dzieciństwie. Nie zastanawiał się, czy mu uwierzyli, miał na to zbyt mało czasu. Albowiem przerastało go myślenie przy jednoczesnym robieniu czegoś innego. Wsiadł w pierwszy powóz, który zobaczył na dworcu i kazał się wieźć z powrotem, był jednak ostrożny i wysiadł z niego kilka kilometrów przed wsią. Nikt nie powinien się dowiedzieć, że wrócił, nikt nie powinien pytać po co, stwierdził w duchu, wręczając woźnicy zapłatę. Nagły błysk rozciął niebo i Otto instynktownie przylgnął do najbliższego pnia. Przez kilka sekund nasłuchiwał. Wydało mu się, że słyszy szmer ściszonych ludzkich głosów, ale w tym momencie nad ziemią rozległ się daleki grzmot, w którym utonęły inne, prawdziwe czy urojone dźwięki. W ciszy, która zapadła, Otto słyszał już tylko przyspieszone bicie swojego serca. Oderwał się od drzewa i ruszył przed siebie drogą przez wieś.
Czajcie tę logikę: facet nie chce, żeby ktokolwiek, a zwłaszcza mieszkańcy wsi, wiedzieli, że wraca do klasztoru, robi więc szopkę z fałszywym powrotem, a następnie wysiada z najętego powozu kilka kilometrów od celu, po czym radośnie maszeruje drogą przez wieś.

Burza zbliżała się szybko. Grzmoty stały się bardziej donośne, a błyskawice częstsze. W błysku jednej z nich na skraju drogi Otto zobaczył dwie postacie i zamarł w cieniu rosnących nad rowem krzaków. To niemożliwe, uznał, to tylko przywidzenie. Jak tylko zakończę poszukiwania, należy mi się solidny wypoczynek. Wyobraźnia znowu płata mi figle. Jego optymizm był jednak zupełnie nieuzasadniony. Gdyby poczekał na następny błysk, mógłby dostrzec, że jego śladem podąża dwóch mężczyzn i prawdopodobnie by ich rozpoznał.
Tak. Zwłaszcza po ciemku i z daleka. Fakt, że błyskało wcale nie pomaga, bo wzrok ludzki kiepsko reaguje na nagłe zmiany natężenia światła.

Otto Kleist nie był nerwowy ani szczególnie strachliwy. Spokojny i zrównoważony, zawsze starał się myśleć rozsądnie i trzeźwo. Do Kolitz przyjechał pięć tygodni temu. Stare opactwo cysterskie okres świetności miało już dawno za sobą, ale Kleist, z wykształcenia mediewista, uległ nastrojowi, jaki panował w opuszczonych murach. Ponieważ myślał rozsądnie i trzeźwo. Przez kilka dni po jego przyjeździe nic się nie działo. Prace konserwatorskie posuwały się szybko, remont dachu kościoła klasztornego przebiegał według planu. Ludzie, z którymi Otto miał do czynienia, zarówno przyjezdni członkowie ekipy, jak i miejscowi, którzy zatrudnili się do prac budowlanych, byli życzliwi i przyjaźnie nastawieni. Mimo to mniej więcej w połowie pierwszego tygodnia pobytu Otto odniósł wrażenie, że jest obserwowany. Uczucie było przykre i niepokojące, tym bardziej że wśród otaczających go osób nie umiał rozpoznać prześladowcy. Lub prześladowców. Liczba mnoga niezmiennie wywoływała u niego atak paniki, bo Otto był wprawdzie nieźle zbudowany, ale na osiłka nie wyglądał. Zresztą nec Hercules contra plures, myślał w przypływie lepszego nastroju. Z biegiem czasu jego niepokój zmienił się jednak w uczucie zagrożenia. Zaczął źle sypiać i budził się w nocy z powodu byle szelestu.
Ja wiem, ja wiem! To był Jeż jak Byk!
Kolejny atak ałtorskiej logiki. Facet był spokojny i mało strachliwy, ale wystarczyło wrażenie, ze ktoś na niego patrzy, żeby zaczął histeryzować jak gimnazjalistka po obejrzeniu horroru.

Zobaczył je w świetle kolejnej błyskawicy, ciemniejące na stoku niezbyt wysokiego wzgórza łagodnie opadającego ku rzece, której nazwy Otto nie mógł sobie teraz przypomnieć. Ziemię tę zwano kiedyś Mera Vallis - Czysta Dolina. Nad całym założeniem dominował szczyt kościoła. Pod dachem świątyni zamierzał poszukać schronienia. Najwyższy czas, pomyślał, czując na twarzy pierwsze krople.
Ja wiem, podmiot domyślny jest ql i w ogóle, ale dzięki nadużyciu tej konstrukcji gramatycznej przez ałtorkę, z powyższych zdań wynika, że szczyt kościoła zamierzał poszukać schronienia pod dachem świątyni.

Dzień pierwszy
Padało. Krople ciepłego letniego deszczu uderzały o blaszany parapet i dźwięk ten brzmiał jak najpiękniejsza kołysanka.

Czyli po prostu padało, ale ten ćwok czytelnik mógłby czasem tego nie zakumać, przeczytawszy tylko raz.
Napieprzanie deszczu o blaszany parapet mi się mało z kołysanką kojarzy, ale może jestem niewrażliwa.

Robert otworzył oczy. W pomieszczeniu panował półmrok ociekającego wodą poranka.

Poranek nieociekający półmroczy inaczej, rozumiem.

Robert odwrócił się na drugi bok i ułożył wygodniej na twardej karimacie.

Karimaty robi się z pianki. Ciekawe, od kiedy pianka jest twarda.

Zasypiał już, gdy drzwi pokoju otworzyły się i stanął w nich rozczochrany kierownik ekspedycji. Powiódł wzrokiem po leżących i ziewnął rozdzierająco. Był wysoki, barczysty i wyraźnie niewyspany.
- Pobudka - powiedział do Roberta, który, wyrwany z drzemki, przyglądał mu się z niesmakiem.
- Obudź resztę.
- Pada - zaoponował Robert lakonicznie i uciekł spojrzeniem w kierunku mokrego okna.
- Inwentaryzacja - odpowiedział równie lakonicznie kierownik, znowu ziewnął i wycofał się z sali. Robert westchnął z rezygnacją. Co za pomysł! Wpisywanie zabytków na długie listy, nadawanie im numerów, skrupulatne liczenie mogło trwać nawet kilka godzin.
Olaboga, każą mu pracować! Zapłaczmy nad tym uciśnieniem. Tego zajęcia nie mógł lubić nikt przy zdrowych zmysłach, a już tym bardziej młody, aktywny i żądny nowych odkryć archeolog in spe.
Ja se tak myślę, że jak kto nie lubi zajęć nudnych i żmudnych, to zdecydowanie nie powinien być archeologiem.

Robert wzruszył ramionami i wyszedł z sali. Po przeciwnej stronie korytarza panował już ruch. Ładniejsza część ekspedycji wstała i krążyła między swoim pokojem a łazienką, myła zęby i gotowała wodę na kawę. Ze wzrokiem utkwionym w uchylone drzwi pokoju dziewczyn Robert przeciął korytarz i mijając stół, przy którym często pracowali lub siedzieli wieczorami, wyszedł z budynku na schody.
Cały czas ze wzrokiem utkwionym w pokoju dziewczyn. Oczy miał chyba na wypustkach.

Deszcz już nie padał, ale nad szkołą, w której mieszkali, wisiała ciężka popielata chmura, a w powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi.

Jak w kreskówkach, rozumicie. Jedna chmura wisiała.

Drogą przez wieś, od przystanku autobusowego szła drobna postać z plecakiem. Robert widział z daleka błękitną plamę dżinsów i szary sztormiak. Przyglądał się, jak pnie się pod górę ulicą Szkolną. Zabawne, że w każdej miejscowości jest taka, no i jeszcze Dworcowa, jeśli jest dworzec, i Kościelna, a tu jest Klasztorna, rozkojarzył się Robert, porzucając na jakiś czas obserwację na rzecz spostrzeżeń onomastycznych, które były tak odkrywcze, że Kapitan Oczywistość zabił się o własne nogi, pędząc do Roberta z medalem.

Tymczasem osoba z plecakiem podeszła bliżej i okazała się kobietą. Z bliska nie wydawała się już drobna. Przyjrzał jej się uważnie, gdy szła wzdłuż szkolnego ogrodzenia. Dość wysoka, ocenił, nie widząc całej sylwetki, bo jej dolna połowa ginęła za żywopłotem. Ile może mieć lat, zastanowił się z przyzwyczajenia, dwadzieścia osiem?
Ta sylwetka ile może mieć lat. Boru, niech ałtorka wróci do podstawówki i nauczy się używać podmiotów.

Chyba niezbyt interesująca, zawahał się, bo kobieta otworzyła furtkę i zmierzała w jego kierunku. Uśmiechnęła się na powitanie i podała mu rękę.
- Ewa Zakrzewska, antropolog ze Szczecina.
- Robert Malik, student z Warszawy - odparł w tym samym tonie.
Jej uśmiech był zaraźliwy, więc również się uśmiechnął, nawet o tym nie wiedząc.

Wizja bezwiednie uśmiechniętego uśmiechu z lekka mnie zabiła.

- Gdzie znajdę Piotra Kondratowicza? - zapytała, poprawiając spory plecak.
- Zaprowadzę panią - wskazał jej otwarte drzwi wejściowe i przepuścił przodem. Oczy przyzwyczajone do dziennego światła z trudem radziły sobie w półmroku korytarza.
- Proszę w prawo, to tamten pokój - wskazał przybyłej salę sąsiadującą z męską sypialnią. Zapukał i usłyszawszy niewyraźne „proszę”, zajrzał do środka.
- Piotrze, masz gościa - powiedział i dopiero wówczas usunął się, robiąc Ewie miejsce. Piotr, który do tej pory zdążył się już obudzić na dobre i trochę ogarnąć, wyglądał znacznie lepiej niż zaraz po przebudzeniu. Ogolił się i zmusił włosy do posłuszeństwa. Był teraz dość przystojnym trzydziestolatkiem, stwierdził Robert z przykrością, której do końca sobie nie uświadamiał.
Ojej! Ładniejszy niż ja! Laskę mi wyrwie!!!
Nie wiem, może to ja jestem taka dziwna, ale czy wy, patrząc na kogoś (znajomego) też myślicie “jest teraz przystojnym trzydziestolatkiem”, “promienną dwudziestosiedmiolatką”, czy coś w tym stylu?

Dobry nastrój gdzieś się ulotnił. Rzucił ostatnie spojrzenie na rozpromienioną twarz mężczyzny i poszedł do kolegów.
A kolegami tego Nastroja byli Czarna Rozpacz i Szampański Humor.

- Myślałem, że będziesz dopiero jutro - mówił tymczasem Piotr, nastawiając czajnik elektryczny. - Ale to dobrze, że już jesteś. Siadaj, napijesz się kawy?
Słowa przychodziły mu do głowy jedno po drugim, jakby się zawczasu przygotował.

Łaaa, niesamowite! Ja to nie umiem nic powiedzieć, jeśli nie rozpiszę sobie wcześniej mowy.

Choć, prawdę mówiąc, nikt nie mógłby się przygotować do tej rozmowy. Ewa skinęła głową, więc Piotr wsypał do kubka dwie czubate łyżeczki. Jego ręce posłusznie wykonywały drobne czynności, podczas gdy myśli podążały swoim torem. Mimo to jakoś sobie radził z własnym rozkojarzeniem. I niepokojem.
- Taka sama jak zawsze? - upewnił się, nim nalał wrzątku.
- Pamiętasz - zdziwiła się. - Całe wieki nie robiłeś mi kawy. Twój telefon był jak z zaświatów.
Przez chwilę w pokoju panowała niezręczna cisza, której żadne z nich nie umiało przerwać. Patrzyli na siebie, on w pół gestu, z kubkiem kawy w dłoni, ona za stołem, przyczajona, jakby się chciała ukryć przed wspomnieniami, które sama nieopatrznie wywołała.

Skoro pan w niej takie trałmatyczne wspomnienia wywołuje, to mogła zwyczajnie nie przyjmowac jego propozycji. Albo jak normalna profesjonalistka odłożyć na czas pracy uczuciowe pierdafony na bok.

Nie przypuszczał, że to będzie takie trudne, siedzieć obok niej i spoglądać na jej jasny profil bez możliwości zbliżenia się choć o kilka centymetrów.

A nie mógł się zbliżyć te kilka centymetrów bo?

- Co u ciebie? - zdobył się wreszcie na wysiłek.
- A o co pytasz? - odpowiedziała pytaniem i uśmiechnęła się, bo rozbawiły ją jego próby nawiązania rozmowy. Na ogół bywał lakoniczny, a ona nie zamierzała mu pomagać. Próżne starania. I nie patrz tak na mnie, pomyślała, bo znowu się jej przyglądał. Ja nic od ciebie nie chcę. Może powinnam powiedzieć to już teraz, ale nic się nie stanie, jeśli się trochę pomęczysz.
- Nie wiem - Piotr wzruszył ramionami. - Po prostu odpowiedz tak, jak ludzie odpowiadają w takich sytuacjach, w porządku, pracuję, jestem szczęśliwa, nieszczęśliwa, samotna i tak dalej. Zwykłe rzeczy.
- Skoro ci na tym zależy, dobrze - zgodziła się z nim Ewa i spojrzała na niego kpiąco - tak, pracuję, tak, jestem szczęśliwa i nie, nie jestem samotna.
Zniósł to ze spokojem
[a powinien się pociąć z wrażenia?] , ale nie była pewna, czy jej uwierzył. Zresztą nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Cieszyła się niezależnością. Przepełniała ją radość życia. Czuła, że konfrontacja wypadła na jej korzyść, więc posłała Piotrowi uśmiech, który miał mu zrekompensować porażkę, a tymczasem sprawił, że ogarnęły go wątpliwości.
Alez go zmiażdżyła, wręcz na proch. Po jej ciętej ripoście facet będzie leczył rany do końca życia.

Po co więc do niej zadzwonił? Potrzebował pomocy, przypomniała sobie, podkreślił to kilkakrotnie tamtego wieczoru. Naukowej pomocy, uściślił szybko, nie pozostawiając jej czasu na dociekania. Chciał, żeby się dobrze zrozumieli. Był zasadniczy. I konkretny. Zupełnie inaczej niż teraz. Teraz mogła z nim zrobić, co chciała. Gdyby tylko chciała.

Ach ta skroooomność.

- Zdecydowałam, że przyjadę wcześniej. Miałam dość Szczecina podczas upałów - powiedziała spokojnie znad parującego kubka. Spojrzenie Piotra znowu przylgnęło do jej twarzy i znieruchomiało.
- Musisz mnie wprowadzić w temat - dodała, licząc, że je przepłoszy. - Czego ode mnie oczekujesz?
- Nie przygotowałaś się? Przecież wysłałem ci listę lektur? - powiedział Piotr z udawanym wyrzutem.
- Nie miałam czasu. Robiłam kilka dużych zleceń dla muzeum archeologicznego i uniwersytetu. Pomyślałam, że powiesz mi wszystko, co powinnam wiedzieć. W skrócie.

A ja wymagałam od niej profesjonalizmu. A laska przyjeżdża do pracy totalnie nieprzygotowana. Mamusiu.

Patrzyła na niego wyczekująco. Znał to spojrzenie aż za dobrze. I był na nie zupełnie nieodporny. Pod tym względem także niewiele się zmieniło.
- Ale teraz? - zaoponował bez przekonania. - Może chcesz się najpierw rozpakować, zjeść śniadanie? Zwiedzić naszą bazę? Wójt oddał nam szkołę na całe wakacje. Nie powinienem cię zanudzać od razu po przyjeździe. To niehumanitarne.

Jeszcze jej czerwony dywan do stópek uściel.

