W dzisiejszym odcinku porzucamy
opowieść o Pierścieniu i zanurzamy się w świat pani superantropolog
(prawdopodobnie polskiej kuzynki superprofilera). Dowiecie się, z czego
wykonane są antropolożki, oraz, że aby się doktoryzować, nie trzeba mieć żadnej
wiedzy, zwłaszcza z wybranej dziedziny nauki, i zapoznacie się z operą mydlaną
nad średniowiecznymi kośćmi, udającą bez większego przekonania, że jest
mrocznym kryminałem.
Katarzyna Rygiel, „Ekspedycja
Kolitz”
Analizują Wiedźma i Leleth.
Prolog
Było już ciemno, gdy Otto Kleist dotarł do Kolitz. Rozejrzał się, wchodząc między pierwsze domy, ale nie zobaczył nic, co mogłoby go zaniepokoić. We wsi było bardzo cicho. Przystanął na chwilę między drzewami, postawił niewielki bagaż na trawie i kilka razy głęboko odetchnął. Po upalnym dniu powietrze było gorące i suche. Łapał je z trudem otwartymi ustami. Jak wyjęta z wody ryba. Pod jego stopami zaszeleściła spalona słońcem trawa, w mroku dostrzegał szare, jakby wyprane z czerni, rachityczne źdźbła.
Wyprane we wiodącym proszku zapewne. Kochaaaaaaaamy metafory.
Kilkanaście godzin wcześniej wszyscy mieszkańcy widzieli, jak bryczką odjeżdżał do Stettin razem z innymi członkami ekipy ratującej przez ostatnie tygodnie stary cysterski klasztor przed zupełną ruiną. Tam pożegnał się, tłumacząc, że chce odwiedzić rodzinę. Pomyślał, że to dobra wymówka, więc przywrócił do życia siostrę matki, którą ostatni raz widział w dzieciństwie. Nie zastanawiał się, czy mu uwierzyli, miał na to zbyt mało czasu. Albowiem przerastało go myślenie przy jednoczesnym robieniu czegoś innego. Wsiadł w pierwszy powóz, który zobaczył na dworcu i kazał się wieźć z powrotem, był jednak ostrożny i wysiadł z niego kilka kilometrów przed wsią. Nikt nie powinien się dowiedzieć, że wrócił, nikt nie powinien pytać po co, stwierdził w duchu, wręczając woźnicy zapłatę. Nagły błysk rozciął niebo i Otto instynktownie przylgnął do najbliższego pnia. Przez kilka sekund nasłuchiwał. Wydało mu się, że słyszy szmer ściszonych ludzkich głosów, ale w tym momencie nad ziemią rozległ się daleki grzmot, w którym utonęły inne, prawdziwe czy urojone dźwięki. W ciszy, która zapadła, Otto słyszał już tylko przyspieszone bicie swojego serca. Oderwał się od drzewa i ruszył przed siebie drogą przez wieś.
Czajcie tę logikę: facet nie chce, żeby ktokolwiek, a zwłaszcza mieszkańcy wsi, wiedzieli, że wraca do klasztoru, robi więc szopkę z fałszywym powrotem, a następnie wysiada z najętego powozu kilka kilometrów od celu, po czym radośnie maszeruje drogą przez wieś.
Burza zbliżała się szybko. Grzmoty stały się bardziej donośne, a błyskawice częstsze. W błysku jednej z nich na skraju drogi Otto zobaczył dwie postacie i zamarł w cieniu rosnących nad rowem krzaków. To niemożliwe, uznał, to tylko przywidzenie. Jak tylko zakończę poszukiwania, należy mi się solidny wypoczynek. Wyobraźnia znowu płata mi figle. Jego optymizm był jednak zupełnie nieuzasadniony. Gdyby poczekał na następny błysk, mógłby dostrzec, że jego śladem podąża dwóch mężczyzn i prawdopodobnie by ich rozpoznał.
Tak. Zwłaszcza po ciemku i z daleka. Fakt, że błyskało wcale nie pomaga, bo wzrok ludzki kiepsko reaguje na nagłe zmiany natężenia światła.
Otto Kleist nie był nerwowy ani szczególnie strachliwy. Spokojny i zrównoważony, zawsze starał się myśleć rozsądnie i trzeźwo. Do Kolitz przyjechał pięć tygodni temu. Stare opactwo cysterskie okres świetności miało już dawno za sobą, ale Kleist, z wykształcenia mediewista, uległ nastrojowi, jaki panował w opuszczonych murach. Ponieważ myślał rozsądnie i trzeźwo. Przez kilka dni po jego przyjeździe nic się nie działo. Prace konserwatorskie posuwały się szybko, remont dachu kościoła klasztornego przebiegał według planu. Ludzie, z którymi Otto miał do czynienia, zarówno przyjezdni członkowie ekipy, jak i miejscowi, którzy zatrudnili się do prac budowlanych, byli życzliwi i przyjaźnie nastawieni. Mimo to mniej więcej w połowie pierwszego tygodnia pobytu Otto odniósł wrażenie, że jest obserwowany. Uczucie było przykre i niepokojące, tym bardziej że wśród otaczających go osób nie umiał rozpoznać prześladowcy. Lub prześladowców. Liczba mnoga niezmiennie wywoływała u niego atak paniki, bo Otto był wprawdzie nieźle zbudowany, ale na osiłka nie wyglądał. Zresztą nec Hercules contra plures, myślał w przypływie lepszego nastroju. Z biegiem czasu jego niepokój zmienił się jednak w uczucie zagrożenia. Zaczął źle sypiać i budził się w nocy z powodu byle szelestu.
Ja wiem, ja wiem! To był Jeż jak Byk!
Kolejny atak ałtorskiej logiki. Facet był spokojny i mało strachliwy, ale wystarczyło wrażenie, ze ktoś na niego patrzy, żeby zaczął histeryzować jak gimnazjalistka po obejrzeniu horroru.