- Chcesz faktów? Bardzo proszę, ale radzę ci, rób notatki, bo historia zaczęła się kilkaset lat temu. - Usiadł wygodniej i wpadł w gawędziarski ton. Ewa była przekonana, że nie będzie to krótka opowieść. Skoro nie umieli już mówić o sobie, pozostawało im rozmawiać o tym, co ich jeszcze łączyło, o pracy.
- Pamiętaj, że ma być w skrócie - podkreśliła, ale Piotr tylko niecierpliwie machnął ręką.
- Drugiego lutego - zaczął - Anno Domini 1174 z duńskiego opactwa Esrom przybyli do Kolic cystersi. Było ich trzynastu, dwunastu braci i opat Reinhold. Wieś nazywała się wówczas z łacińska Colites. Tutaj postanowili się osiedlić i wybudować klasztor. Co wiesz o tym zakonie? - zapytał nagle i Ewa poczuła się jak na egzaminie.
- Nic, zupełnie, obawiam się, że na studiach te zajęcia mnie ominęły - bezradnie rozłożyła ręce.

Khurrrr, to jest archeolog ze specjalnością antropologa? Z takimi zionącymi dziurami w wiedzy? Seeeerio?

- Aha, nie tylko te, jak sądzę - mruknął Piotr. Razem studiowali archeologię i na trzecim roku musieli wybrać specjalizację. On zdecydował się na średniowiecze, Ewa na antropologię. Od początku wiedziała, czego chce, i starannie dobierała zajęcia, na które uczęszczała, jakby nie miała czasu do stracenia. W terminie obroniła pracę magisterską i szybko zrobiła doktorat. Pytana, czym się zajmuje, zwykle odpowiadała, że jest antropologiem. O archeologii przypominali jej tylko dawni znajomi.
Archeologia nie jest bowiem dostatecznie zajebista.

- Wobec tego cofnę się w czasie do roku 1089, w którym niejaki Robert z Molesmes we Francji postanowił zreformować zakon benedyktynów. Jak możesz się domyślić, był zwolennikiem surowszej interpretacji reguły, którą zostawił potomnym Benedykt z Nursji. Pierwsze próby trudno byłoby uznać za udane. Dopiero rok 1089 przyniósł zmianę.
Wprawdzie tak naprawdę był rokiem 1098, ale to już szczegół.

Robert w towarzystwie świętego Stefana Hardinga i kilku innych mnichów udał się wówczas do lesistej doliny Citeaux w okolicy Dijon, by tam zacząć wszystko od początku. Miejsce to zwano także Cistertium, od określenia cis tertium lapidem, ponieważ leżało za trzecim kamieniem milowym na dawnym rzymskim szlaku z Longres do Chalon. Stąd nazwa cystersi.
Cistercium, tak dla ścisłości.

- Niesłychane, że pamiętasz to wszystko - westchnęła Ewa. Nie udało jej się ukryć podziwu, chociaż bardzo się starała.
Leżę. Leżę i nie wstanę. Skoro laskę napawa takim zachwytem fakt przyswojenia sobie przez gościa takiej garstki faktów, to jak ona zdołała studia skończyć, przepraszam?

- Mógłbym zrobić ci wykład o tym, jak powstawała w Europie sieć klasztorów cysterskich, ale nie jest to chyba konieczne. Powiem więc w trzech słowach, że rozwijała się nadspodziewanie szybko. Ten pierwszy klasztor w Citeaux założył cztery filie, zwane inaczej czterema klasztorami macierzystymi: La Ferte i Pontigny powstały w 1114, Clairvaux i Morimond w 1115 roku.
Nie, jełopie, klasztor macierzysty to Citeaux. Dodatkowo La Ferte powstało w 1113 roku. Get your facts straight, dude.

Kolice są bezpośrednią filią duńskiego Esrom, a pośrednią klasztoru w Clairvaux i jednocześnie najstarszym klasztorem cysterskim na Pomorzu Zachodnim. Nadążasz? - Piotr popatrzył na Ewę z niepokojem, bo od dłuższej chwili siedziała bez ruchu i nie był pewien, czy go słucha, czy tylko udaje, a myślami jest daleko od Kolic.
Od takiej ilości faktów bidulka mogłaby się czasami zawiesić. Jej dwa neuronki mają za mało ramu, żeby to ogarnąć.

- Staram się. Ale na skrót mi to nie wygląda - powiedziała zgryźliwie. - Słyszałeś o umiejętności selekcjonowania informacji?
No mówiłam, że jej się procesor przegrzewa...

- Sama chciałaś. Ja proponowałem ci śniadanie. Poza tym wybieram naprawdę same najważniejsze fakty.
- Dobrze już, dobrze - poddała się Ewa. - Dam radę. Co dalej?

Bohaterka normalnie. Da radę! Ogarnie!

Laś dalej wyjaśnia pani superantropolog historię opactwa Kolice.

Konwent starał się o czasowe zwolnienie od opłat podatkowych i nie ustawał w pracy, by opactwo odbudować. Mnisi zajmowali jego wschodnią część, konwersi...
- Kto?

Słodki Jezu na bananie... Czy bochaterki zawsze muszą wykazywać się przeraźliwą, potworną wręcz ignorancją i galopującymi brakami w wykształceniu?

- Konwersi, czyli bracia świeccy, którzy pracowali fizycznie w klasztornych dobrach, ale nie składali ślubów i z czasem zostali zepchnięci do roli służby, choć wciąż podlegali jurysdykcji zakonnej - mieli dla siebie skrzydło zachodnie.
Ależ składali śluby, składali.

- Najstarsza część pozostała oczywiście romańska, ale całość to był gotyk, ceglany, z pięknymi sklepieniami krzyżowo-żebrowymi i ostrołukowymi krużgankami. Pokażę ci przy najbliższej okazji, co pozostało po czasach świetności. Mury zachowałyby się w znacznie lepszym stanie, gdyby nie wiek XVI i reformacja. Jej zwiastuny dotarły do klasztoru w 1521 roku. Kilkanaście lat później na Pomorzu luteranizm był już wyznaniem obowiązującym.
Nie, żebym się czepiała, ale Pomorze i Pomorze Zachodnie, to geograficznie i historycznie dwa różne byty, więc proszę nie mieszać.

Nie muszę ci chyba wyjaśniać, co to oznaczało dla duchownych katolickich. W 1535 roku zlikwidowane zostały wszystkie klasztory cysterskie na Pomorzu Zachodnim, konwent opuścił także klasztor w Kolicach. Mnisi, którzy nie przyjęli nauki Lutra, mogli zostać w opactwie, ale tylko pod warunkiem zaniechania katolickich praktyk kościelnych. Wielu z nich nie mogło zgodzić się z tym zarządzeniem. Dlatego odeszli. Choć byli i tacy, którym nie robiło to różnicy. Ostatni opat zrezygnował z piastowanej godności 16 października 1535 i dokonał żywota w podarowanej mu przez jednego z miejscowych książąt posiadłości. Po kasacie klasztor stał się miejscem wypoczynku książąt szczecińskich. Kościół podzielono: część wschodnia była kaplicą pałacową, zachodnia służyła jako spichlerz i wozownia. Nieźle co? - Piotr uśmiechnął się do Ewy niewesoło. - W XVII wieku kościół bardzo ucierpiał w czasie potopu szwedzkiego. W XVIII rozebrano empory, krużganki i skrzydło południowe.
- Tak po prostu? - nie wytrzymała Ewa. - - Nikt nie starał się go ratować?

Bo w osiemnastym wieku świadomość wartości zabytków szalała jak pożar buszu.

Laś dalej wytrwale opowiada.

W latach 50. XX wieku Kolice stały się parafią katolicką i od tamtej pory kościół nosi wezwanie Najświętszego Serca Jezusa. Badania archeologiczne przeprowadzono w latach 60. i na przełomie 70. i 80. Niestety nie zostały zakończone, bo zabrakło pieniędzy. Teraz kopiemy my. Proboszcz postanowił zrobić ogrzewanie. Pomysł nie do końca szczęśliwy. Rury będą biegły wzdłuż murów, głównie tam, gdzie kiedyś były krużganki, czyli w miejscu, gdzie grzebano zakonników i świeckich.

Święta Makrelo, na krużgankach ich grzebali?
To nie pomysł nieszczęśliwy, tylko wykonanie ch... penisowe.

- Czekaj - Piotr zerknął na zegarek i nagle poderwał się z krzesła. Mała wskazówka wskazywała dziesiątą. - Na śmierć zapomniałem o moich studentach. Muszę ich czymś zająć, żeby nie zgnuśnieli. Jest podejrzanie cicho, pewnie znowu poszli spać, albo, co gorsza, na piwo.
Grupa dorosłych ludzi poszła na piwo, taka tragedia, że TVN24 już jedzie.

Zaaferowany kręcił się po pokoju, szukając czegoś i co chwila mierzwiąc sobie włosy. Poczuł nagle, że pokój zrobił się zbyt mały dla nich dwojga, że musi wyjść na korytarz choćby na chwilę, inaczej zrobi coś, czego będzie żałował.
Rzuci się na superantropolog, jak sądzę?

Ewa patrzyła, jak się miota. Najwyraźniej nie mógł znaleźć tego, czego szukał, więc z pustymi rękami ruszył do drzwi.
- Zaraz, zaraz - powstrzymała go - może oni też posłuchaliby o tych pochówkach? Zawołaj ich, zrobimy małą pogadankę o kościach, poznamy się. Im wcześniej, tym lepiej. Podczas pracy nigdy nie ma czasu na wyjaśnienia. A tak wszyscy się czegoś dowiemy.
- Tak, racja. Znowu pada - popatrzył w okno - z pracy w terenie nici, a inwentaryzacja może poczekać do popołudnia. Oni uwielbiają numerki

Co ma numerek do wykładu o gnatach, bo nie nadążam?

uśmiechnął się szelmowsko, z czym było mu nieoczekiwanie bardzo do twarzy i z czego zdawał sobie sprawę, po czym wyszedł z sali.

Facet najwyraźniej przeszedł wraz z Pingwinami z Madagaskaru trening pod hasłem “Oczekujcie nieoczekiwanego”.

Kilka lat temu to on miał problemy z porannym wstawaniem, po ciągnącej się długo w noc imprezie, czyli niemal codziennie. Ewa, która wstawała wcześnie, bez względu na to, kiedy się położyła, robiła mu kawę i stawiała tuż przy głowie, bo jej zapach pomagał mu zebrać myśli i zapanować nad własnym ciałem. Nazywał ją wtedy Płomykiem, bo nosiła krótkie włosy, które się kręciły, i w słońcu, z daleka jej smukła postać wyglądała jak płonąca pochodnia. Daj pospać, Płomyku, mruczał do niej Piotr, a w kilka minut później Jeszcze półleżąc, oparty na łokciu, pił łapczywie kawę i patrzył na nią spod przymrużonych powiek, bo pokój zalany był lipcowym słońcem.
Ponieważ kilka lat temu lipiec trwał okrągły rok.

Z zamyślenia wyrwało ją skrzypnięcie. Piotr stał w drzwiach i czekał, aż ona wróci na ziemię.
- Nie chciałem cię przestraszyć. Gdzie byłaś?
Zamiast odpowiedzieć, pokręciła przecząco głową.

Gdyby odtańczyła Kaczuszki ta scena miałaby mniej więcej tyle samo sensu co ma teraz.

Wchodzili do sali pojedynczo, opaleni, uśmiechnięci i w przeważającej części bardzo szczupli. Ewa obserwowała ich z zainteresowaniem, kiedy siadali wokół długiego stołu zestawionego z wąskich szkolnych ławek. Zauważyła, że oni też jej się przyglądają. Chłopcy, wszyscy bez wyjątku, z aprobatą, dziewczyny z rezerwą, te mniej atrakcyjne, zanotowała w myśli, te ładne - z porozumiewawczym uśmiechem.
Wiadomo, każdy pasztet zazdrości sexy lasce, a wszytkie sexy laski łączy porozumienie ponad podziałami.

Powiodła wzrokiem po otaczających ją twarzach i natrafiła wzrokiem na nieruchome spojrzenie bruneta, którego poznała przed szkołą. Przystojniaczek, pomyślała z niechęcią, bo fascynacja w oczach mężczyzny przeszkadzała jej i nie pozwalała czuć się swobodnie.

Podstawiała jej nogę w przejściu i związywała sznurówki pod stołem.

Położyła przed sobą łokcie na stole, chcąc stworzyć przeszkodę dla jego wzroku, ale Robert wciąż przyglądał jej się z równą natarczywością.

Obok łokci położyła także nos i lewą stopę, odkręcone, by czuć się swobodniej.

Postanowiła pokonać go jego własną bronią. Miał ładne oczy, piwne, lekko skośne, w oprawie gęstych, ciemnych rzęs. Pod wpływem jej spojrzenia zmieszał się i zaczął wyglądać przez okno. Całe szczęście, uznała, bo ten pojedynek wytrącił ją z równowagi.
To się chyba juz kwalifikuje pod jakieś zaburzenia, taka ostra reakcja na czyjeś spojrzenie?

Dwóch studenciaków przychodzi spóźnionych i wdają się w małą utarczkę słowną.

- Panowie - przerwał tę przyjacielską rozmowę Piotr, wiedząc, że może trwać w nieskończoność. - Później, później to załatwicie, na ubitej ziemi, a teraz proszę zachowujcie się jak cywilizowani ludzie. Mamy gościa, a wy od razu chcecie się pokazać od najlepszej strony. Siądźcie proszę. Przedstawiam wam doktor Ewę Zakrzewską, antropologa. Pani Ewa...
- Po prostu Ewa - weszła mu nagle w słowo - tak będzie łatwiej.
- Jesteś pewna, że chcesz być po imieniu z tą zgrają? Dobrze, więc Ewa pomoże nam w dokumentacji grobów, ma duże doświadczenie. Pokaże, jak opisywać kości, jak je mierzyć i nauczy nas wielu pożytecznych rzeczy.
- I dowiemy się, kto był pochowany przy klasztorze? - spytała drobna, bardzo ładna dziewczyna obcięta na jeżyka. Miała oczy w kolorze gorzkiej czekolady.
- Może się dowiemy - potwierdziła Ewa - ale to nie musi być łatwe, przeważnie potrzebne są bardziej szczegółowe badania, których nie można przeprowadzić w warunkach polowych. W każdym razie na pewno spróbujemy uzyskać jak najwięcej informacji.
Powiedziałabym, że studenci archeologii na tyle zaawansowani by jeździć na wykopki, powinni juz to wiedzieć. Ale ja się przecież nie znam.

- Mam was przedstawić czy wolicie sami?
- Przedstaw - powiedział Wódz i popatrzył na niego z sympatią - może dowiemy się czegoś o sobie.
- Oj, ty już chyba dzisiaj powiedziałeś dość jak na jeden raz, co? - westchnął Piotr męczeńsko, ale w oczach miał uśmiech. Cenił Wodza za trzeźwość spojrzenia i zdroworozsądkowe podejście do życia. Widać było, że bardzo się lubią. Zresztą Ewa odniosła wrażenie, że Piotr taką samą sympatią darzy wszystkich uczestników spotkania. Słyszała ją w każdym jego słowie. Na chwilę zapomniała o uczuciach, jakie wywołała poranna rozmowa, o wątpliwościach, które mieli oboje. Szczęśliwie przestała być w centrum jego uwagi. W samą porę. Nim powiedziała coś, co przeszkodziłoby im wspólnie pracować.
Na litość boga Luga, wszyscy, nawet najtępsi z czytelników zdołali chyba już zakumać, że między superantropolog a Piotrem było COŚ. Toż to się już robi archeologiczna opera mydlana, z bohaterką przeżywającą dawne uczucia aż do womitów.

Siedzący pod oknem Robert był bezspornie najbardziej interesującym mężczyzną w grupie i ekspedycyjnym ekspertem - zbierał materiały do pracy magisterskiej na temat pochówków wczesnośredniowiecznych w klasztorach męskich. Dużo wiedział i robił szkieletom niezłe zdjęcia. Zachodziło podejrzenie, że dotąd mieli do czynienia wyłącznie z żeńskimi szczątkami, bo - jak podkreślił Piotr - Robert miał podejście do płci pięknej. Koledzy uśmiechnęli się znacząco, nadając żartowi Piotra nowe znaczenie, a Robert zrobił niezadowoloną minę. Ewa nie była zdziwiona. Miał twarz podrywacza, czy tego chciał, czy nie.
A jak wygląda twarz podrywacza i po czym ją odróżnić od twarzy niepodrywacza?