Zobaczył je w świetle kolejnej błyskawicy, ciemniejące na stoku niezbyt wysokiego wzgórza łagodnie opadającego ku rzece, której nazwy Otto nie mógł sobie teraz przypomnieć. Ziemię tę zwano kiedyś Mera Vallis - Czysta Dolina. Nad całym założeniem dominował szczyt kościoła. Pod dachem świątyni zamierzał poszukać schronienia. Najwyższy czas, pomyślał, czując na twarzy pierwsze krople.
Ja wiem, podmiot domyślny jest ql i w ogóle, ale dzięki nadużyciu tej konstrukcji gramatycznej przez ałtorkę, z powyższych zdań wynika, że szczyt kościoła zamierzał poszukać schronienia pod dachem świątyni.
Dzień pierwszy
Padało. Krople ciepłego letniego deszczu uderzały o blaszany parapet i dźwięk ten brzmiał jak najpiękniejsza kołysanka.
Czyli po prostu padało, ale ten ćwok czytelnik mógłby czasem tego nie zakumać, przeczytawszy tylko raz.
Napieprzanie deszczu o blaszany parapet mi się mało z kołysanką kojarzy, ale może jestem niewrażliwa.
Robert otworzył oczy. W pomieszczeniu panował półmrok ociekającego wodą poranka.
Poranek nieociekający półmroczy inaczej, rozumiem.
Robert odwrócił się na drugi bok i ułożył wygodniej na twardej karimacie.
Karimaty robi się z pianki. Ciekawe, od kiedy pianka jest twarda.
Zasypiał już, gdy drzwi pokoju otworzyły się i stanął w nich rozczochrany kierownik ekspedycji. Powiódł wzrokiem po leżących i ziewnął rozdzierająco. Był wysoki, barczysty i wyraźnie niewyspany.
- Pobudka - powiedział do Roberta, który, wyrwany z drzemki, przyglądał mu się z niesmakiem.
- Obudź resztę.
- Pada - zaoponował Robert lakonicznie i uciekł spojrzeniem w kierunku mokrego okna.
- Inwentaryzacja - odpowiedział równie lakonicznie kierownik, znowu ziewnął i wycofał się z sali. Robert westchnął z rezygnacją. Co za pomysł! Wpisywanie zabytków na długie listy, nadawanie im numerów, skrupulatne liczenie mogło trwać nawet kilka godzin. Olaboga, każą mu pracować! Zapłaczmy nad tym uciśnieniem. Tego zajęcia nie mógł lubić nikt przy zdrowych zmysłach, a już tym bardziej młody, aktywny i żądny nowych odkryć archeolog in spe.
Ja se tak myślę, że jak kto nie lubi zajęć nudnych i żmudnych, to zdecydowanie nie powinien być archeologiem.
Robert wzruszył ramionami i wyszedł z sali. Po przeciwnej stronie korytarza panował już ruch. Ładniejsza część ekspedycji wstała i krążyła między swoim pokojem a łazienką, myła zęby i gotowała wodę na kawę. Ze wzrokiem utkwionym w uchylone drzwi pokoju dziewczyn Robert przeciął korytarz i mijając stół, przy którym często pracowali lub siedzieli wieczorami, wyszedł z budynku na schody.
Było już ciemno, gdy Otto Kleist dotarł do Kolitz. Rozejrzał się, wchodząc między pierwsze domy, ale nie zobaczył nic, co mogłoby go zaniepokoić. We wsi było bardzo cicho. Przystanął na chwilę między drzewami, postawił niewielki bagaż na trawie i kilka razy głęboko odetchnął. Po upalnym dniu powietrze było gorące i suche. Łapał je z trudem otwartymi ustami. Jak wyjęta z wody ryba. Pod jego stopami zaszeleściła spalona słońcem trawa, w mroku dostrzegał szare, jakby wyprane z czerni, rachityczne źdźbła.
Wyprane we wiodącym proszku zapewne. Kochaaaaaaaamy metafory.
Kilkanaście godzin wcześniej wszyscy mieszkańcy widzieli, jak bryczką odjeżdżał do Stettin razem z innymi członkami ekipy ratującej przez ostatnie tygodnie stary cysterski klasztor przed zupełną ruiną. Tam pożegnał się, tłumacząc, że chce odwiedzić rodzinę. Pomyślał, że to dobra wymówka, więc przywrócił do życia siostrę matki, którą ostatni raz widział w dzieciństwie. Nie zastanawiał się, czy mu uwierzyli, miał na to zbyt mało czasu. Albowiem przerastało go myślenie przy jednoczesnym robieniu czegoś innego. Wsiadł w pierwszy powóz, który zobaczył na dworcu i kazał się wieźć z powrotem, był jednak ostrożny i wysiadł z niego kilka kilometrów przed wsią. Nikt nie powinien się dowiedzieć, że wrócił, nikt nie powinien pytać po co, stwierdził w duchu, wręczając woźnicy zapłatę. Nagły błysk rozciął niebo i Otto instynktownie przylgnął do najbliższego pnia. Przez kilka sekund nasłuchiwał. Wydało mu się, że słyszy szmer ściszonych ludzkich głosów, ale w tym momencie nad ziemią rozległ się daleki grzmot, w którym utonęły inne, prawdziwe czy urojone dźwięki. W ciszy, która zapadła, Otto słyszał już tylko przyspieszone bicie swojego serca. Oderwał się od drzewa i ruszył przed siebie drogą przez wieś.
Czajcie tę logikę: facet nie chce, żeby ktokolwiek, a zwłaszcza mieszkańcy wsi, wiedzieli, że wraca do klasztoru, robi więc szopkę z fałszywym powrotem, a następnie wysiada z najętego powozu kilka kilometrów od celu, po czym radośnie maszeruje drogą przez wieś.