Dwóch Marcinów, Siwego i Wodza, wyróżnionych przydomkami z uwagi na problemy natury komunikacyjnej, łączyły więzy przyjaźni. Jakkolwiek wyglądałoby to z boku, dodała Ewa od siebie, słysząc wyjaśnienia Piotra. Siwy chciał się wtrącić, ale Piotr nie dał mu dojść do słowa, więc zrezygnowany burknął tylko coś pod nosem tak cicho, że nikt nie byłby w stanie zrozumieć, o co mu chodzi. Rzucił Ewie spojrzenie zbuntowanego nastolatka, którym przestał być jakiś czas temu, i wzruszył ramionami. Co on tam może wiedzieć - odczytała jego gest Ewa. Z najdrobniejszego ruchu potrafił zrobić przedstawienie. Byłby doskonałym odtwórcą ról charakterystycznych.
- Dlaczego nie zostałeś aktorem, Marcinie? - spytała go Ewa, gdy Piotr umilkł na chwilę.
Chłopak spojrzał na nią zaskoczony.
- Próbowałem. Nie wyszło - odparł wymijająco. Ze sposobu, w jaki patrzyli na nią i na Siwego pozostali studenci, zrozumiała, że była to dla nich nowość, dla Piotra również. Przez kilka sekund nikt się nie odzywał.
Superprofiler miałby, jak widzę, niezłą konkurencję w osobie superantropolog, co to nie tylko zna się na gnatach, ale i w ludziach czyta niczym w prasie kobiecej.

Agata, brunetka o bardzo jasnej karnacji, obdarzyła Ewę poważnym spojrzeniem, a w chwilę później powściągliwym uśmiechem. Sprawiała wrażenie niedostępnej, ale była tylko nieśmiała i zamknięta w sobie. Piotr nie umiał o niej powiedzieć nic ponad to, co Ewa i tak mogła zobaczyć: że dziewczyna miała oryginalną twarz, dołeczki w policzkach i bardzo ciemne włosy. Policzyła to Piotrowi na minus. Nie znał jej. I zdawał sobie z tego sprawę, bo zawahał się, nim spojrzał na jej sąsiada.
Ponieważ kierownik praktyk jest obowiązany znać praktykantów na wylot, umieć wyrecytować z pamięci ich najskrytsze tajemnice i obliczyć na poczekaniu dni płodne.

Ula wydała się Ewie zupełnie nieciekawa. Należała do tych kobiet, które zawsze i wszędzie zauważa się na końcu. Jeśli w ogóle się zauważa. Jej twarz nie była ani ładna, ani oryginalna, a ona sama sprawiała wrażenie cichej, zdyscyplinowanej i bardzo spokojnej osoby. Ewa zaczęła się już zastanawiać, jak to się stało, że znalazła się w tej grupie i dlaczego Piotr ją wybrał, skoro nie było w niej nic przykuwającego uwagę i w tym momencie Ula uśmiechnęła się, trudno powiedzieć, czy do siebie, czy do Ewy, czy też do Piotra, na którego akurat patrzyła. Pełen ciepła uśmiech odbił się w jej oczach i odmienił twarz, która nagle wydała się Ewie bardziej pociągająca. Z niedowierzaniem popatrzyła na Piotra, bo miała wrażenie, że jest świadkiem czarów. Tak, wiem, odpowiedział jej spojrzeniem, ja też nie rozumiem, jak to się dzieje, ale warto zobaczyć ten fenomen.
Ja, naiwna gąska, myślałam, że praktykantów na wykopki archeologiczne dobiera się podług ich wiedzy i umiejętności, a nie atrybutów fizycznych, ale sami widzicie, że się nie znam.

Ewa rozwiązała tekturową teczkę i zajrzała do środka. Na wierzchu znajdował się plan wykopu biegnącego wzdłuż południowej ściany kościoła prawie do samego jej przecięcia z transeptem. Długi na kilkadziesiąt metrów wykop miał zaledwie pięć metrów szerokości. Czyjaś pracowita dłoń naniosła na plan zarysy grobów i oznaczyła kropką umiejscowienie czaszek. Ułożenie szkieletów we wszystkich jamach grobowych było podobne - zmarłych chowano równolegle do nawy kościoła, z głowami po stronie zachodniej.
- Ile tu jest grobów? - spytała Ewa, wpatrując się w podłużne kształty. - Wygląda, że trochę za wiele, jak na waszą skromną grupkę?
Liczyć, gwiazda, też nie umie?

- Celna uwaga, pani doktor Ewo - powiedział Siwy i uśmiechnął się od ucha do ucha. - Jesteśmy jak dzieci we mgle. Dlatego cała nadzieja w tobie.

Superantropolog spojrzy swym superokiem i groby same się odkopią i zinwentaryzują.

- Na jakiej głębokości znaleźliście pierwsze szkielety?
- Najpierw zdjęliśmy płyty chodnikowe i darń, pod którymi natrafiliśmy na warstwę niwelacyjną mniej więcej 20-centymetrowej grubości. Poniżej były płyty starsze, pewnie XVIII- lub XIX-wieczne. Wśród rysunków będziesz miała profile wykopu, tam to wszystko dobrze widać. I w końcu średniowieczne płyty, którymi wyłożone były dawne krużganki, których teraz już nie ma. Szkielety znajdowały się jakiś metr głębiej.
- To chyba ma jakieś znaczenie? Głębokość jam grobowych? - Ewie przypomniały się jakieś strzępki wiadomości sprzed kilku lat. Niestety nie była zbyt pilną studentką, a wykłady z wczesnego średniowiecza regularnie opuszczała.

Ja bym chciała wiedzieć, jakim cudem ta laska zrobiła doktorat z antropologii, zamiast wiedzy mając same dziury. Bo jamy grobowe nie występują tylko w średniowieczu, to jest wiedza ogólna, raczej antropologowi mocno potrzebna.

Po zapoznaniu z superantropolog studenciaki idą na piwo.

Robert, który usiadł przy stoliku na zewnątrz, co jakiś czas unosił głowę i spoglądał na kolegów, których widział przez szybę. Przed barem prócz niego siedziało jeszcze dwóch miejscowych piwoszy, którzy tego dnia, jak zdążył się zorientować, słuchając bełkotliwej wymiany zdań, nie powinni więcej pić. Rozleniwił go dzień tak niepodobny do innych. Piotr, zajęty Ewą, dał im wolne popołudnie, przekładając zajęcia na wieczór, i zamknął się z gościem w swoim pokoju. Roberta zastanawiała ich wzajemna relacja. Widział, że znają się bardzo dobrze, a więc i długo, tak przynajmniej sądził. Stwierdził już, że Ewa jest ładna, choć to słowo niezupełnie oddawało istotę rzeczy. Była intrygująca, urocza, świadoma swego wdzięku i prawdopodobnie ta ostatnia cecha powodowała, że mężczyźni zachowywali się w jej towarzystwie w określony sposób.
Ocziwiście. pani jest cut, mjut i orzeszki i faceci obowiązkowo muszą się  w jej towarzystwie specjalnie zachowywać, wiecie.

Wszystko to Robert bardziej wyczuł, niż zobaczył, gdy pochylając się nad rysunkami, spojrzał Ewie w oczy. W zielonych tęczówkach jak okruchy bursztynu błyszczały drobne brązowe punkciki.
I z tych punkcików wywróżył...?

- I co? - zapytał Wódz, który właśnie wyszedł z baru z pełnym kuflem. Za nim jak cień podążał Siwy. Zdążył już zamoczyć usta w pianie, a ślad nad górną wargą korespondował z kolorem jego włosów.
- Co, co? O co ci chodzi? - odpowiedział pytaniem Robert.
- O nią - odparł Wódz, siorbiąc z upodobaniem. - Jak wam się podoba? Bo mnie... - zawiesił głos, udając, że się zastanawia - ...dosyć. Miła, atrakcyjna. Podoba się szefowi.
- Sądzisz? - trochę zbyt szybko spytał Robert i Dorota popatrzyła na niego uważnie. - Tak właśnie myślałem, że oni się dobrze znają - dodał, by osłabić to wrażenie.
- Uhm - stęknął z nosem w kuflu Wódz - ślepy by się zorientował. Może Piotr nam trochę odpuści, jak się zajmie czym innym.
- Jeśli się zajmie - wyraził wątpliwość Robert.
- Zamierzasz mu w tym przeszkodzić? - uśmiechnął się ironicznie Siwy. - To chyba nie twój przedział wiekowy?
- Spadaj. Mam na myśli to, że ona nie jest nim zainteresowana.

Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić grono dorosłych facetów omawiających w taki sposób walory nowo poznanej kobiety, jak również z wypiekami na licu dyskutujących o życiu erotycznym kierownika praktyk.

- I co o nich myślisz? - zapytał Piotr Ewę, kiedy spotkanie się zakończyło i studenci rozeszli się po wsi w poszukiwaniu rozrywek. Teraz bardzo chciał usłyszeć jej opinię. Siedzieli na szkolnym podwórku, na ławce pod starymi kasztanowcami, chroniąc głowy w cieniu. Ewa zmieniła dżinsy na krótkie spodnie i wyciągała do słońca długie, zgrabne nogi, na które Piotr starał się nie patrzeć.

Bo ich zajebistość poraziłaby jego tęczówki?

Piotr westchnął. Przez cały ranek zastanawiał się, czy powinien o to zapytać.
- Przez moment miałem nadzieję... - zaczął, licząc na to, że się domyśli, co chciał powiedzieć.
- Nie - powiedziała Ewa twardo, wchodząc mu w słowo i zrozumiał, że się zagalopował.
- Kiedyś byś tak nie powiedziała.
- Nie ma już kiedyś - odparła, jakby mówiła o miejscu, w którym oboje byli szczęśliwi.
- Ale my jesteśmy - zaoponował Piotr półgłosem.
- Nie mieszajmy do tego przeszłości. To ty wybrałeś wolność. Nie pamiętasz? - popatrzyła na niego zielonymi błyszczącymi oczami. Właściwie nie była to wolność, pomyślała, lecz zdrada. Dlatego niech inna królowa cię teraz pocieszy. - Ja nie chcę do tego wracać.

Teh, w mordę, drama. To kryminał miał być podobno?

Uśmiechnęła się z przymusem. Rude włosy rozsypały się wokół twarzy, gdy pochyliła głowę. Zasłoniła się nimi przed jego wzrokiem jak zasłoną.
- Nie przepraszaj - powiedziała i odsunęła się, gdy wyciągnął dłoń, by odgarnąć miedziane kosmyki z jej twarzy. Skąd wiedziała, że chce to zrobić, skoro na niego nie patrzyła?

Hirołina wie wszystko, to oczywiste.

- Dość tego - powiedziała nagle i gwałtownie wstała. - Słuchaj, muszę się rozpakować. Masz dla mnie jakieś lokum?
- Tak, jest wolny pokój obok sypialni dziewcząt.

Myślałam, że to szkoła. W szkole są sale, nie pokoje.

Posłuchaj, przepraszam - powtórzył jeszcze raz Piotr. - Nie zamierzałem poruszać tego tematu, ale jakoś tak wyszło - stracił nagle całą pewność siebie i Ewie zrobiło się go żal.
- W porządku - odezwała się, patrząc na jego nieszczęśliwą minę. - A teraz pokaż mi, proszę, gdzie będę mieszkać. Przyszło jej do głowy, że być może zacznie żałować swego przyjazdu, ale zaraz się zbuntowała. O nie, pomyślała, niby dlaczego mam się nim przejmować. Guzik mnie obchodzi, co on czuje i dlaczego mnie tu ściągnął.

No to przestań się nim przejmować i kreować dramę, babo.

Superantropolog zwiedza wieś:

Ewa ruszyła ulicą, tą samą, którą szła rano. Wzdłuż niej ciągnęła się wieś. Minęła sklep spożywczy, budynek poczty, obok którego stała budka telefoniczna, i dotarła do przystanku autobusowego.

Jak babcię rybcię, ałtorkę należałoby wysłać na lekcje języka polskiego do podstawówki, a zaraz potem przetrenować w kilkukrotnym czytaniu własnych tekstów. Bo gdyby przeczytała to, co napisała, może by zauważyła, że w powyższym opisie wieś mija sklep spożywczy, pocztę i dociera do przystanku.

Po obu stronach drogi stały domy z cegły i płoty ogradzające mniejsze lub większe obejścia. Wzdłuż płotów czerwieniły się porzeczki. Zerwała gałązkę i z przyjemnością włożyła owoce do ust. Pachniały słońcem. Ewa poczuła ich zapach na języku i dziwiła się temu jak dziecko, które pierwszy raz je lody i prócz smaku czuje także, że są zimne. Zastanawiając się nad przedziwną wrażliwością swoich zmysłów, przeszła jeszcze kilkaset metrów i znalazła się na wysokości nieco oddalonego od drogi budynku z napisem „Bar”.
Zmysły węchu i smaku są sprzężone ze sobą, więc tego... Muszę rozczarować hirołinę, nie dysponuje żadną zajebistą wrażliwością.

Tam, pod parasolem reklamującym lokalny browar zobaczyła Roberta. Nie widział jej, zatopiony w jakichś niewesołych rozważaniach, bo czoło przecinała mu pionowa zmarszczka. Na stoliku Ewa zauważyła cztery puste szklanki po piwie. Wciąż pamiętała jego zachowanie przy stole i nie czuła do niego sympatii. Jednak wrodzona przekora skłoniła ją do tego, by go zaczepić. Zaczepić i pokazać swoją przewagę.
Niech go jeszcze w tyłek ugryzie, dla podkreślenia przewagi. Zaiste, ałtorka ma jakieś dziwne pojęcie na temat związków męsko - damskich.

- Mogę się dosiąść? - zapytała, odsuwając krzesło. Robert drgnął zaskoczony i popatrzył na nią nieprzytomnie, bo nie zauważył, kiedy podeszła.
- Zdaje się, że towarzystwo ci nie dopisało? - usiadła i obliczonym na efekt gestem odgarnęła włosy z czoła. Mężczyzna z zachwytem śledził jej dłoń, gdy przytrzymała rude kosmyki i założyła je za ucho.

A gdy laska zakłada nogę na nogę mężczyźni w pięciu dookólnych powiatach szczytują z wrażenia?

Ewa przyglądała mu się od dłuższej chwili i mógłby przysiąc, że jest świadoma jego rozterek.
- To co robimy? - spytała w końcu, widząc, że nie zamierza się odezwać. - Może piwo?
- Ja dziękuję. Jedno na razie wystarczy. Ale mogę ci towarzyszyć, jeśli chcesz - dodał zupełnie wbrew sobie.
- To na nic, bo nie lubię pić sama - Ewa potrząsnęła rudymi lokami, które znowu opadły jej na czoło. - Może w takim razie pokażesz mi klasztor?
Robert się zawahał. Propozycja była kusząca, oznaczała bowiem jeszcze co najmniej godzinę w towarzystwie niezwykłej, niepokojąco atrakcyjnej kobiety.

Strona bez zachwytów nad hirołiną stroną straconą.

Z drugiej jednak strony to Piotr ją zaprosił i Robert nie chciał rywalizować z nim o jej względy. Choć było by miło, przyznał w duchu, gdyby mu je okazała. Zwariowałem doszczętnie, uciął te wewnętrzne rozważania.
Owszem, zwariowałeś, zwłaszcza, że Piotr zaprosił superantropolog w celach zawodowych, a nie towarzyskich.

Postanowił załatwić to dyplomatycznie.
- Myślę - zaczął ostrożnie - że to Piotr powinien cię tam zaprowadzić. On jest gospodarzem. Nie chcę pozbawiać go tej przyjemności.
- Jak uważasz - podniosła się nagle zdecydowana i gotowa do drogi. - Jeśli nie pójdziesz ze mną, pójdę sama. - Odwróciła się i zaczęła iść w stronę drogi, a on mógł podziwiać to, co dotąd ukryte było pod stołem - nieprawdopodobnie długie i kształtne nogi.
- O cholera - powiedział pod nosem, bo były to najpiękniejsze nogi, jakie w życiu widział.

Załkajcie razem ze mną. Proszę.

- Ewa, zaczekaj! - zawołał za nią. - Pójdę z tobą. Przecież nie wiesz, jak dojść do klasztoru.

No w takiej dechami zabitej wioszczynie klasztor jest na pewno bardzo trudny do znalezienia. Wręcz mission impossible.

Czekała, aż się z nią zrówna.
- Sądzisz, że miałabym jakieś problemy ze zdobyciem informacji? - zapytała, zdając sobie sprawę z własnej atrakcyjności. Uśmiechnęła się do Roberta promiennie.
- Nie - przyznał, poddając się urokowi tego uśmiechu - nie miałabyś, najmniejszych.
Szli ramię przy ramieniu, prawie się nie odzywając, każde pogrążone we własnych myślach. Ewa wsunęła dłonie do kieszeni spodni i opuściwszy podbródek szła wpatrzona w asfalt pod stopami. Sandały przyjemnie, swojsko klapały o szorstką powierzchnię. Robert od czasu do czasu patrzył z góry na jej subtelny profil, na złote refleksy, które błyszczały we włosach i rozświetlały skórę na policzkach, szyi i ramionach. Nagle przypomniała mu się Tytania ze Snu nocy letniej. Musiała wyglądać tak jak Ewa - wysoka, smukła i ruda, pomyślał zaskoczony.

Ja jego... Dajcie ałtorce jeszcze chwilę, a dojdziemy do Wenus, a potem polecimy dalej.

Szli powoli i wkrótce wyprzedziło ich kilka starszych kobiet w kolorowych chustkach na głowach. Robert kłaniał się każdej z osobna, a one odpowiadały i przyglądały się Ewie z ciekawością.
- Jaki ty jesteś dobrze wychowany - szepnęła do niego.

No, powiedzieć “dzień dobry” to wyżyny savouir vivre. A ja, głupia, myślałam, że to normalne.

- Tak trzeba - odpowiedział również bardzo cicho - my jesteśmy tu obcy. Dobrze, gdy nas akceptują, bo czasem potrzebujemy ich pomocy albo... prowiantu, mleka czy jajek. Bo jakbym niczego nie potrzebował, to upajałbym się byciem bucem, taki jestem dobrze wychowany. Powinnaś o tym wiedzieć.
Jajzu śfienty, to w tych całych Kolicach sklepu nie ma, że od chłopów trza kupować?

Kościół cysterski w Kolicach był ceglaną bazyliką z transeptem. W ścianie zachodniej, którą mieli przed sobą, Ewa zobaczyła ogromny zamurowany i pomalowany na biało otwór okienny, w którym przebito sześć małych okienek. Po jego obu stronach znajdowały się tak samo ślepe, wykończone maswerkiem, ostrołukowe białe wnęki.

Skoro otwór był zamurowany, to eee... to go nie było, prawda? Z wysiłkiem zdołałam zrozumieć, że ałtorka opisuje blendę, ale niemal zwichnęłam przy tym mózg.

- Tak - przyznał Robert - spory. Właściwie to jeden z największych kościołów cysterskich na ziemiach polskich, czemu trudno się dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę, że aż do XVI wieku był kościołem grzebalnym książąt szczecińskich.
Szkoda tylko, że biedni Gryfici nic o tym nie wiedzieli i dawali się zakopywać w wielu różnych miejscach...

Zaczęła przyglądać się murom, na których widoczny był rodzaj grzebienia z cegieł zachodzących na siebie na odcinku mniej więcej metra.
- Wygląda jak zamek błyskawiczny. Piotr wspominał, że kościół był przebudowywany.
Jej przewodnik energicznie kiwnął głową.
- Powstawał w kilku etapach. Mam mówić dalej? - Robert pokazał w uśmiechu olśniewająco białe zęby. Ewa musiała przyznać, że miło było na niego patrzeć. Patrzyli więc na siebie odrobinę dłużej, niż należało.

Długość dopuszczalnego spojrzenia była określona w Kodeksie Zachowań Antropologów i Archeologów.

- Ale to nie koniec - wciąż rozwijał temat Robert. - Jeszcze w trakcie budowy drugiej części świątyni próbowano zmodernizować część romańską. Dwukrotnie podwyższono wówczas transept, co wyraźnie widać z tego miejsca. Te dwie ukośne linie, widzisz? - upewnił się, czy Ewa śledzi ruch jego dłoni, którą wskazywał szczyt nawy poprzecznej. Zachowywała się jak pilna uczennica, która stara się jak najlepiej opanować zadaną lekcję. Promienie słońca padające pod ostrym kątem wydobywały wszystkie niedoskonałości, załamania i rysy ściany, przy której stali, a skórę Ewy barwiły na kolor miodowy. Robert cofnął się i patrzył na nią bezkarnie, smukłą, miedzianowłosą, utkaną ze złotego pyłu, a mimo to bardzo cielesną.
Ja pyrtolę, no... Metafory dotyczące superantropolog zaczynają wkraczać na poziom, znany głównie namiętnym użytkownikom LSD.

- A dlaczego przykrywacie obiekty folią?
- Żeby nie kusiły. Co prawda kościół jest niezłym zabezpieczeniem, zmusza do uczciwości. Ludzie wciąż są przekonani, że kradzież w jego pobliżu skutkuje uschnięciem ręki.

Te zabobonne wieśniaki, wicie. Nie to, co oświecony lud miejski.

Mimo to jednak Piotr uznał, że lepiej aby z góry nie było widać szkieletów. W końcu to przecież cmentarz. Co z tego, że stary. Dla miejscowych to chyba nie ma znaczenia.

Miejscowi to nekrofile i na widok szkieletów doznają trudnej do opanowania chuci?

- Dla mnie to nie ma znaczenia, co stanie się z moim ciałem po śmierci. Będzie zupełnie bezużyteczne. Niech się chociaż przyda nauce - powiedziała Ewa, w zamyśleniu nawijając kosmyk na palec.
- Nauce? - mruknął Robert z dezaprobatą. - Tak to nazywasz? To kopanie na wyścigi, katalogowanie grobów przy okazji pisania magisterki albo doktoratu, albo choćby zwykłej pracy seminaryjnej? To zawsze będzie tylko część danych, które sami dobierzemy. Nie mogę się z tobą zgodzić
.
Jeśli to nie nauka, to co? Sztuka? Rzemiosło? Przemysł ciężki?

- Przykre. Tu musiało być pięknie, gdy wszystkie elementy były na swoim miejscu - zauważyła Ewa i w jej głosie zabrzmiał żal. - Co w tej chwili mieści się w domu konwersów?
- Nie uwierzysz, ale nie wiem. Nie miałem okazji zajrzeć do środka. W połowie XIX wieku składowano tu kartofle. Mówię poważnie - dodał, bo Ewa popatrzyła na niego zaskoczona. - Trudno się dziwić, skoro nawet kościół został zamieniony w wozownię. Odkąd przyjechaliśmy, drzwi do domu konwersów są zawsze zamknięte. Ale znam kogoś, kto będzie umiał odpowiedzieć na twoje pytanie.
- Kto to taki? - Msza się właśnie skończyła - powiedział Robert, widząc, jak drobne, przygarbione kobiece postacie wychodzą z kościoła i pojedynczo lub grupkami oddalają się w kierunku wsi.
Postacie męskie i bez skrzywienia kręgosłupa do kościoła widać nie chodzą.

- Cierpliwości. Dowiesz się za kilka minut. W przedsionku kościoła panował półmrok, bo przez otwarte jedno skrzydło drzwi dostawało się do niego niewiele światła. Przy tablicy ogłoszeń stał dobrze zbudowany, choć niewysoki, siwy mężczyzna i wieszał gęsto zadrukowane kartki papieru.
- Szczęść Boże, księże Andrzeju - zwrócił się do niego Robert - może pomóc?
Mężczyzna odwrócił się i na ich widok uśmiechnął przyjaźnie. Siwe włosy otaczały jak aureolą czerstwą, opaloną, ale pokrytą siatką zmarszczek twarz. Mógł mieć 60, może 65 lat. Zdążył już zdjąć sutannę, ale pod szyją Ewa zobaczyła koloratkę.
Ksiądz jest szybszy niż zawodowy striptizer. Msza się dopiero co skończyła, a on nie tylko zdążył zdjąć ornat, albę i co tam jeszcze, ale i z sutanny wyskoczył.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

13. Pierścień, czyli Mhrock, Sauron i PCK [2/?]


W dzisiejszym odcinku dowiemy się co przystoi kobiecie, oraz dlaczego pokazywanie krocza jest cacy, a spożywanie kolacji w towarzystwie faceta jest be. Zobaczymy też, na czym polega dobre wychowanie według boCHaterki i poznamy sposób insynuowania gestem.



Analizuje Wiedźma, wtrąca się Leleth.



Jak tylko odłożyłam słuchawkę zadzwoniłam do mego ojca.
- Daddy, przepraszam, że cię budzę... Tak, obraz, który mi Enric podarował jako prezent wielkanocny. Tak, ten z gotycką Madonną. W odróżnienia od tuzina innych obrazów, które podarował mi jako prezent wielkanocny. Proszę, pierwszą rzeczą, jaką dzisiaj masz zrobić, to zanieść obraz do banku. Niech go zamkną w sejfie...
Rozumiem, że na podjechanie do rodziców i własnoręczne zabranie obrazu, lasia jest zbyt zajebista.

„Skarb” - rozmyślałam, siedząc nieubrana przy telefonie. Potem pokręciłam głową. Ba! Jesteśmy już dorośli... choć wydaje się, że Luis niewiele się zmienił. Nadal niedojrzały jak na swój wiek. W odróżnieniu ode mnie. Zupełna głupota!
Nie, żeby on mógł wiedzieć coś, czego ty nie wiesz, prawdaż.

Ubrani w sportowe dresy, jego bardzo męski, mój kokieteryjny, [Znaczy cuś takiego?]
 Taki!
biegliśmy od pół godziny i trudno mi było wytrzymać tempo, jakie narzucił Mike. Albo go poproszę, by zwolnił, albo zostanę w tyle. Nie zamierzałam jednak go prosić; on lubi pokazywać, że jest silniejszy. Wypina pierś i patrzy na mnie zadowolony z siebie.
No ale twardziel, jest silniejszy od kobiety! Klękajcie narody, płacz Arnoldzie S.!

Ja sobie powtarzam, że jestem sprytniejsza i bawi mnie zakłócanie od czasu do czasu jego wyczynów sportowych. Urządzam wtedy scenę. Ta ze skręconą kostką należy do klasycznego repertuaru. Robię zbolałą minę, a na jego twarzy pojawia się niepokój. Lamentuję, on się odwraca, jakby chciał powiedzieć: „znowu”, ale podbiega z troskliwą pomocą. Robi mi masaż, ja się na nim opieram i niekiedy nie mogę powstrzymać się od śmiechu, kiedy on ugniata mi kostkę i nie widzi mojej twarzy.
On buc, ona idiotka, a match made in Heaven.

Kiedy wyrywa mi się śmiech, mówię, że mnie łaskocze. Czasem nabieram w płuca powietrza i wylatuję jak strzała, a on zostaje w tyle. Wtedy on rozbawiony mówi mi, że oszukuję, a ja wszystkiemu zaprzeczam. Niekiedy udaję, że mam palpitacje, że nie mogę złapać tchu.
Wesolutko będzie, jak któregoś dnia naprawdę dostaniesz problemów z sercem, a pan ci nie uwierzy. No boki rwać jak świeże wiśnie.

Tego dnia było inaczej.
- Mike! - krzyknęłam, kiedy on wyprzedził mnie o wiele metrów.
Tłumaczy się, że potrzeba mu większego tempa niż to, na jakie ja mu pozwalam.
- Co takiego? - pyta nie zatrzymując się.
- Wyjeżdżam.
- Jak to wyjeżdżasz? - Teraz stanął, poczekał na mnie. - Ale przecież biegamy dopiero od pól godziny. Ledwo zacząłem rozgrzewkę.
Będę bardzo odkrywcza: ten facet jest idiotą. Ba, nawet wśród okrzemek byłby idiotą.

- Jadę do Barcelony.
- Tak, do Barcelony - odpowiedział. - Jedziemy do Barcelony, ale dopiero za kilka tygodni.
- Nie, Mike. To ja jadę do Barcelony. Sama.
Sama jadę do Barcelony, ponieważ ta podróż do Barcelony jest dla mnie bardzo osobistą podróżą do Barcelony i właśnie dlatego nie możesz pojechać ze mną do Barcelony.

- Posłuchaj mnie - poprosiłam. - Musisz mnie zrozumieć. Przemyślałam na wszystkie strony tę sprawę. Jest to podróż w przeszłość, spotkanie z samą sobą. Muszę odbyć ją sama. Są rzeczy, których nie rozumiem; zachowanie mojej matki, śmierć mojego ojca chrzestnego. Mogą mnie spotkać niemiłe niespodzianki.
- Jeszcze jeden powód, żebym pojechał z tobą.
- Nie, absolutnie nie, muszę sama z tym sobie poradzić. Dużo o tym myślałam i jestem zdecydowana. - Ale zaraz potem stałam się bardziej czuła. - Posłuchaj, Mike. Wspaniale jest być razem i na ogół niczego więcej nie pragnę, ale żeby nasz związek zawsze mógł dobrze funkcjonować, musimy niekiedy uszanować prawo drugiej osoby do prywatności. Czasem człowiek potrzebuje być sam.
- Nie rozumiem cię - zmarszczył brwi, skrzyżował ramiona i podniósł głowę, patrząc na mnie surowo. - W żaden sposób nie udało nam się dotychczas ustalić daty ślubu, a teraz nagle mi mówisz, że jedziesz sama do Barcelony, chociaż uzgodniliśmy inaczej. Co się z tobą dzieje? Czy mnie jeszcze kochasz?
Skądże. Gdyby cię kochała, przykułaby się do ciebie kajdankami!

- Oczywiście, kochanie. Nie bądź głupi. - Zarzuciłam mu ręce na szyję i ucałowałam. Był spięty, nie podobała mu się ta nowina. - Czy cię kocham? Uwielbiam cię! Ale muszę pojechać sama - i pocałowałam go jeszcze raz. Zauważyłam, że stał się mniej sztywny. - Obiecuję, że zaraz po powrocie ustalimy datę ślubu. Dobrze?
Mruknął coś nachmurzony, ale wiedziałam, że i tym razem wyszło na moje.
...nie szkodzi, że cały czas myślę o moim truloffie Oriolu. To taki nic nie znaczący drobiazg.

- Piękny pierścionek, proszę pani - zagaił rozmowę pan siedzący obok mnie. - Wygląda na bardzo stary.
Już wcześniej zwróciłam na niego uwagę. Był to atrakcyjny mężczyzna, który chyba przekroczył trzydzieści pięć lat. Na jego dłoniach nie było pierścionka ani obrączki, co by znaczyło, że nie jest żonaty, albo się z tym kryje, ale na mankietach jego białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem widniały dyskretne złote spinki, a na ręku miał klasyczny zegarek. Ciekawa kombinacja prostoty i luksusu.
Dobrze, że jeszcze nie podliczyła, ile to wszystko kosztuje.

Spostrzegłam, że czekał na stosowny moment, by rozpocząć rozmowę, a ja mu wcale tego nie ułatwiałam; najpierw wyglądałam przez okno, a następnie zagłębiłam się w lekturę czasopisma. Założyłam się sama z sobą, że zacznie on rozmowę przy kolacji i wygrałam.
Tak, kochani czytelnicy, ja też nie mam pojęcia, skąd się wziął ten facet, gdzie siedzi główna bohaterka i gdzież zamierza żreć tę kolację i dlaczego z Panem Dyskretnie Ubiżutowionym obok. I nie, nie opuściłam ani jednego słowa między sceną biegów a tą. Po prostu ałtor uważa, że informowanie czytelników o tym, gdzie znajduje się bohaterka i co właściwie się tu dzieje, jest passe.