Burza zbliżała się szybko. Grzmoty stały się bardziej donośne, a błyskawice częstsze. W błysku jednej z nich na skraju drogi Otto zobaczył dwie postacie i zamarł w cieniu rosnących nad rowem krzaków. To niemożliwe, uznał, to tylko przywidzenie. Jak tylko zakończę poszukiwania, należy mi się solidny wypoczynek. Wyobraźnia znowu płata mi figle. Jego optymizm był jednak zupełnie nieuzasadniony. Gdyby poczekał na następny błysk, mógłby dostrzec, że jego śladem podąża dwóch mężczyzn i prawdopodobnie by ich rozpoznał.
Tak. Zwłaszcza po ciemku i z daleka. Fakt, że błyskało wcale nie pomaga, bo wzrok ludzki kiepsko reaguje na nagłe zmiany natężenia światła.
Otto Kleist nie był nerwowy ani szczególnie strachliwy. Spokojny i zrównoważony, zawsze starał się myśleć rozsądnie i trzeźwo. Do Kolitz przyjechał pięć tygodni temu. Stare opactwo cysterskie okres świetności miało już dawno za sobą, ale Kleist, z wykształcenia mediewista, uległ nastrojowi, jaki panował w opuszczonych murach. Ponieważ myślał rozsądnie i trzeźwo. Przez kilka dni po jego przyjeździe nic się nie działo. Prace konserwatorskie posuwały się szybko, remont dachu kościoła klasztornego przebiegał według planu. Ludzie, z którymi Otto miał do czynienia, zarówno przyjezdni członkowie ekipy, jak i miejscowi, którzy zatrudnili się do prac budowlanych, byli życzliwi i przyjaźnie nastawieni. Mimo to mniej więcej w połowie pierwszego tygodnia pobytu Otto odniósł wrażenie, że jest obserwowany. Uczucie było przykre i niepokojące, tym bardziej że wśród otaczających go osób nie umiał rozpoznać prześladowcy. Lub prześladowców. Liczba mnoga niezmiennie wywoływała u niego atak paniki, bo Otto był wprawdzie nieźle zbudowany, ale na osiłka nie wyglądał. Zresztą nec Hercules contra plures, myślał w przypływie lepszego nastroju. Z biegiem czasu jego niepokój zmienił się jednak w uczucie zagrożenia. Zaczął źle sypiać i budził się w nocy z powodu byle szelestu.
Ja wiem, ja wiem! To był Jeż jak Byk!
Kolejny atak ałtorskiej logiki. Facet był spokojny i mało strachliwy, ale wystarczyło wrażenie, ze ktoś na niego patrzy, żeby zaczął histeryzować jak gimnazjalistka po obejrzeniu horroru.
Zobaczył je w świetle kolejnej błyskawicy, ciemniejące na stoku niezbyt wysokiego wzgórza łagodnie opadającego ku rzece, której nazwy Otto nie mógł sobie teraz przypomnieć. Ziemię tę zwano kiedyś Mera Vallis - Czysta Dolina. Nad całym założeniem dominował szczyt kościoła. Pod dachem świątyni zamierzał poszukać schronienia. Najwyższy czas, pomyślał, czując na twarzy pierwsze krople.
Ja wiem, podmiot domyślny jest ql i w ogóle, ale dzięki nadużyciu tej konstrukcji gramatycznej przez ałtorkę, z powyższych zdań wynika, że szczyt kościoła zamierzał poszukać schronienia pod dachem świątyni.
Dzień pierwszy
Padało. Krople ciepłego letniego deszczu uderzały o blaszany parapet i dźwięk ten brzmiał jak najpiękniejsza kołysanka.
Czyli po prostu padało, ale ten ćwok czytelnik mógłby czasem tego nie zakumać, przeczytawszy tylko raz.
Napieprzanie deszczu o blaszany parapet mi się mało z kołysanką kojarzy, ale może jestem niewrażliwa.
Robert otworzył oczy. W pomieszczeniu panował półmrok ociekającego wodą poranka.
Poranek nieociekający półmroczy inaczej, rozumiem.
Robert odwrócił się na drugi bok i ułożył wygodniej na twardej karimacie.
Karimaty robi się z pianki. Ciekawe, od kiedy pianka jest twarda.
Zasypiał już, gdy drzwi pokoju otworzyły się i stanął w nich rozczochrany kierownik ekspedycji. Powiódł wzrokiem po leżących i ziewnął rozdzierająco. Był wysoki, barczysty i wyraźnie niewyspany.
- Pobudka - powiedział do Roberta, który, wyrwany z drzemki, przyglądał mu się z niesmakiem.
- Obudź resztę.
- Pada - zaoponował Robert lakonicznie i uciekł spojrzeniem w kierunku mokrego okna.
- Inwentaryzacja - odpowiedział równie lakonicznie kierownik, znowu ziewnął i wycofał się z sali. Robert westchnął z rezygnacją. Co za pomysł! Wpisywanie zabytków na długie listy, nadawanie im numerów, skrupulatne liczenie mogło trwać nawet kilka godzin. Olaboga, każą mu pracować! Zapłaczmy nad tym uciśnieniem. Tego zajęcia nie mógł lubić nikt przy zdrowych zmysłach, a już tym bardziej młody, aktywny i żądny nowych odkryć archeolog in spe.
Ja se tak myślę, że jak kto nie lubi zajęć nudnych i żmudnych, to zdecydowanie nie powinien być archeologiem.
Robert wzruszył ramionami i wyszedł z sali. Po przeciwnej stronie korytarza panował już ruch. Ładniejsza część ekspedycji wstała i krążyła między swoim pokojem a łazienką, myła zęby i gotowała wodę na kawę. Ze wzrokiem utkwionym w uchylone drzwi pokoju dziewczyn Robert przeciął korytarz i mijając stół, przy którym często pracowali lub siedzieli wieczorami, wyszedł z budynku na schody.
Cały
czas ze wzrokiem utkwionym w pokoju dziewczyn. Oczy miał chyba na wypustkach.
Deszcz już nie padał, ale nad szkołą, w której mieszkali, wisiała ciężka popielata chmura, a w powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi.