Postanowiłam, że najpierw spokojnie skończę jeść, przełknęłam ostatni kęs, zanim odezwałam się po angielsku.
- Słucham? - zapytałam, choć doskonale zrozumiałam, co powiedział.
- Mówi pani po hiszpańsku? - zapytał.
Byłam zmuszona potwierdzić.
A to taki straszny sekret był. Wręcz tajemnica stanu.

- Powiedziałem, że ma pani na ręku dwa piękne pierścionki - zauważyłam, że trochę inaczej to sformułował - a ten z rubinem wygląda na bardzo stary.
- Bardzo dziękuję. Tak, jest stary.
- Średniowieczny - stwierdził.
- Skąd pan wie? - znów moja ciekawość wzięła górę nad pragnieniem zachowania obojętności, jaka przystoi kobiecie bardzo, bardzo zaręczonej, o czym świadczył pierwszy pierścionek.
Ponieważ z chwilą zaręczyn kobieta powinna najlepiej przestać się komunikować z jakimikolwiek facetami poza narzeczonym.

Szczęśliwy uśmiech zagościł na twarzy mężczyzny.
- To moja praca - powiedział. - Jestem antykwariuszem i ekspertem od starych klejnotów.
- Ten pierścionek trafił do mnie w dziwny sposób - nagle runęły we mnie bariery i czułam się jakbym była u lekarza i opowiadała o intymnych sprawach, oczekując pomyślnej diagnozy. - Uważa więc pan, że jest on naprawdę stary?
Mężczyzna podniósł elegancką, skórzaną teczkę, która stała przy jego nogach i wyjął lupę, jakiej używają zegarmistrze.
- Pani pozwoli? - powiedział i wyciągnął rękę.
Spiesznie zdjęłam z palca pierścionek i mu go podałam.
I mimo, że jestem wziętą prawniczką, nawet mi do łba nie przyszło, że facet mógł wziąć pierścionek i oddalić się spiesznie w nieznanym kierunku.

Przyjrzał mu się uważnie z wierzchu i od wewnątrz, mrucząc coś do siebie. Czekałam w napięciu. Następnie podstawił pierścionek pod światło i rzucił czerwony krzyż na obrus.
- Zadziwiające - powiedział w końcu, przyglądając się w skupieniu krzyżowi. - To klejnot jedyny w swoim rodzaju.
- Tak?
- Jestem pewny, że to naprawdę bardzo stary pierścionek. Sądzę, że ma co najmniej siedemset lat. Dobrze sprzedany może przynieść majątek. Jeśli będzie pani w stanie odtworzyć jego historię, jego wartość wielokrotnie wzrośnie.
- Nie znam jego historii, ale może będę coś więcej wiedziała po przybyciu do Barcelony - powiedziałam, przypomniawszy sobie obraz i pierścień na palcu Matki Boskiej, ale nagle ostrożność kazała mi przemilczeć ten szczegół.
- Wie pani, co potrafi robić ten unikatowy pierścień?
- Co? - zapytałam, domyślając się odpowiedzi.
Krawaty wiąże, przerywa ciąże, czyni niewidzialnym, a poza tym to jeszcze taki jeden z Mordoru go szuka.

- Wie pani o krzyżu, który pada poprzez rubin?
Nie, skąd, przed chwilą zaślepła na moment. I nic nie zauważyła.

- Powiedziałem: krzyż o rozszerzonych ramionach.
Uśmiechał się i bacznie mi się przyglądał. Był przystojny. Zdałam sobie nagle sprawę z tego, że już dwa lub trzy razy prosiłam go, by powtórzył to, co powiedział. Chyba zaczął podejrzewać, że jestem przygłucha, albo mało rozgarnięta.
- Tak nazywa się krzyż, który ma taki kształt jak ten na pani pierścionku. To krzyż templariuszy.
- Ach, krzyż templariuszy - wykrzyknęłam i zaczęłam rozpaczliwie szukać w pamięci, co może znaczyć słowo „templariusze”. Byłam pewna, że je kiedyś już słyszałam i natychmiast skojarzyłam to z Barceloną i z moim chrzestnym, ale nadal nie miałam pojęcia co to jest i nie chciałam się przyznać do ignorancji.
Ona ma wyższe wykształcenie, ta?

- Jak pani wiadomo, był to zakon rycerski, który pojawił się na początku XII wieku, w czasie wyprawy krzyżowej do Ziemi Świętej i przestał istnieć na początku XIV wieku na skutek nikczemnego spisku króla.
- Tak, coś tam wiem. - Moja miłość własna kazała mi ukrywać ignorancję, a on był na tyle dżentelmenem, że dostarczył mi niezbędnych informacji, udając, iż wierzy w to, że ja sporo wiem na ten temat. - Zbyt dużo jednak nie pamiętam. Proszę mi coś więcej opowiedzieć o tych templariuszach.
- Pojawili się po zdobyciu Jerozolimy przez pierwszą krucjatę. Król Baldwin przeznaczył im na siedzibę część starożytnej świątyni Salomona i dlatego nazwał ich rycerzami Świątyni czyli Templum.
Nikt królowi nie uświadomił, że świątynia Salomona wtedy nie istniała, zburzona przez Babilończyków, a wzniesioną na jej miejscu Drugą Świątynię rozebrali Rzymianie, po nieudanym powstaniu żydowskim w roku 70 naszej ery, zostawiając tylko mały kawałek muru, znany jako Ściana Płaczu. A to, co dostali Templariusze jako siedzibę, to był meczet Al-Aksa, stojący na Wzgórzu Świątynnym.

Oni sami woleli się nazywać, przynajmniej na początku, Ubogimi Rycerzami Chrystusa. Ich zadaniem było ochranianie pielgrzymów przybywających do Jerozolimy. Skończyło się jednak na tym, że stali się potężną organizacją militarną, najbogatszą i najbardziej zdyscyplinowaną w owym czasie, będącą oparciem królów chrześcijańskich wobec nieubłaganego natarcia Saracenów i Turków. Na początku swego istnienia templariusze byli w modzie
Byli tak trendy, że po prostu każda modna osoba chciała mieć swojego!
i królowie, szlachta oraz prosty lud składali im hojne dary w uznaniu ich wzniosłej misji i w celu kupienia sobie za to miejsca w niebie. Podziw dla nich był tak wielki, że władca Aragonii zapisał w spadku swoje królestwo templariuszom, a także dwóm innym zakonom: Rycerzom Grobu Pańskiego i joannitom. Po trudnych negocjacjach legalny następca tronu odzyskał królestwo, ale kosztem wielkich ustępstw terytorialnych. Tak więc ci mnisi, którzy złożyli śluby ubóstwa, czystości, posłuszeństwa i walki z bronią w ręku, aż do śmierci, w obronie Ziemi Świętej stali się największą potęgą ekonomiczną swoich czasów, ciesząc się ponadto reputacją uczciwości, jakiej nie był w stanie osiągnąć żaden ówczesny bankier. Wymyślili weksle i przekształcili się w organizację finansową, która sprawowała nadzór nawet nad skarbcem królów, udzielając im pożyczek, gdy ci, zawsze skłonni wydawać na zbytek i wojny więcej pieniędzy niż mieli, byli w potrzebie. Cały ten wysiłek finansowy był konieczny dla wspomagania obecności chrześcijan na Wschodzie.
Czyli, powiedzmy to wprost, dla utrzymania okupacji przez wojska chrześcijańskie ziem, na które nikt ich nigdy nie zapraszał. A które święte były, tak się śmiesznie składa, nie tylko dla nich.

Templariusze zbudowali imponującą flotę, która przewoziła przez Morze Śródziemne konie, broń, wojowników i pieniądze. Zatrudniali tysiące najemników muzułmańskich, którzy walczyli ze swymi współwyznawcami, budowali wielkie twierdze. Indywidualnie, z racji swoich ślubów, templariusze byli ubodzy, ale jako organizacja niezmiernie bogaci, a ten pierścień musiał należeć do wysokiego dostojnika zakonu templariuszy jako symbol jego pozycji, bowiem zwykły brat, choćby nawet kapelan lub rycerz, nie miał prawa nosić klejnotów.
Nawet gdyby miał prawo, to mniemam, że ałtor nie śmiałby wyposażyć heroiny w pierścień prostego knechta.

Rzuciwszy jeszcze raz odbicie krzyża na obrus, spojrzał zafascynowany na pierścionek i mi go oddał.
- Gratulacje, proszę pani, ten pierścionek jest unikatem.
Włożyłam go sobie na palec, przetrawiając historię, którą mi opowiedział.
- Nazywam się Cristina Wilson - powiedziałam z uśmiechem, podając mu rękę.
- Artur Boix - odpowiedział, ściskając mi dłoń. - Bardzo miło cię poznać. Jego ręka była ciepła i przyjemna w dotyku. - Powiedziałaś, że jedziesz do Barcelony?
- Tak.
- Ja tam mieszkam. Co cię sprowadza do mojego miasta?
Powiedziałam mu o tym niespodziewanym spadku.
Nie ma to jak zwierzyć się z tajemniczej i potencjalnie niebezpiecznej historii, facetowi poznanemu pięć minut wcześniej.

- Niezła zagadka! - skomentował moją historię. - Jeśli jednak ten pierścień jest zapowiedzią tego, co ten spadek obejmuje, to sądzę, że mogę ci się bardzo przydać - podał mi wizytówkę. - Moi wspólnicy i ja prowadzimy interesy zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie. Handlujemy nie tylko przedmiotami antycznymi i klejnotami, lecz przede wszystkim jesteśmy znawcami sztuki antycznej. I to jest wielka różnica. Klejnot można oszacować z trzech punktów widzenia: wartości złota i kamienia szlachetnego; wartości włożonej weń pracy artystycznej i wartości jako zabytku historycznego. Przejście od jednego poziomu oszacowania do drugiego oznacza czasem dziesięciokrotne zwiększenie ceny. Innymi słowy, za klejnot, który w Hiszpanii sprzedałabyś za jakąś określoną sumę, ja w Stanach Zjednoczonych mógłbym uzyskać sto razy większą. Nie wahaj się do mnie zadzwonić, będzie mi przyjemnie, jeśli będę w stanie ci pomóc. Nawet jeśli nie będziesz chciała sprzedać klejnotów, to ja zawsze mogę sprawdzić ich autentyczność i oszacować je - tu ściszył głos, a jego spojrzenie stało się bardziej przenikliwe. - Gdybyś jednak chciała wywieźć z kraju jakieś skatalogowane dzieło sztuki, na którego wywóz jest potrzebne zezwolenie i gdybyś chciała oszczędzić sobie załatwiania formalności, ja mógłbym zagwarantować ci dostarczenie go do Nowego Jorku.
Ze zdziwieniem dowiedziałam się więc, że mogę mieć kłopoty z wywiezieniem spadku, jaki mi Enric zapisał w testamencie.  
Czy ja wcześniej napisałam, że ta laska ma inteligencję pora? Wobec powyższego najusilniej przepraszam wszystkie pory, są bowiem znacznie inteligentniejsze niż Cristina Wzięty Adwokat.

Co prawda, nie zdarzyło mi się dotychczas dziedziczyć dzieł sztuki, a teraz zdałam sobie sprawę, że jest to bardzo prawdopodobne. Do tej pory myślałam tylko o przygodowej stronie tej całej historii, ale Artur Boix uświadomił mi, że w grę może wchodzić sporo pieniędzy.
- W każdym razie zadzwoń jak będziesz czegoś potrzebowała, choćby tylko rady, albo po to, by porozmawiać, jak ci się wiedzie.
Słysząc, jak ofiaruje swoje usługi, przyjrzałam mu się baczniej. Jest zbyt uprzejmy. Czy nie zauważył mojego zaręczynowego pierścionka? Mężczyzna uśmiechał się i był bardzo atrakcyjny.
No jak się facet do baby uśmiecha, to na pewno dlatego, że chce ją zerżnąć.

Jak się dobrze zastanowić, to zawsze się przyda jeszcze jeden przyjaciel w miejscu, w którym nie wiesz, co cię może spotkać. A jeśli jest przystojny, elegancki i miły, tym lepiej.
To tak na wypadek, gdyby się chciało akurat kogoś przelecieć?

- Dzięki - odwzajemniłam mu uśmiech. - Będę o tym pamiętać. Ale opowiedz mi, co się stało w końcu z templariuszami. Powiedziałeś, że zniknęli w wyniku jakiegoś nikczemnego spisku. I że byli bardzo bogaci, prawda?
- Tak, i to było powodem ich nieszczęścia.
Milczałam, czekając na dalszy ciąg jego opowiadania.
- W 1292 r. sułtan Egiptu zdobył ostatnie chrześcijańskie reduty w Ziemi Świętej.
To był wprawdzie 1291, no ale to przecież drobnostka.

W czasie jego ofensywy zginęło wielu templariuszy, między innymi ich największy autorytet Wielki Mistrz,
To, że był szefem całego zakonu, to już taki nieistotny szczegół.

ale dla Ubogich Rycerzy Chrystusa największym nieszczęściem było to, że musieli się wycofać z pierwszej linii walki z muzułmanami. W każdym razie po upadku twierdzy Świętego Jana w Arce, zwanej również Akką, nie mieli już racji bytu.
Taki mały, taki duży, może krzyżowcem być... Tylko że Akka w językach romańskich zowie się Acre, więc nie wiem skąd tłumacz wytrzasł tę Arkę.

Potrzebni byli jeszcze tylko w królestwach iberyjskich, gdzie nadal trwała walka z Maurami. Ale i tam ich obecność nie miała już tak wielkiego znaczenia jak przed dwustu laty, kiedy terytoria chrześcijańskie były nieustannie zagrożone. W XIV wieku Aragonia, Kastylia i Portugalia były potężnymi monarchiami, które prowadziły wojnę z Arabami,  dokonywały częstych wypadów na północne obszary Afryki, a na Półwyspie Iberyjskim zachowało się już tylko muzułmańskie Królestwo Nazari w Granadzie, tak słabe, że musiało płacić haracz chrześcijanom. Marzeniem templariuszy był powrót do Ziemi Świętej, ale duch wypraw krzyżowych już zgasł, a królowie chrześcijańscy nie kwapili się do nich. Tak więc król Francji Filip IV zwany Pięknym, zawsze cierpiący na brak pieniędzy, najpierw więził, torturował kupców lombardzkich, by ich doszczętnie złupić, potem wziął się za Żydów mieszkających w jego królestwie, a na koniec zwrócił oczy na Ubogich Rycerzy Chrystusa, którzy wówczas byli niezmiernie bogaci.
Fakt, że wisiał im grubą kasę, której nie chciał i nie miał za bardzo z czego oddać, też ma tu pewne znaczenie.

Historia jest bardzo długa, ale kończy się tak, że król kazał uwięzić templariuszy, oskarżając fałszywie o wiele zbrodni, torturami zmusił ich do przyznania się i zagarnął większość ich bogactw we Francji. A na koniec spalił na stosie najwyższych hierarchów zakonu, jakby to byli heretycy. Papież, również Francuz, będąc praktycznie zakładnikiem Filipa Pięknego, słabo się opierał, w końcu zastraszony przyznał rację bezwstydnemu monarsze.  Inni europejscy królowie byli łagodniejsi, ale wobec nalegań papieża zgodzili się na likwidację zakonu.  
Nie, żeby mieli cokolwiek do gadania, jako że Templariusze podlegali wyłącznie papieżowi.

I oczywiście, w zamian za swoją pomoc, prawie wszyscy zawłaszczyli sobie dobra templariuszy. Ale nie mogli zagarnąć wszystkiego, co chcieli... bo nigdy tego nie znaleźli.
- Czego? - zapytałam.
- Wielkich skarbów, które templariusze zdołali prawdopodobnie ukryć poza Francją, korzystając z tego, że inni władcy działali mniej szybko niż francuscy.
Filip Piękny istniał we więcej niż jednym egzemplarzu?