Jak w kreskówkach, rozumicie. Jedna chmura wisiała.
Drogą przez wieś, od przystanku autobusowego szła drobna postać z plecakiem. Robert widział z daleka błękitną plamę dżinsów i szary sztormiak. Przyglądał się, jak pnie się pod górę ulicą Szkolną. Zabawne, że w każdej miejscowości jest taka, no i jeszcze Dworcowa, jeśli jest dworzec, i Kościelna, a tu jest Klasztorna, rozkojarzył się Robert, porzucając na jakiś czas obserwację na rzecz spostrzeżeń onomastycznych, które były tak odkrywcze, że Kapitan Oczywistość zabił się o własne nogi, pędząc do Roberta z medalem.
Tymczasem osoba z plecakiem podeszła bliżej i okazała się kobietą. Z bliska nie wydawała się już drobna. Przyjrzał jej się uważnie, gdy szła wzdłuż szkolnego ogrodzenia. Dość wysoka, ocenił, nie widząc całej sylwetki, bo jej dolna połowa ginęła za żywopłotem. Ile może mieć lat, zastanowił się z przyzwyczajenia, dwadzieścia osiem?
Ta sylwetka ile może mieć lat. Boru, niech ałtorka wróci do podstawówki i nauczy się używać podmiotów.
Chyba niezbyt interesująca, zawahał się, bo kobieta otworzyła furtkę i zmierzała w jego kierunku. Uśmiechnęła się na powitanie i podała mu rękę.
- Ewa Zakrzewska, antropolog ze Szczecina.
- Robert Malik, student z Warszawy - odparł w tym samym tonie.
Jej uśmiech był zaraźliwy, więc również się uśmiechnął, nawet o tym nie wiedząc.
Wizja bezwiednie uśmiechniętego uśmiechu z lekka mnie zabiła.
- Gdzie znajdę Piotra Kondratowicza? - zapytała, poprawiając spory plecak.
- Zaprowadzę panią - wskazał jej otwarte drzwi wejściowe i przepuścił przodem. Oczy przyzwyczajone do dziennego światła z trudem radziły sobie w półmroku korytarza.
- Proszę w prawo, to tamten pokój - wskazał przybyłej salę sąsiadującą z męską sypialnią. Zapukał i usłyszawszy niewyraźne „proszę”, zajrzał do środka.
- Piotrze, masz gościa - powiedział i dopiero wówczas usunął się, robiąc Ewie miejsce. Piotr, który do tej pory zdążył się już obudzić na dobre i trochę ogarnąć, wyglądał znacznie lepiej niż zaraz po przebudzeniu. Ogolił się i zmusił włosy do posłuszeństwa. Był teraz dość przystojnym trzydziestolatkiem, stwierdził Robert z przykrością, której do końca sobie nie uświadamiał.
Ojej! Ładniejszy niż ja! Laskę mi wyrwie!!!
Nie wiem, może to ja jestem taka dziwna, ale czy wy, patrząc na kogoś (znajomego) też myślicie “jest teraz przystojnym trzydziestolatkiem”, “promienną dwudziestosiedmiolatką”, czy coś w tym stylu?
Dobry nastrój gdzieś się ulotnił. Rzucił ostatnie spojrzenie na rozpromienioną twarz mężczyzny i poszedł do kolegów.
A kolegami tego Nastroja byli Czarna Rozpacz i Szampański Humor.
- Myślałem, że będziesz dopiero jutro - mówił tymczasem Piotr, nastawiając czajnik elektryczny. - Ale to dobrze, że już jesteś. Siadaj, napijesz się kawy?
Słowa przychodziły mu do głowy jedno po drugim, jakby się zawczasu przygotował.
Łaaa, niesamowite! Ja to nie umiem nic powiedzieć, jeśli nie rozpiszę sobie wcześniej mowy.
Choć, prawdę mówiąc, nikt nie mógłby się przygotować do tej rozmowy. Ewa skinęła głową, więc Piotr wsypał do kubka dwie czubate łyżeczki. Jego ręce posłusznie wykonywały drobne czynności, podczas gdy myśli podążały swoim torem. Mimo to jakoś sobie radził z własnym rozkojarzeniem. I niepokojem.
- Taka sama jak zawsze? - upewnił się, nim nalał wrzątku.
- Pamiętasz - zdziwiła się. - Całe wieki nie robiłeś mi kawy. Twój telefon był jak z zaświatów.
Przez chwilę w pokoju panowała niezręczna cisza, której żadne z nich nie umiało przerwać. Patrzyli na siebie, on w pół gestu, z kubkiem kawy w dłoni, ona za stołem, przyczajona, jakby się chciała ukryć przed wspomnieniami, które sama nieopatrznie wywołała.
Skoro pan w niej takie trałmatyczne wspomnienia wywołuje, to mogła zwyczajnie nie przyjmowac jego propozycji. Albo jak normalna profesjonalistka odłożyć na czas pracy uczuciowe pierdafony na bok.
Nie przypuszczał, że to będzie takie trudne, siedzieć obok niej i spoglądać na jej jasny profil bez możliwości zbliżenia się choć o kilka centymetrów.
A nie mógł się zbliżyć te kilka centymetrów bo?
- Co u ciebie? - zdobył się wreszcie na wysiłek.
- A o co pytasz? - odpowiedziała pytaniem i uśmiechnęła się, bo rozbawiły ją jego próby nawiązania rozmowy. Na ogół bywał lakoniczny, a ona nie zamierzała mu pomagać. Próżne starania. I nie patrz tak na mnie, pomyślała, bo znowu się jej przyglądał. Ja nic od ciebie nie chcę. Może powinnam powiedzieć to już teraz, ale nic się nie stanie, jeśli się trochę pomęczysz.
- Nie wiem - Piotr wzruszył ramionami. - Po prostu odpowiedz tak, jak ludzie odpowiadają w takich sytuacjach, w porządku, pracuję, jestem szczęśliwa, nieszczęśliwa, samotna i tak dalej. Zwykłe rzeczy.
- Skoro ci na tym zależy, dobrze - zgodziła się z nim Ewa i spojrzała na niego kpiąco - tak, pracuję, tak, jestem szczęśliwa i nie, nie jestem samotna.
Zniósł to ze spokojem [a powinien się pociąć z wrażenia?] , ale nie była pewna, czy jej uwierzył. Zresztą nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Cieszyła się niezależnością. Przepełniała ją radość życia. Czuła, że konfrontacja wypadła na jej korzyść, więc posłała Piotrowi uśmiech, który miał mu zrekompensować porażkę, a tymczasem sprawił, że ogarnęły go wątpliwości.
Alez go zmiażdżyła, wręcz na proch. Po jej ciętej ripoście facet będzie leczył rany do końca życia.
Po co więc do niej zadzwonił? Potrzebował pomocy, przypomniała sobie, podkreślił to kilkakrotnie tamtego wieczoru. Naukowej pomocy, uściślił szybko, nie pozostawiając jej czasu na dociekania. Chciał, żeby się dobrze zrozumieli. Był zasadniczy. I konkretny. Zupełnie inaczej niż teraz. Teraz mogła z nim zrobić, co chciała. Gdyby tylko chciała.
Ach ta skroooomność.
- Zdecydowałam, że przyjadę wcześniej. Miałam dość Szczecina podczas upałów - powiedziała spokojnie znad parującego kubka. Spojrzenie Piotra znowu przylgnęło do jej twarzy i znieruchomiało.
- Musisz mnie wprowadzić w temat - dodała, licząc, że je przepłoszy. - Czego ode mnie oczekujesz?
- Nie przygotowałaś się? Przecież wysłałem ci listę lektur? - powiedział Piotr z udawanym wyrzutem.
- Nie miałam czasu. Robiłam kilka dużych zleceń dla muzeum archeologicznego i uniwersytetu. Pomyślałam, że powiesz mi wszystko, co powinnam wiedzieć. W skrócie.
A ja wymagałam od niej profesjonalizmu. A laska przyjeżdża do pracy totalnie nieprzygotowana. Mamusiu.
Patrzyła na niego wyczekująco. Znał to spojrzenie aż za dobrze. I był na nie zupełnie nieodporny. Pod tym względem także niewiele się zmieniło.
- Ale teraz? - zaoponował bez przekonania. - Może chcesz się najpierw rozpakować, zjeść śniadanie? Zwiedzić naszą bazę? Wójt oddał nam szkołę na całe wakacje. Nie powinienem cię zanudzać od razu po przyjeździe. To niehumanitarne.
Jeszcze jej czerwony dywan do stópek uściel.
- Chcesz faktów? Bardzo proszę, ale radzę ci, rób notatki, bo historia zaczęła się kilkaset lat temu. - Usiadł wygodniej i wpadł w gawędziarski ton. Ewa była przekonana, że nie będzie to krótka opowieść. Skoro nie umieli już mówić o sobie, pozostawało im rozmawiać o tym, co ich jeszcze łączyło, o pracy.
- Pamiętaj, że ma być w skrócie - podkreśliła, ale Piotr tylko niecierpliwie machnął ręką.
- Drugiego lutego - zaczął - Anno Domini 1174 z duńskiego opactwa Esrom przybyli do Kolic cystersi. Było ich trzynastu, dwunastu braci i opat Reinhold. Wieś nazywała się wówczas z łacińska Colites. Tutaj postanowili się osiedlić i wybudować klasztor. Co wiesz o tym zakonie? - zapytał nagle i Ewa poczuła się jak na egzaminie.
- Nic, zupełnie, obawiam się, że na studiach te zajęcia mnie ominęły - bezradnie rozłożyła ręce.
Khurrrr, to jest archeolog ze specjalnością antropologa? Z takimi zionącymi dziurami w wiedzy? Seeeerio?
- Aha, nie tylko te, jak sądzę - mruknął Piotr. Razem studiowali archeologię i na trzecim roku musieli wybrać specjalizację. On zdecydował się na średniowiecze, Ewa na antropologię. Od początku wiedziała, czego chce, i starannie dobierała zajęcia, na które uczęszczała, jakby nie miała czasu do stracenia. W terminie obroniła pracę magisterską i szybko zrobiła doktorat. Pytana, czym się zajmuje, zwykle odpowiadała, że jest antropologiem. O archeologii przypominali jej tylko dawni znajomi.
Archeologia nie jest bowiem dostatecznie zajebista.
- Wobec tego cofnę się w czasie do roku 1089, w którym niejaki Robert z Molesmes we Francji postanowił zreformować zakon benedyktynów. Jak możesz się domyślić, był zwolennikiem surowszej interpretacji reguły, którą zostawił potomnym Benedykt z Nursji. Pierwsze próby trudno byłoby uznać za udane. Dopiero rok 1089 przyniósł zmianę.
Wprawdzie tak naprawdę był rokiem 1098, ale to już szczegół.
Robert w towarzystwie świętego Stefana Hardinga i kilku innych mnichów udał się wówczas do lesistej doliny Citeaux w okolicy Dijon, by tam zacząć wszystko od początku. Miejsce to zwano także Cistertium, od określenia cis tertium lapidem, ponieważ leżało za trzecim kamieniem milowym na dawnym rzymskim szlaku z Longres do Chalon. Stąd nazwa cystersi.
Cistercium, tak dla ścisłości.
- Niesłychane, że pamiętasz to wszystko - westchnęła Ewa. Nie udało jej się ukryć podziwu, chociaż bardzo się starała.
Leżę. Leżę i nie wstanę. Skoro laskę napawa takim zachwytem fakt przyswojenia sobie przez gościa takiej garstki faktów, to jak ona zdołała studia skończyć, przepraszam?