- Aha.
- Jest to jedna z legend o templariuszach. Inna mówi, że Wielki Mistrz, w płomieniach stosu, wezwał przed sąd Boży króla Ładnego i papieża Strachliwego. W każdym razie jest prawdą, że obydwaj zmarli przed upływem roku.
- Tak?
- Naprawdę - stwierdził z całą powagą. - Mówi się o nich też wiele innych rzeczy, bez żadnych podstaw historycznych, o wiele bardziej fantastycznych.
- Jakich?
- Że podobno szukali Arki Przymierza, którą Bóg kazał zbudować Mojżeszowi, że mieli Świętego Graala, że chronili ludzkość przed bramami piekieł i tym podobne.
- A ty w to wierzysz?
- Absolutnie nie daję temu wiary - odpowiedział z przekonaniem.
Być może niewiele wiem o templariuszach, ale trochę znam się na ludziach i wydało mi się, że odgaduję myśli mojego rozmówcy.
Do tego stopnia znasz się na ludziach, że powierzasz swe sekrety kompletnie obcemu facetowi. Rentgen w oczach jak nic.

- Jesteś jednak pewny, że ukryli swoje skarby, prawda?
- To nie ulega wątpliwości.
- I byłbyś zachwycony, gdybyś któryś z nich znalazł?
No co ty. Natychmiast załamałby się nerwowo z rozpaczy.

W Madrycie mieliśmy przesiadkę na drugi samolot i znowu siedzieliśmy obok siebie.  
A, no wreszcie raczyłeś wyjaśnić, ałtorze.

Drzemałam trochę, kiedy Artur trącił mnie w ramię i kazał podziwiać widok. Zaspana spojrzałam w dół. Samolot skręcił nad morze i ustawił się w pozycji wejścia na lotnisko. Roztaczał się wspaniały widok na miasto. Poranek był przejrzysty.
- I oto ona - powiedział. - Barcelona to stara dama zawsze młoda. Żyje między górami a morzem i obdarza ludzi wielką kreatywnością. Jest pełna życia i sztuki.
Widać było port i starą część miasta, przez którą biegła, wijąc się, szeroka aleja.
- To są Ramblas - rzekł Artur.
A dalej ciągnęły się rzędy domów, jednakowej wielkości, ale każdy był inny. Przecinały je przejścia i zadrzewione ulice, [Te domy były poprzecinane przejsciami i ulicami? Ja czegoś nie wiem i Barcelonę projektował Dali?] a słońce unoszące się nad morzem i zbliżające się do zenitu, oświetlało południowe fasady domów, podczas gdy północne  pozostawały w cieniu.
Nie, serio? Nigdy bym nie odgadła.

- To jest Ensanche, żywe muzeum nowoczesności - poinformował mnie. - Ona jest starą damą liczącą sobie ponad dwa tysiące lat. Zdaje się odbywać spokojną sjestę pod żarem królowej gwiazd, obojętna na ludzkie mrowisko, ale wewnątrz wszystko w niej kipi.
Pan notariusz jedzie na ciężkich prochach, widzę.

„Cristina Wilson” - zauważyłam napis na tabliczce. Ucieszyłam się, widząc moje nazwisko wypisane tu, w tłumie oczekujących, tak daleko od domu. Spojrzałam na człowieka trzymającego tabliczkę. Z trudem go poznałam. Był to Luis Casajoana Bonaplata. Twarz mu się wydłużyła i choć korpulentny, nie był już rumianym grubaskiem, jakiego pamiętałam. Kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, na jego twarzy pojawił się znany mi uśmiech.
- Cristina! - wykrzyknął. Nie wiem, czy skojarzył mnie z tą trzynasto - czy czternastolatką, która wyjechała z Barcelony, czy też uderzył go wyraz mojej twarzy na widok swego nazwiska.
Na pewno uderzył go wyraz. Z półobrotu.

Uściskał mnie, cmoknął dwa razy w policzek i wziął ode mnie wózek.
- Aleś urosła! - powiedział, kierując się ku wyjściu i obrzucając mnie spojrzeniem pełnym uznania. - Ale jesteś ładna!
- Dziękuję. - Pamiętam, że zawsze był trochę natrętny i chciałam zgasić jego nadmierny entuzjazm. - Widzę, że już nie jesteś taki grubiutki.
On sapnął, a następnie wybuchnął śmiechem.
- Ty też jesteś niczego sobie.
„Tak, być może” - pomyślałam sobie. „Mam jednak nadzieję, że ostudziłam twoje zapędy”. Nie chciałabym mieć go zawsze na głowie przez te wszystkie dni.
Zgodnie z Opkoimperatywem, jeśli facet jest miły dla bohaterki, to ani chybi leci na nią z wizgiem, iskry z nozdrzy puszczając.

Wtedy właśnie, kiedy opuszczaliśmy budynek lotniska, zobaczyłam po raz drugi tego dziwnego człowieka. Bezwstydnie nie spuszczał ze mnie wzroku.
Jak śmiał podnosić swe plugawe ślepia na splendory heroiny!!!

Spojrzałam na niego, w jego oczy, kiedy otworzyły się automatyczne drzwi, na sekundę przed ujrzeniem Luisa i jego tabliczki wśród oczekujących ludzi. Zwróciłam uwagę na jego wygląd, choć nie przywiązywałam do tego większego znaczenia. Ale ten drugi raz, kiedy spostrzegłam, że mnie obserwuje, patrzyłam mu w twarz, chcąc ukarać go za bezczelność. On robił to samo, ale ja, czując się niezręcznie, odwróciłam pierwsza wzrok.
To jest ta chwila, w której powinniśmy poczuć dreszcz pełzającej zgrozy na plecach?

Widok tego typa wywołał we mnie dreszcz niepokoju. Był to stary człowiek z głową ogoloną chyba miesiąc temu. Miał siwe włosy i takąż brodę długości około centymetra. Jego czarna marynarka, a także reszta ubrania, także ciemna, kontrastowały z siwymi włosami.  
Nie jest miły, przystojny i elegancki, nie posiada także złotego zegarka - znaczyś zgroza!

Najbardziej jednak zwracały uwagę jego oczy: niebieskie, wyblakłe, baczne, zimne, agresywne. Wygląda mi na wariata - pomyślałam. Żałowałam, że rzuciłam mu wyzwanie.
Na walkę konną alibo pieszą...

A tymczasem Luis rozpytywał mnie, jak minęła podróż, czy trochę spałam, czy jestem zmęczona... Kiedy dotarliśmy do jego samochodu, pięknego sportowego, srebrzystego, odkrytego wozu, Luis rozpytywał się o zdrowie mojej rodziny i poinformował mnie, że jego rodzice przenieśli się z miasta do cudownej miejscowości w północnej części Costa Brava.
W drodze do hotelu zainteresował się moim życiem osobistym.
- Widzę, że masz narzeczonego.
- Nie, tylko kandydata na męża.
W razie gdyby pojawił się lepszy kandydat, ten zostanie porzucony niezwłocznie.

- A ja skończyłem zarządzanie i marketing.
- Sporo osiągnąłeś - skomentowałam ironicznie.
- Tak, a poza tym się rozwiodłem.
- Tak, tak - odpowiedziałam ze śmiechem. - Łatwo to mogę sobie wyobrazić.
On też się roześmiał. Jedno jest pewne, ten poczciwy Luis ma nadal dobry charakter.
W przeciwieństwie do ciebie, wredna, niewychowana zołzo.

- Co ci wiadomo o Oriolu?
- O Oriolu? - Wydało mi się, że to moje pytanie było dla niego niewygodne. I nieświadomie nadał większą prędkość swojemu BMW.
- Tak, o Oriolu. Przypominasz sobie? To twój kuzyn.
- Tak, przypominam sobie. I nie naciskaj na mnie, jędzo.
Znowu mnie rozśmieszył. Ten jego ton i słowo, którego nie słyszałam od czternastu lat. Wtedy często tak mnie nazywał.
Czegoś mnie to nie dziwi.

- No cóż, rodzinny geniusz, mam oczywiście na myśli intelekt, bo w innych sprawach geniuszem jestem ja - tu spojrzał na mnie chełpliwie.
- Dalej, skracaj się!
- Dobrze, jędzo.
Milczałam i czekałam na dalszy ciąg.
- Ten geniusz został hipisem, anarchistą i dzikim lokatorem.
- Co? - zamurowało mnie. Oriol, inteligentny, błyskotliwy Oriol. Ten, który wygrywał wszystkie zakłady. Nieprzystosowany?
Bez złotych biżutów? NIE!!!

- Już wiesz. Jest człowiekiem z marginesu.
- Nie skończył studiów na uniwersytecie? - zapytałam zdumiona.
- Tak, skończył, a nawet ma dwa lub trzy doktoraty. To mózgowiec.
- A czym się zajmuje?
- Ma wykłady z historii na uniwersytecie. I razem z innymi wariatami w obcisłych spodniach i z długimi włosami zakłada ośrodki kultury ludowej i pomocy społecznej w opuszczonych domach. Aż przychodzi policja i ich wyrzuca.
- Trudno mi to sobie wyobrazić.
- No cóż, brał udział w wielu bataliach. Ty oczywiście nie możesz wiedzieć o szturmie policji na kino „Princesa”, prawda? Niezła rozróba. A mój kuzynek tam był.
- Coś mu się stało?
- Noc w komisariacie. Nasza rodzina ma jeszcze jakieś wpływy w tym mieście, a on nie stosuje przemocy... - tu Luis uczynił dwuznaczny gest ręką.
Dwuznaczny, czyli że jaki właściwie? Trochę pomachał, a trochę pokazał fucka?

- Wynająłem ci pokój na dwudziestym ósmym piętrze, z oknami na południe. Widok niewiarygodny. Uprzedzam cię, że normalnie nie akceptuje się pokoi na wyższych piętrach.  
Rzuca się w proponującego taki pokój recepcjonistę telefonem, czy też przyjeżdża się z buldożerem i wyburza nadprogramowe piętra?

Luis dobrze wybrał. Okna pokoju wychodziły na południe i widok był wspaniały. Z prawej strony rozciągało się morze i plaże dochodzące aż do starego portu, teraz przekształconego w tereny rekreacyjne. Widać było zakotwiczone jachty z klubu żeglarskiego, duże pole namiotowe, a dalej dwa duże statki, jakby transatlantyckie, czekające na turystów udających się w rejs wycieczkowy.
Czy tylko ja odniosłam wrażenie, że to pole namiotowe znajdowało się na morzu?

W głębi widoczna była góra Montjuic. Z zamkiem na skraju urwiska wznoszącego się nad morzem, z zielonymi ogrodami na rozległym grzbiecie, a na drugim krańcu ze wspaniałym zespołem architektonicznym z początku ubiegłego wieku, z Pałacem Narodowym. Aleja nad morzem i pomnik Kolumba wyznaczają początek wielkiego miasta rozciągającego się aż po porośnięte bujną roślinnością góry.
Barcelona, miasto, w którym się urodziłam. Spojrzałam w stronę Bonanova, gdzie mieszkałam z rodziną, ale nie mogłam niczego rozpoznać, ani nawet odgadnąć w tym oceanie domów o różnych kształtach i wielkości, które w tym chaosie zdawały się zachowywać pewną harmonię. Dręczyła mnie myśl, co insynuował Luis na temat Oriola?
Pamiętajcie dzieci, upewnijcie się, zanim pomachacie ręką, bo możecie tym coś zainsynuować...

Dwaj hotelowi boye wnieśli moje walizki i zaczęłam je rozpakowywać, nie przestając myśleć o Oriolu. „Dobrze” - postanowiłam. „Będę musiała zgodzić się na obiad z Luisem”. Miałam do niego dużo pytań i nadzieję, że udzieli mi na nie odpowiedzi. Ale tak naprawdę, to pragnęłam zobaczyć się z Oriolem, chłopcem, który odkrył przede mną miłość. „Dzisiaj jest środa” - pomyślałam. - „Zjem jakąś kolację i odpocznę. Z pewnością zobaczę Oriola w sobotę na otwarciu testamentu”. Ale czy wytrzymam tak długo, nie próbując go odnaleźć?
I nic w tym wszystkim nie przeszkadza fakt, że laska ma narzeczonego, którego podobno straśnie kocha.

Miałam nadzieję, że to on skontaktuje się ze mną. Co Luis chciał powiedzieć o Oriolu? Czy Oriol wie, że jestem w Barcelonie? A gdybym to ja do niego zadzwoniła? Nie miałam jego telefonu. Jak zdobyć jego numer, skoro z Nowego Jorku mi się to nie udało? Powinnam była poprosić Luisa.
No logiczne do bólu, jeśli chcesz ustalić numer telefonu mieszkańca Barcelony, łatwiej zrobić to z Nowego Jorku niż na miejscu.

Potem poprosiłam o lekką kolację i jedząc patrzyłam, jak z nastaniem nocy miasto zaczęły wypełniać światła, cienie [bo w dzień ich nie ma] i ciemność. Czułam, jak wraz z zapadaniem ciemności nad miastem, narasta we mnie dziwny niepokój.
Czuje dziwny niepokój, nie pojmuje skąd się bierze ten stan. Tylko patrzeć, aż zacznie ją wzywać jakiś głos (chociaż nie wiedziałam, że Krolock leci na biżuterię).

Przeczuwałam, że pośród tych stłoczonych tam w dole, daleko, domów znajdują się odpowiedzi na moje pytania. Jaki będzie ten dziwny spadek? Dlaczego Enric popełnił samobójstwo? Dlaczego matka nigdy nie chciała, żebym wróciła do Barcelony? Jaką tajemnicę ukrywała? Co kryje ten pierścień na moim palcu? Spojrzałam na rubin. Jego tajemniczy blask tworzył tę zadziwiającą gwiazdę wewnątrz kamienia. Wydało mi się, że jego błysk tu, w tym mieście, jest bardziej intensywny, wydobywa się z większej głębi, jest bardziej tajemniczy.
A biel stała się jeszcze bielsza.

Zadzwoniłam do niego, ale odpowiedziała mi sekretarka automatyczna.
- Luis - powiedziałam - to ja, Cristina. Zapraszam cię jutro na obiad. Możesz?
Włożyłam piżamę i zgasiłam światło. Postanowiłam nie zasuwać zasłon. Światła ledwo dochodziły do tej wysokości i tylko zewnętrzne oświetlenie hotelu rozjaśniało łagodnie pokój. Nie prosiłam o budzenie, moim budzikiem będzie słońce.
Położyłam się na łóżku i pozwoliłam myślom swobodnie płynąć... jestem w Barcelonie... po tak długim czasie... co za dziwne uczucie...
I wtedy właśnie zadzwonił telefon.
- Luis?
- Wiedziałem, że nie będziesz mogła beze mnie żyć...
Już chciałam zmienić zdanie i odłożyć słuchawkę. Ten facet mi się naprzykrza. Można się trochę pośmiać, ale to trzeba już uznać za molestowanie.
Strasznie się naprzykrza, stalker jeden. Zadzwoniła do niego, a on śmiał oddzwonić, podły.

- Zapraszam cię jutro na obiad - powiedziałam ignorując jego wygłupy.
- Nie, to ja cię zapraszam na kolację.
- Ach, nie - ucięłam. Nie jadam kolacji sam na sam z żadnym mężczyzną, który nie jest moim narzeczonym. Nawet w sprawach służbowych. To kwestia zasad. - I dodałam patetycznie: - Tylko z moim narzeczonym. Tym, który jest mi obiecany.
Taka kolacyjka to prawie jak gra wstępna.

Zakryłam usta, żeby się nie roześmiać. Czasem Luis jest naprawdę zabawny.
- Obiad albo nic - rzekłam stanowczo.
- Akurat jutro w południe mam zebranie udziałowców jednej z moich firm.
- Trudno. To pech - powiedziałam zrezygnowanym głosem. - W takim razie spotkamy się na otwarciu testamentu.
Była to blaga. Nie wierzyłam w jego historyjkę i byłam pewna, że ustąpi. Jeśli nie, to będę musiała zgodzić się na kolację, bo moja ciekawość i pytania, jakie muszę mu zadać, nie mogą czekać.
- Zapraszam cię na kolację - powtórzył z uporem.
- Mówię, że nie! - wrzasnęłam do telefonu.
Milczenie po drugiej stronie.
- Dobrze, wygrałaś - powiedział w końcu. - Do diabła z udziałowcami! Firma jest w stanie bankructwa i poślę im telegram, że uciekłem z pieniędzmi do Brazylii. Przyjadę po ciebie do hotelu o drugiej.
- Tak późno?
- To jest Hiszpania, pamiętasz, jędzo?
Nie chcę się czepiać, ale w Stanach obiad jada się tradycyjnie jeszcze później, tak w okolicach szóstej po południu.

W mojej rodzinie mówiło się niewiele o Enriku. - Luis napełnił usta sałatką z krabów i żując, przyglądał mi się spokojnie. Wiedział, że czekam na każde jego słowo i rozkoszował się moim napięciem. Dodawał do rozmowy nutkę tajemniczości, a ja domyślałam się, że zaraz mi powie coś rewelacyjnego, ale nie zamierzałam dawać mu satysfakcji okazywaniem niecierpliwości. Zrobiłam więc coś innego: podniosłam do ust łyżkę zimnej zupy migdałowej i zaczęłam się przyglądać wysokim sufitom, meblom i wystrojowi, tworzącym harmonijną całość w stylu modernistycznym tej restauracji mieszczącej się na pierwszym piętrze stuletniego budynku przy Diagonal.
Bo se modernistycznie nie trafisz łyżką do paszczy, lasiu.

- To, że Enric był gejem, było trudne do przełknięcia dla rodziny Bonaplata. - Patrzyłam na niego z otwartymi ustami.
- Enric gejem! -  Obserwował z zadowoleniem moją reakcję na te słowa.
- Moja matka o tym wiedziała - mówił dalej - ale on zawsze ukrywał to przed resztą rodziny. Robił to bardzo dobrze; żadnego zmanierowania. Oczywiście, jeśli chciał.
- Gej! - wykrzyknęłam. - Jak Enric mógł być homoseksualistą! Przecież się ożenił z Alicią i jest ojcem Oriola!
Homoseksualizm nie zabija plemników, wiesz.

No, tego już za wiele! Nie cierpię, kiedy ktoś nazywa mnie Ally McBeal. To zbyt niewybredny żart kojarzyć z tą neurotyczną postacią, z tą adwokatką w przykrótkiej spódniczce, niezrównoważoną uczuciowo [nie to, co ja], bohaterką starego serialu telewizyjnego odnoszącą sukcesy prawniczkę, jaką ja jestem.
Foch i uj!

Uśmiechnął się. Pamiętam z dzieciństwa nasze kłótnie. Zawsze lubił prowokować. Zaczynał od pociągania mnie za warkocze lub od innego rodzaju agresji fizycznej czy słownej.
Ja zawsze miałam niewyparzony język, więc nazywałam go „wstrętnym  grubasem” lub „workiem tłuszczu i gówna”, czy też czyniłam inne, równie delikatne uwagi na temat jego wyglądu. On się tym nie przejmował, dłubał palcem w nosie i wyciągał z niego smarki. Kończyło się na tym, że wybuchałam śmiechem. Trudno jest obrażać się na kogoś, kto cię śmieszy.
Jakież to... urocze i zabawne wspomnienie *powstrzymuje mdłości*

- Biedny Oriol - powiedziałam. - Musi mu być ciężko.
- Masz na myśli jego preferencje seksualne? Uśmiech zniknął z twarzy Luisa. - No, jego skłonności... Wiesz, wychował się wśród kobiet, które spełniały męskie role. Czego chcesz? To normalne... [Ktoś tu czytywał Frondę ostatnio, że wysnuwa takie teorie na temat homoseksualizmu?] Poza tym genetyczne... skoro obydwoje rodziców byli, więc...
- Co? - przestraszyłam się. Ja miałam na myśli jego sytuację rodzinną, a Luis samego Oriola. - Co ty insynuujesz? Nie, ja nic nie wiem. Powiedz, co masz do powiedzenia.
- Właśnie to. Że to o moim kuzynie także nie jest jasne.
- Ale dlaczego? Na czym się opierasz? Coś ci powiedział?
- Nie, on nie ujawnia swoich sekretów. Ale te rzeczy się widzi. Nie ma żadnej dziewczyny i, o ile nam wiadomo, nigdy nie miał. To dziwny sposób na życie.
No sso ty, stary. On czeka, w stanie niepokalanej czystości, na heroinę!

Spojrzałam na mojego przyjaciela. W jego oczach nie dostrzegłam żadnej żartobliwej iskierki. Mówił poważnie. To, co powiedział o Alicii, nie zaskoczyło mnie i niewiele mnie obchodziło, to o Enricu mnie zdziwiło, ale informację o tym, że Oriol jest homoseksualistą odebrałam jak policzek, którego się nie spodziewałam. Moje dziewczęce marzenia, piękne wspomnienia o morzu, burzy i pocałunku rozsypały się. Wyobrażałam sobie Oriola jako narzeczonego, kochanka, męża...
Jest gejem! Nie przeleci mnie! AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!
Nie, żeby to było nieuczciwe wobec mojego obecnego narzeczonego, skądże.

Przywołałam w pamięci tamte czasy i stwierdziłam, że to ja zawsze podejmowałam inicjatywę, nigdy on. Oriol dawał sobą powodować, a ja przypisywałam to jego nieśmiałości. Po wakacjach widywaliśmy się w tej elitarnej szkole, która leżąc u podnóża gór Coliserola, miała miasto u swoich stóp i do której zamożne i postępowe mieszczaństwo posyłało swoje latorośle, by wyrosły na Katalończyków z europejskim szlifem.
No gdzieżby taka hirołina chodziła do zwykłej szkoły. Tylko do elitarnej!

Oriol był o klasę wyżej, więc ledwo mijaliśmy się na korytarzach, a ja zaczęłam posyłać mu liściki. Spotykaliśmy się też na przyjęciach, jakie przyjaciele naszych rodziców urządzali niekiedy w weekendy. Przypominam sobie ostatnie takie spotkanie przed naszym wyjazdem do Nowego Jorku. Urządzili przyjęcie pożegnalne w domu Alicii i Enrica przy alei Tibidabo. Trudno nam było pozbyć się Luisa, by pobyć sam na sam, ale ogród był duży i mieliśmy parę minut intymności. Zaczęliśmy znów się całować. Płakałam, on miał zaczerwienione oczy. Zawsze wierzyłam że i on wtedy płakał.
A teraz pewnie sądzisz, że cynicznie rechotał w swym gejowskim duchu.

Zdałam sobie sprawę z tego, że Luis ciągle mówi, a ja go nie słucham. Skupiłam więc uwagę na jego słowach:
- Oriol nie ma własnego mieszkania, mieszka z matką.
W Hiszpanii, w odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych, nie znaczy to, że jesteś nienormalny. Czasem nocuje u swoich przyjaciół, którzy zajmują na dziko puste mieszkania. A kiedy ma na to ochotę, przychodzi do wielkiego domu przy Tibidabo. Jego pokój jest zawsze wysprzątany, dają mu dobrze zjeść, piorą jego rzeczy i jego mama jest zadowolona.
- Ale chyba wśród tych dzikich lokatorów są również dziewczyny? Chcę powiedzieć, że może mieć też przyjaciółki.
- Są, oczywiście - uśmiechnął się. - Można by powiedzieć, że interesuje cię, z kim sypia mój kuzyn.
- Opierasz się na domysłach, bierzesz pod uwagę tylko przypadkowe okoliczności. Nie masz żadnego solidnego argumentu przemawiającego za tym, że Oriol jest homoseksualistą.
Nie, on nie może być gejem! Przecież przyleciałam tu tylko po to, żeby mnie porządnie wyobracał!!!

- To nie jest żaden sąd, tu nie trzeba niczego udowadniać - Luis uśmiechał się rozbawiony. - Ja cię tylko uprzedzam.
Pomyślałam sobie, że to, co robił Luis było czymś gorszym niż sąd. Oskarżał, opierając się na nieprzychylnych domysłach. Doszłam do wniosku, że już pora zmienić temat.
No tak, bo homoseksualizm to coś tak potwornie negatywnego...
Mówiłam, że wonieje tu subtelnym prawicowym smrodkiem.

- Jak sądzisz, co się stanie w najbliższą sobotę? O co chodzi z tym tajemniczym spadkiem? Nie jest normalne, że się odczytuje testament w czternaście lat po czyjejś śmierci.
- Otóż testament Enrica został odczytany wkrótce po jego śmierci. Oriol i Alicia byli jego głównymi spadkobiercami. Teraz chodzi o coś innego. O ten tramwaj co nie chodzi.
- O coś innego? - Denerwował mnie sposób, w jaki Luis dawkował informacje. Cieszyło go trzymanie mnie w napięciu.
- Tak, o coś innego.
- Ale czy na pewno chodzi o coś innego?
- Tak, chodzi o coś innego.
- Więc nie chodzi o to samo?
- Nie, to nie ta sama sprawa.
Ja pierdolę, znowu mamy konwersacje niczym z Pięknego czerwonego konia Legolasa.

Postanowiłam milczeć i czekać na dalszy ciąg, bez zadawania pytań.
- To jest skarb - powiedział po chwili. - Jestem pewny, że chodzi o legendarny skarb templariuszy.
I to wyjaśnia ten prawniczy nonsens?

- Wiesz kim byli templariusze? - zapytał.
- Oczywiście - odpowiedziałam i tym razem Luis się zdziwił.
- Nie wyobrażałem sobie, że możesz tyle wiedzieć o historii średniowiecza, mieszkając w Stanach Zjednoczonych.
- Uprzedzenia. Teraz widzisz, że wiem.
- A więc wiesz, że większość europejskich monarchów, choć podejrzewała, że to, co się działo we Francji, było niesprawiedliwe, posłuchała rozkazów papieża i wykorzystała tę okazję, by zdobyć jak największy łup. Opowiadają jednak, że w królestwie Aragonii, gdzie działania przeciwko mnichom nieco się opóźniły, mogli oni ukryć część swego ruchomego majątku. [Nieruchomy byłoby dość trudno ukryć, jak sądzę...] A były to wielkie ilości złota, drogich kamieni. - Tu Luisowi zaświeciły się oczy. Zobaczyłam znów jego tłustą twarz sprzed czternastu laty, kiedy Enric proponował nam jedną ze swoich zabaw, a mianowicie poszukiwanie skarbu w wielkim domostwie przy ulicy Tibidabo. [Chyba zacznę wypijać setkę wódki, za każdym razem gdy autor napisze o wielkim domostwie przy ulicy Tibidabo. Jak myślicie, kiedy się upiję?] - Wyobrażasz sobie, jaką wartość na czarnym rynku mogą mieć wytwory sztuki złotniczej z XII i XIII wieku? Krucyfiksy ze złota, srebra, emaliowane, wysadzane szafirami, rubinami i turkusami. Szkatułki z rzeźbionej kości słoniowej, kielichy wysadzane drogimi kamieniami, korony królów i hrabiów... diademy księżniczek, paradne szpady...
Szpady wprawdzie pojawiły się w użytku gdzieś w szesnastym wieku, ale co to komu przeszkadza.

- A jak w tej historii mieści się mój gotycki obraz?
- Tego jeszcze nie wiem. Ale zanim Enric się zastrzelił, tropił gotyckie obrazy. I jeśli się nie mylę, obraz, który masz, pochodzi z czasów Templum. Z XIII lub z początku XIV wieku.
Przez chwilę spoglądałam na niego bez słowa. Wyglądało na to, że wierzy głęboko w to, co mówi. Nie żeby go można było, no wiecie, dać do sprawdzenia ekspertowi, żeby się przekonać.
- A dlaczego... się zabił? - zapytałam w końcu.
- Nie wiem. Policja przypuszcza, że było to związane z porachunkami między handlarzami dzieł sztuki. Nie było jednak na to dowodów. To wszystko, co wiem.
- To dlaczego zadzwoniłeś do mnie, aby mnie ostrzec?
- Bo prawdopodobnie w tym obrazie jest trop, który pomoże zlokalizować skarb.
Zamurowało mnie.
Mnie też. Na samą myśl, że lasia jeszcze na to nie wpadła sama z siebie.

- Wiesz, że próbowali mi go ukraść?
Luis pokręcił przecząco głową i musiałam mu opowiedzieć tę historię. Przyznał, że po otrzymaniu wezwania na otwarcie testamentu, rozpytywał o różne rzeczy. Nie, nie ujawni mi swoich źródeł, ale jest pewny, że obraz ma kluczowe znaczenie dla odnalezienia skarbu.
- Gdzie popełnił samobójstwo? - zapytałam, kiedy uświadomiłam sobie, że nic już z niego nie wyciągnę.
- W swoim mieszkaniu przy ulicy Gracia.
Eeee... Myślałam, że Enric mieszkał w wielkim domostwie przy ulicy Tibidabo.

- A co mówi o tym Alicia? Ona jest niby jego żoną.
Bo tak naprawdę nie?

- I tak nie uwierzyłbym w to, co by mi powiedziała.
- Dlaczego?
- Nie podoba mi się ta kobieta, zawsze coś ukrywa. Chce wszystko kontrolować, wszystkim rządzić. Bądź z nią ostrożna. Bardzo ostrożna. Myślę, że należy do jakiejś sekty.
Kobieta, która chce rządzić, na pewno należy do jakiejś sekty! To przecież nienormalne!!!
To już nie smrodek, ale prawdziwy odór.

Stwierdziłam, że miejscowy komisariat będzie dobrym miejscem na rozpoczęcie mojego śledztwa w sprawie śmierci Enrika. Wróciłam do hotelu, aby się przebrać; włożyłam spodnie z obniżoną talią, które uwydatniają biodra i ukazują pępek. Do tego krótką bluzkę. Obnażony pępek jest najlepszą przepustką, jeśli, jak się spodziewałam, większość policjantów w komisariacie to mężczyźni. Nie chodziło o kokieterię, lecz o skuteczność. No, może trochę było w tym kokieterii.
Wszyscy faceci to prymitywne samce, rządzone własnym penisem, prawdaż.

W pokoju migotało światełko na telefonie. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam głos telefonistki.
- Dzwoniła pani Alicia Nuńez. Prosi, by pani jak najszybciej się z nią skontaktowała.
- No i dobrze! - pomyślałam. Oto kobieta, która budzi lęk w mojej matce i której boi się też, choć to ukrywa, mój drogi kuzyn. Dobrze go znam!
Paliła mnie ciekawość. Starałam się sobie przypomnieć, jak wyglądała matka Oriola. Matka i syn mieli takie same głęboko błękitne, nieco skośne oczy. Te oczy, które tak kochałam, kiedy byłam małą dziewczynką. Alicia nie należała do naszego wakacyjnego towarzystwa. Oriol na ogół spędzał lato u dziadków Bonaplata, z matką Luisa, swoją ciotką. Enric przyjeżdżał czasem na weekend i w sumie był tam w okresie letnim około dwóch tygodni. Jednak Alicia i on prawie nigdy nie przebywali tam jednocześnie. Ona, kiedy nie była w podróży poza Hiszpanią, lub nie zajmowała się sprawami niestosownymi dla swojej płci
Czy tylko ja odczuwam coraz silniejszą ochotę, by walnąć ałtora czymś ciężkim w czaszkę?
Nie tylko.

odwiedzała Oriola w dni powszednie i nigdy nie zostawała w wiosce na noc. Choć byłam mała, domyślałam się, że Alicia nie była taką „mamusią” jak inne.
Znaczyś nadopiekuńczą kwoką?

Nie wracałam jednak do tego myślami, dopóki w czasie obiadu Luis nie dał mi klucza do wyjaśnienia nietypowego zachowania matki Oriola.
Alicia pociągała mnie właśnie dlatego, że to, co zakazane, przyciąga, dlatego że obawiała się jej moja matka, a Luis mnie przed nią ostrzegał. Czego chciała?
Przelecieć cię. Przecież to wredna lesba.