- Mógłbym zrobić ci wykład o tym, jak powstawała w Europie sieć klasztorów cysterskich, ale nie jest to chyba konieczne. Powiem więc w trzech słowach, że rozwijała się nadspodziewanie szybko. Ten pierwszy klasztor w Citeaux założył cztery filie, zwane inaczej czterema klasztorami macierzystymi: La Ferte i Pontigny powstały w 1114, Clairvaux i Morimond w 1115 roku.
Nie, jełopie, klasztor macierzysty to Citeaux. Dodatkowo La Ferte powstało w 1113 roku. Get your facts straight, dude.
Kolice są bezpośrednią filią duńskiego Esrom, a pośrednią klasztoru w Clairvaux i jednocześnie najstarszym klasztorem cysterskim na Pomorzu Zachodnim. Nadążasz? - Piotr popatrzył na Ewę z niepokojem, bo od dłuższej chwili siedziała bez ruchu i nie był pewien, czy go słucha, czy tylko udaje, a myślami jest daleko od Kolic.
Od takiej ilości faktów bidulka mogłaby się czasami zawiesić. Jej dwa neuronki mają za mało ramu, żeby to ogarnąć.
- Staram się. Ale na skrót mi to nie wygląda - powiedziała zgryźliwie. - Słyszałeś o umiejętności selekcjonowania informacji?
No mówiłam, że jej się procesor przegrzewa...
- Sama chciałaś. Ja proponowałem ci śniadanie. Poza tym wybieram naprawdę same najważniejsze fakty.
- Dobrze już, dobrze - poddała się Ewa. - Dam radę. Co dalej?
Bohaterka normalnie. Da radę! Ogarnie!
Laś dalej wyjaśnia pani superantropolog historię opactwa Kolice.
Konwent starał się o czasowe zwolnienie od opłat podatkowych i nie ustawał w pracy, by opactwo odbudować. Mnisi zajmowali jego wschodnią część, konwersi...
- Kto?
Słodki Jezu na bananie... Czy bochaterki zawsze muszą wykazywać się przeraźliwą, potworną wręcz ignorancją i galopującymi brakami w wykształceniu?
- Konwersi, czyli bracia świeccy, którzy pracowali fizycznie w klasztornych dobrach, ale nie składali ślubów i z czasem zostali zepchnięci do roli służby, choć wciąż podlegali jurysdykcji zakonnej - mieli dla siebie skrzydło zachodnie.
Ależ składali śluby, składali.
- Najstarsza część pozostała oczywiście romańska, ale całość to był gotyk, ceglany, z pięknymi sklepieniami krzyżowo-żebrowymi i ostrołukowymi krużgankami. Pokażę ci przy najbliższej okazji, co pozostało po czasach świetności. Mury zachowałyby się w znacznie lepszym stanie, gdyby nie wiek XVI i reformacja. Jej zwiastuny dotarły do klasztoru w 1521 roku. Kilkanaście lat później na Pomorzu luteranizm był już wyznaniem obowiązującym.
Nie, żebym się czepiała, ale Pomorze i Pomorze Zachodnie, to geograficznie i historycznie dwa różne byty, więc proszę nie mieszać.
Nie muszę ci chyba wyjaśniać, co to oznaczało dla duchownych katolickich. W 1535 roku zlikwidowane zostały wszystkie klasztory cysterskie na Pomorzu Zachodnim, konwent opuścił także klasztor w Kolicach. Mnisi, którzy nie przyjęli nauki Lutra, mogli zostać w opactwie, ale tylko pod warunkiem zaniechania katolickich praktyk kościelnych. Wielu z nich nie mogło zgodzić się z tym zarządzeniem. Dlatego odeszli. Choć byli i tacy, którym nie robiło to różnicy. Ostatni opat zrezygnował z piastowanej godności 16 października 1535 i dokonał żywota w podarowanej mu przez jednego z miejscowych książąt posiadłości. Po kasacie klasztor stał się miejscem wypoczynku książąt szczecińskich. Kościół podzielono: część wschodnia była kaplicą pałacową, zachodnia służyła jako spichlerz i wozownia. Nieźle co? - Piotr uśmiechnął się do Ewy niewesoło. - W XVII wieku kościół bardzo ucierpiał w czasie potopu szwedzkiego. W XVIII rozebrano empory, krużganki i skrzydło południowe.
- Tak po prostu? - nie wytrzymała Ewa. - - Nikt nie starał się go ratować?
Bo w osiemnastym wieku świadomość wartości zabytków szalała jak pożar buszu.
Laś dalej wytrwale opowiada.
W latach 50. XX wieku Kolice stały się parafią katolicką i od tamtej pory kościół nosi wezwanie Najświętszego Serca Jezusa. Badania archeologiczne przeprowadzono w latach 60. i na przełomie 70. i 80. Niestety nie zostały zakończone, bo zabrakło pieniędzy. Teraz kopiemy my. Proboszcz postanowił zrobić ogrzewanie. Pomysł nie do końca szczęśliwy. Rury będą biegły wzdłuż murów, głównie tam, gdzie kiedyś były krużganki, czyli w miejscu, gdzie grzebano zakonników i świeckich.
Święta Makrelo, na krużgankach ich grzebali?
To nie pomysł nieszczęśliwy, tylko wykonanie ch... penisowe.
- Czekaj - Piotr zerknął na zegarek i nagle poderwał się z krzesła. Mała wskazówka wskazywała dziesiątą. - Na śmierć zapomniałem o moich studentach. Muszę ich czymś zająć, żeby nie zgnuśnieli. Jest podejrzanie cicho, pewnie znowu poszli spać, albo, co gorsza, na piwo.
Grupa dorosłych ludzi poszła na piwo, taka tragedia, że TVN24 już jedzie.
Zaaferowany kręcił się po pokoju, szukając czegoś i co chwila mierzwiąc sobie włosy. Poczuł nagle, że pokój zrobił się zbyt mały dla nich dwojga, że musi wyjść na korytarz choćby na chwilę, inaczej zrobi coś, czego będzie żałował.
Rzuci się na superantropolog, jak sądzę?
Ewa patrzyła, jak się miota. Najwyraźniej nie mógł znaleźć tego, czego szukał, więc z pustymi rękami ruszył do drzwi.
- Zaraz, zaraz - powstrzymała go - może oni też posłuchaliby o tych pochówkach? Zawołaj ich, zrobimy małą pogadankę o kościach, poznamy się. Im wcześniej, tym lepiej. Podczas pracy nigdy nie ma czasu na wyjaśnienia. A tak wszyscy się czegoś dowiemy.
- Tak, racja. Znowu pada - popatrzył w okno - z pracy w terenie nici, a inwentaryzacja może poczekać do popołudnia. Oni uwielbiają numerki
Co ma numerek do wykładu o gnatach, bo nie nadążam?
uśmiechnął się szelmowsko, z czym było mu nieoczekiwanie bardzo do twarzy i z czego zdawał sobie sprawę, po czym wyszedł z sali.
Facet najwyraźniej przeszedł wraz z Pingwinami z Madagaskaru trening pod hasłem “Oczekujcie nieoczekiwanego”.
Kilka lat temu to on miał problemy z porannym wstawaniem, po ciągnącej się długo w noc imprezie, czyli niemal codziennie. Ewa, która wstawała wcześnie, bez względu na to, kiedy się położyła, robiła mu kawę i stawiała tuż przy głowie, bo jej zapach pomagał mu zebrać myśli i zapanować nad własnym ciałem. Nazywał ją wtedy Płomykiem, bo nosiła krótkie włosy, które się kręciły, i w słońcu, z daleka jej smukła postać wyglądała jak płonąca pochodnia. Daj pospać, Płomyku, mruczał do niej Piotr, a w kilka minut później Jeszcze półleżąc, oparty na łokciu, pił łapczywie kawę i patrzył na nią spod przymrużonych powiek, bo pokój zalany był lipcowym słońcem.
Ponieważ kilka lat temu lipiec trwał okrągły rok.
Z zamyślenia wyrwało ją skrzypnięcie. Piotr stał w drzwiach i czekał, aż ona wróci na ziemię.
- Nie chciałem cię przestraszyć. Gdzie byłaś?
Zamiast odpowiedzieć, pokręciła przecząco głową.
Gdyby odtańczyła Kaczuszki ta scena miałaby mniej więcej tyle samo sensu co ma teraz.
Wchodzili do sali pojedynczo, opaleni, uśmiechnięci i w przeważającej części bardzo szczupli. Ewa obserwowała ich z zainteresowaniem, kiedy siadali wokół długiego stołu zestawionego z wąskich szkolnych ławek. Zauważyła, że oni też jej się przyglądają. Chłopcy, wszyscy bez wyjątku, z aprobatą, dziewczyny z rezerwą, te mniej atrakcyjne, zanotowała w myśli, te ładne - z porozumiewawczym uśmiechem.
Wiadomo, każdy pasztet zazdrości sexy lasce, a wszytkie sexy laski łączy porozumienie ponad podziałami.
Powiodła wzrokiem po otaczających ją twarzach i natrafiła wzrokiem na nieruchome spojrzenie bruneta, którego poznała przed szkołą. Przystojniaczek, pomyślała z niechęcią, bo fascynacja w oczach mężczyzny przeszkadzała jej i nie pozwalała czuć się swobodnie.
Podstawiała jej nogę w przejściu i związywała sznurówki pod stołem.
Położyła przed sobą łokcie na stole, chcąc stworzyć przeszkodę dla jego wzroku, ale Robert wciąż przyglądał jej się z równą natarczywością.
Obok łokci położyła także nos i lewą stopę, odkręcone, by czuć się swobodniej.
Postanowiła pokonać go jego własną bronią. Miał ładne oczy, piwne, lekko skośne, w oprawie gęstych, ciemnych rzęs. Pod wpływem jej spojrzenia zmieszał się i zaczął wyglądać przez okno. Całe szczęście, uznała, bo ten pojedynek wytrącił ją z równowagi.
To się chyba juz kwalifikuje pod jakieś zaburzenia, taka ostra reakcja na czyjeś spojrzenie?
Dwóch studenciaków przychodzi spóźnionych i wdają się w małą utarczkę słowną.
- Panowie - przerwał tę przyjacielską rozmowę Piotr, wiedząc, że może trwać w nieskończoność. - Później, później to załatwicie, na ubitej ziemi, a teraz proszę zachowujcie się jak cywilizowani ludzie. Mamy gościa, a wy od razu chcecie się pokazać od najlepszej strony. Siądźcie proszę. Przedstawiam wam doktor Ewę Zakrzewską, antropologa. Pani Ewa...
- Po prostu Ewa - weszła mu nagle w słowo - tak będzie łatwiej.
- Jesteś pewna, że chcesz być po imieniu z tą zgrają? Dobrze, więc Ewa pomoże nam w dokumentacji grobów, ma duże doświadczenie. Pokaże, jak opisywać kości, jak je mierzyć i nauczy nas wielu pożytecznych rzeczy.
- I dowiemy się, kto był pochowany przy klasztorze? - spytała drobna, bardzo ładna dziewczyna obcięta na jeżyka. Miała oczy w kolorze gorzkiej czekolady.
- Może się dowiemy - potwierdziła Ewa - ale to nie musi być łatwe, przeważnie potrzebne są bardziej szczegółowe badania, których nie można przeprowadzić w warunkach polowych. W każdym razie na pewno spróbujemy uzyskać jak najwięcej informacji.
Powiedziałabym, że studenci archeologii na tyle zaawansowani by jeździć na wykopki, powinni juz to wiedzieć. Ale ja się przecież nie znam.
- Mam was przedstawić czy wolicie sami?
- Przedstaw - powiedział Wódz i popatrzył na niego z sympatią - może dowiemy się czegoś o sobie.