W komisariacie przedstawiłam się, powiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie było mnie tu przez czternaście lat i że chcę się dowiedzieć, co się stało z moim ojcem chrzestnym. Nikt z obecnych nie pamiętał o samobójstwie przy ulicy Gracia. Może spowodował to mój uśmiech, może wzruszyła ich historia emigrantki, poszukującej swoich korzeni, a może mój pępek hurysy...  
Miał nieustannie regenerujące się dziewictwo?
Ach, ta skromność.

Tak czy owak funkcjonariusze okazali się bardzo uprzejmi. Któryś z nich powiedział, że López powinien pamiętać, bo on tu był w owym czasie. Był na patrolu i przywołali go przez radio.
- Tak, pamiętam o tej sprawie - policjanci mówili głośniej, żebym i ja mogła słyszeć. - Ale pracował nad tym Castillo. Tamten facet zadzwonił do niego i w czasie rozmowy strzelił sobie w łeb.
- Castillo już tu nie pracuje - poinformował mnie jeden z policjantów. - Awansował na komisarza i przenieśli go do innego komisariatu. Niech pani tam pójdzie.
W tym następnym komisariacie powiedzieli mi, że Castillo będzie w pracy dopiero jutro rano. Nie przejęłam się tym zbytnio i pocieszyłam się, że przynajmniej sobie pospaceruję.
Komunikację zbiorową w Barcelonie ktoś znikł, czy też lasia jest na nią zbyt zajebista?

Ścisnęłam mocniej pod pachą torebkę, jak mi radził Luis, wróciłam na Ramblas i zanurzyłam się w rzece ludzi, płynącej środkiem deptaku. Rambla to koryto rzeki. I tym są barcelońskie Ramblas. Niegdyś płynęła nimi woda, teraz ludzie. Tyle tylko, że strumień ludzi, najobfitszy w godzinach przedpołudniowych, w przeciwieństwie do wód dawnego strumienia płynącego wzdłuż średniowiecznych murów miasta, nigdy nie wysycha. Jak ten deptak może zachowywać swój urok, swego ducha przy tej ciągle zmieniającej się ludzkiej faunie?
A jest też ludzka flora?
Oczywiście. Kwiaty kobiecości i inne takie.

Jak ta mozaika może tworzyć całość, skoro składa się z tak różnych kamyków? Może dlatego, że patrzymy na całość, na ducha, a nie na poszczególne elementy. Niektóre miejsca mają duszę, czasem jest ona tak wielka, że wchłania całą naszą małą energię, zamieniając ją w część całości. Takie są Ramblas w  Barcelonie. Mają one to, co małe deptaki w małych miasteczkach; ludzie idą tam, żeby popatrzeć na innych ludzi i żeby im się pokazać; wszyscy są aktorami i widzami, tyle że w wielkiej kosmopolitycznej skali.  
Bo w Nowym Jorku, Londynie, czy Madrycie ludzie chodzą po deptakach, gdy nie chcą być widziani.

Tam idzie pani w długiej odświętnej sukni i jej kawaler w smokingu kierując się do opery w Grań Teatro de Liceo, dalej wymalowany transwestyta, konkurujący z prostytutkami w sprzedawaniu rozkoszy, ówdzie marynarze różnej narodowości i koloru skóry w swoich mundurach, następnie jasnowłosy turysta, śniady emigrant, miejscowy cwaniak, piękne kobiety, starzy włóczędzy, gapie, którzy na to wszystko patrzą, zabiegani pracusie, którzy niczego nie widzą...
Takie Ramblas ja zapamiętałam raczej ze słuchu niż ze wzroku jako mała dziewczynka i takie je odnalazłam w ten promienny wiosenny ranek. Kiedy wałęsałam się między klombami kwiatów, wydawało mi się, że poprzez skórę, poprzez wdychane powietrze pochłaniam eksplozję kolorów, piękna, zapachów.
Laska, odstaw to LSD...

Zobaczyłam chłopca opartego o gruby pień stuletniego platanu i dziewczynę z figlarnym uśmiechem na twarzy, która skradała się do niego od tyłu i, łamiąc wszelkie zasady, ofiarowała mu różę.
Widziałam zaskoczenie, szczęście, pocałunek i uścisk adorowanego chłopca i jego wielbicielki. Wszystko do siebie pasowało: świetlistość wiosennego poranka, witalna wrzawa ludzi i oni, niby artyści uliczni przedstawiający swą miłość, ale nie po to, by rzucano im monety, ale z czystej miłości.
Poczułam tęsknotę, zazdrość.
Bo mój trulaff jest gejem i mnie nie przeleci... Chlip.

Szukałam pociechy, patrząc na brylant, potwierdzenie mojej miłości, błyszczący na moim palcu. Ale obok niego intruz, świecący dobywającym się z głębi blaskiem tajemniczy rubin wysyłał ironiczne błyski, jakby ze mnie kpił. Może to tylko moja wyobraźnia, ale ten dziwny pierścionek zdawał się żyć własnym życiem i w tym momencie poczułam, że chce mi coś powiedzieć.
Ash nazg durbatulûk, ash nazg gimbatul,
Ash nazg thrakatulûk agh burzum-ishi krimpatul.


Potrząsnęłam głową wyrzucając z siebie te głupie myśli i spojrzałam na młodych kochanków trzymających się za ręce i znikających w tłumie. I wtedy wydało mi się, że go widzę. Tego typa z lotniska, starca o białych włosach i w ciemnym ubraniu. Stał przed jednym z kiosków, które rozkładają na zewnątrz swój towar. Udawał, że przegląda czasopismo, ale patrzył na mnie. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, odwrócił wzrok, spojrzał na czasopismo, odłożył je i się oddalił. Wzdrygnęłam się, poszłam dalej, zastanawiając się czy to ta sama osoba.
Hyyyyy! Śledzom jom!!!

- Jasne, że pamiętam tego człowieka! - Alberto Castillo miał jakieś trzydzieści pięć lat i przyjemny uśmiech. - Co za historia! Nigdy tego nie zapomnę!
- Jak to się stało?
- Zadzwonił i powiedział mi, że zaraz popełni samobójstwo - komisarz spoważniał. - Byłem nowicjuszem i nigdy nie widziałem czegoś takiego. Próbowałem przekonywać go, uspokajać. On jednak wydawał się spokojniejszy niż ja. Już nie bardzo pamiętam, co mu powiedziałem, ale na nic się to zdało. Jeszcze trochę ze mną pogadał. Potem włożył lufę pistoletu w usta i rozwalił sobie łeb. Usłyszałem huk. Podskoczyłem na krześle. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że ten facet mówił poważnie.
Znaleźliśmy go siedzącego na sofie, z nogami na stoliku, a drzwi balkonowe były otwarte na ulicę Gracia. Zanim strzelił, pił sobie spokojnie francuski koniak, z tych najdroższych i palił markowe cygaro. Miał na sobie elegancki garnitur i krawat. Kula wyszła mu z tyłu głowy. Dom był stary, luksusowy; wysokie sufity, na ścianie, obok kwiecistej lamperii zobaczyłem krew i kawałki mózgu.
Urocze szczegóły, w sam raz do opowiadania bliskim nieboszczyka.

Poczułam, że mam ściśnięte gardło i łzy w oczach.
- Ale dlaczego? - wykrztusiłam z trudem. - Dlaczego się zabił?
Castillo wzruszył ramionami. Siedzieliśmy w biurze skromnie urządzonym, o charakterze bardzo policyjnym. Byłam inaczej ubrana, miałam na sobie krótką spódniczkę i siadając założyłam nogę na nogę. Zauważyłam, że wtedy mężczyznom zaczynają latać oczy, a ja zachowywałam się jak gdyby nigdy nic.
W pracy laska też dupy używa, aby rozmawiać z facetami?

- Nie wiem, dlaczego się zabił, ale mam swoją teorię.
- Jaką?
- Może pani sobie wyobrazić, jakie to na mnie zrobiło wrażenie, miałem przecież wówczas zaledwie dwadzieścia parę lat. Poprosiłem więc, by mnie włączyli do dochodzenia. Przypomniałem sobie, że w trakcie naszej rozmowy, wspomniał, że kogoś sprzątnął. A kilka tygodni wcześniej ktoś zastrzelił cztery osoby w wieżowcu w Sarria. Nie mieliśmy na to dowodów, ale ja byłem pewny, że to on.
- Że zabił cztery osoby? - nie mogłam sobie wyobrazić, by Enric, zawsze taki spokojny i miły, mógł kogoś zabić.
Bo mordują wyłącznie typy gwałtowne i ponure.

- Skąd pan wie, że to on zabił?
- Bo zabił wszystkich tym samym pistoletem.
- Ale to nie znaczy, że ktoś mu nie pomógł.
- Sądzę jednak, że zrobił to sam. I zaraz pani powiem dlaczego. Ten dom był jakby bunkrem, a ci ludzie to była banda przestępców. Mieli system zabezpieczeń z alarmami, kamerami wideo połączonymi z centralnym modułem. Teraz zaczyna to być  normalne, ale nie w tamtych latach. Na nieszczęście te urządzenia służyły tylko zabezpieczeniu strefowemu i nie były połączone z aparaturą nagrywającą. On musiał ich w jakiś sposób podejść. On sam. Oni nigdy by nie pozwolili, by weszło dwóch ludzi jednocześnie i nigdy nie daliby się zaskoczyć.
Wszedł przez drzwi, oni mu je otworzyli i zanim wprowadzili go do sali, gdzie znajdowali się szefowie, z pewnością go zrewidowali. Byli to zawodowcy, a dwaj młodzi mieli broń, choć on nie dał im czasu na oddanie strzałów. Jednego znaleźliśmy z rewolwerem w ręku. Także starszy facet próbował użyć pistoletu, który trzymał w szufladzie biurka, i na którym leżało mnóstwo rozsypanych banknotów. To dowód, że zabójca nie szukał pieniędzy. Pasuje to do Bonaplaty; jego motywem była zemsta.
- Wobec tego jak jeden człowiek mógł zabić czterech ludzi, w tym trzech uzbrojonych? Skąd wyciągnął pistolet? On nie był agresywny...
- Nie wiem, skąd go wyciągnął ani gdzie odłożył.
Z tyłka chyba, skoro go wcześniej zrewidowano...

- A czy on zabił się jednym strzałem? Czy znaleziono pistolet przy jego ciele?
- Tak, oczywiście.
- Więc? Więc? Więc?
- To był inny pistolet. Badania balistyczne wykazały, że pociski, które zabiły handlarzy, zostały wystrzelone z innej broni.
Z początku myślałam, że Enric zastrzelił siebie z tego samego gnata co tych zbrodnialców, ale okazuje się że nie. To oznacza, że właśnie przestałam kminić logikę pana komisarza.

- Wobec tego, to nie on był zabójcą.
- Owszem on - powiedział z przekonaniem, patrząc mi w oczy. - Mogę się założyć, że to był on.
- Po co miałby zadawać sobie trud, by ukryć jedną broń, a zabić się drugą? To absurd.
- Nie, to nie absurd. Enric Bonaplata był bystrym facetem. Gdyby się zabił tym samym pistoletem, moglibyśmy go oskarżyć o zabójstwo tamtych.
Zaczęłam się śmiać. Co za głupota!
- A co by mogło go obchodzić, że oskarżycie go, kiedy już nie będzie żył? - powiedziałam ironicznie.
A od kiedy to się oskarża zwłoki, pani mecenas?

- Chodziło o spadek po nim. Wszystko przewidział. Jego spadkobiercy musieliby wypłacić odszkodowanie spadkobiercom ofiar.
To się rzadko dosyć spotyka.

Castillo patrzył na mnie z uśmieszkiem pod wąsem. Wyglądał sympatycznie.
Przełożyłam znów nogę na nogę, trochę bezwstydnie.
Może jeszcze zrób mu laskę, albo pokaż cycki?

Wtedy on powiedział ostro, tykając mnie.
- Wiedziałaś, że twój chrzestny był ciotą?
- Ciotą?
- Nie ciotą, czymś więcej, pedziem.
Pedzio jest BARDZIEJ niż ciota. Aha.

Spojrzałam na niego z udawanym oburzeniem.
Ja bym się wkurzyła całkiem bardzo na serio, gdyby mi ktoś zaczął obrzucać inwektywą nieżyjącego ojca chrzestnego. Ale to ja, dziwadło, co uważa, że geje też ludzie.

- To znaczy - zaczął, widząc moją reakcję, szukać odpowiedniejszego słowa - był homoseksualistą.
- Ale przecież ma syna...
- To o niczym nie świadczy.
- Jaki ma pan powód, by mówić mi takie rzeczy? - zapytałam go poważnie, tak jakbym pytała świadka w sądzie. - Proszę mi to wyjaśnić.
- Kiedy do mnie zadzwonił, najpierw powiedział mi, że popełni samobójstwo, a potem zapytał, ile mam lat i jakiego koloru są moje oczy. Tak jakby chciał mnie poderwać. Możesz to sobie wyobrazić? Że mówi to facet, który zamierza strzelić sobie w łeb?
Podryw na pięć minut przed śmiercią raczej nie ma szans być skuteczny. No chyba, że się podrywa nekrofila.

- Zrekonstruowałem co zaszło - mówił dalej Castillo. - Obliczyłem sobie, że strzelił do handlarzy między szóstą a siódmą wieczorem, a o wpół do ósmej zadzwoniła do nas  żona najstarszego zabitego, bardzo wstrząśnięta i powiadomiła nas o zbrodni. Właśnie wróciła do domu. Jestem pewny, że ten Bonaplata wszystko dobrze zaplanował i postanowił pożegnać się z tym światem w wielkim stylu. Potem na kilka tygodni straciliśmy jego ślad, bo on podróżował sobie i zdawał się nie przejmować, że moi koledzy, prowadzący tę sprawę, przesłuchiwali go parę razy tu, w Barcelonie. Zbierali dowody, żeby go oskarżyć. On o tym wiedział i uciekł im raz na zawsze. Któregoś dnia, jak mu się to czasem zdarzało, poszedł na obiad do swojej ulubionej restauracji. Sam. Pojadł sobie zdrowo i wypił całą butelkę jednego z najdroższych win. A potem zapalił cygaro. Wrócił do domu przy ulicy Gracia, nastawił płytę, zapalił jeszcze jedno cygaro, nalał sobie koniaku i, jako porządny obywatel, postanowił zawiadomić policję.
Bardzo porządny. Rozwalił zaledwie czterech facetów.

I oczywiście, już nieco podchmielony, nie mógł się powstrzymać, by nie poromansować trochę z takim młodzieniaszkiem, jakim wtedy byłem. Przez całe życie musiał kryć się z tym, że jest homoseksualistą, bo co powiedzą ludzie, co pomyśli rodzina, to dlaczego miałby się powstrzymywać w ostatniej chwili? Podobali mu się młodzi chłopcy, wie pani?
Romans nad trumną, no szał.

- Ale dlaczego się zabił? - nie chciałam słyszeć już nic więcej na temat życia seksualnego Enrika. - Z tego, co mi pan opowiedział, nie wynika, żeby był w depresji, wręcz przeciwnie, korzystał w pełni z życia. A poza tym skoro wszystko zrobił tak dobrze, że nie mogliście udowodnić mu winy, to nigdy by nie mogli go złapać.
- Byliśmy już bliscy tego; w trakcie kolejnych przesłuchań byłby zmuszony wyjaśnić nam mnóstwo rzeczy.
Zamierzali zastosować torturę poduszeczek?

Ale musieliśmy obejść się smakiem, bo on kupił sobie bilet pierwszej klasy na tamten świat. - Castillo wydawał się przygnębiony, nie mógł się pogodzić z ostatnią ucieczką Enrika. - Być może to wszystko jest związane ze śmiercią, parę tygodni wcześniej, młodego, mniej więcej dwudziestoletniego chłopca - dodał po krótkiej przerwie. - Zdaje się, że byli parą.
- Tak?
- Tak. Chłopak pracował w antykwariacie Enrika na Starym Mieście.
- To wszystko jest zbyt wydumane, nie wydaje się panu?
Nie, żeby policjant mógł opierać swe przypuszczenia na jakichkolwiek dowodach. A w żyyyciu.