- Oj, ty już chyba dzisiaj powiedziałeś dość jak na jeden raz, co? - westchnął Piotr męczeńsko, ale w oczach miał uśmiech. Cenił Wodza za trzeźwość spojrzenia i zdroworozsądkowe podejście do życia. Widać było, że bardzo się lubią. Zresztą Ewa odniosła wrażenie, że Piotr taką samą sympatią darzy wszystkich uczestników spotkania. Słyszała ją w każdym jego słowie. Na chwilę zapomniała o uczuciach, jakie wywołała poranna rozmowa, o wątpliwościach, które mieli oboje. Szczęśliwie przestała być w centrum jego uwagi. W samą porę. Nim powiedziała coś, co przeszkodziłoby im wspólnie pracować.
Na litość boga Luga, wszyscy, nawet najtępsi z czytelników zdołali chyba już zakumać, że między superantropolog a Piotrem było COŚ. Toż to się już robi archeologiczna opera mydlana, z bohaterką przeżywającą dawne uczucia aż do womitów.
Siedzący pod oknem Robert był bezspornie najbardziej interesującym mężczyzną w grupie i ekspedycyjnym ekspertem - zbierał materiały do pracy magisterskiej na temat pochówków wczesnośredniowiecznych w klasztorach męskich. Dużo wiedział i robił szkieletom niezłe zdjęcia. Zachodziło podejrzenie, że dotąd mieli do czynienia wyłącznie z żeńskimi szczątkami, bo - jak podkreślił Piotr - Robert miał podejście do płci pięknej. Koledzy uśmiechnęli się znacząco, nadając żartowi Piotra nowe znaczenie, a Robert zrobił niezadowoloną minę. Ewa nie była zdziwiona. Miał twarz podrywacza, czy tego chciał, czy nie.
A jak wygląda twarz podrywacza i po czym ją odróżnić od twarzy niepodrywacza?
Dwóch Marcinów, Siwego i Wodza, wyróżnionych przydomkami z uwagi na problemy natury komunikacyjnej, łączyły więzy przyjaźni. Jakkolwiek wyglądałoby to z boku, dodała Ewa od siebie, słysząc wyjaśnienia Piotra. Siwy chciał się wtrącić, ale Piotr nie dał mu dojść do słowa, więc zrezygnowany burknął tylko coś pod nosem tak cicho, że nikt nie byłby w stanie zrozumieć, o co mu chodzi. Rzucił Ewie spojrzenie zbuntowanego nastolatka, którym przestał być jakiś czas temu, i wzruszył ramionami. Co on tam może wiedzieć - odczytała jego gest Ewa. Z najdrobniejszego ruchu potrafił zrobić przedstawienie. Byłby doskonałym odtwórcą ról charakterystycznych.
- Dlaczego nie zostałeś aktorem, Marcinie? - spytała go Ewa, gdy Piotr umilkł na chwilę.
Chłopak spojrzał na nią zaskoczony.
- Próbowałem. Nie wyszło - odparł wymijająco. Ze sposobu, w jaki patrzyli na nią i na Siwego pozostali studenci, zrozumiała, że była to dla nich nowość, dla Piotra również. Przez kilka sekund nikt się nie odzywał.
Superprofiler miałby, jak widzę, niezłą konkurencję w osobie superantropolog, co to nie tylko zna się na gnatach, ale i w ludziach czyta niczym w prasie kobiecej.
Agata, brunetka o bardzo jasnej karnacji, obdarzyła Ewę poważnym spojrzeniem, a w chwilę później powściągliwym uśmiechem. Sprawiała wrażenie niedostępnej, ale była tylko nieśmiała i zamknięta w sobie. Piotr nie umiał o niej powiedzieć nic ponad to, co Ewa i tak mogła zobaczyć: że dziewczyna miała oryginalną twarz, dołeczki w policzkach i bardzo ciemne włosy. Policzyła to Piotrowi na minus. Nie znał jej. I zdawał sobie z tego sprawę, bo zawahał się, nim spojrzał na jej sąsiada.
Ponieważ kierownik praktyk jest obowiązany znać praktykantów na wylot, umieć wyrecytować z pamięci ich najskrytsze tajemnice i obliczyć na poczekaniu dni płodne.
Ula wydała się Ewie zupełnie nieciekawa. Należała do tych kobiet, które zawsze i wszędzie zauważa się na końcu. Jeśli w ogóle się zauważa. Jej twarz nie była ani ładna, ani oryginalna, a ona sama sprawiała wrażenie cichej, zdyscyplinowanej i bardzo spokojnej osoby. Ewa zaczęła się już zastanawiać, jak to się stało, że znalazła się w tej grupie i dlaczego Piotr ją wybrał, skoro nie było w niej nic przykuwającego uwagę i w tym momencie Ula uśmiechnęła się, trudno powiedzieć, czy do siebie, czy do Ewy, czy też do Piotra, na którego akurat patrzyła. Pełen ciepła uśmiech odbił się w jej oczach i odmienił twarz, która nagle wydała się Ewie bardziej pociągająca. Z niedowierzaniem popatrzyła na Piotra, bo miała wrażenie, że jest świadkiem czarów. Tak, wiem, odpowiedział jej spojrzeniem, ja też nie rozumiem, jak to się dzieje, ale warto zobaczyć ten fenomen.
Ja, naiwna gąska, myślałam, że praktykantów na wykopki archeologiczne dobiera się podług ich wiedzy i umiejętności, a nie atrybutów fizycznych, ale sami widzicie, że się nie znam.
Ewa rozwiązała tekturową teczkę i zajrzała do środka. Na wierzchu znajdował się plan wykopu biegnącego wzdłuż południowej ściany kościoła prawie do samego jej przecięcia z transeptem. Długi na kilkadziesiąt metrów wykop miał zaledwie pięć metrów szerokości. Czyjaś pracowita dłoń naniosła na plan zarysy grobów i oznaczyła kropką umiejscowienie czaszek. Ułożenie szkieletów we wszystkich jamach grobowych było podobne - zmarłych chowano równolegle do nawy kościoła, z głowami po stronie zachodniej.
- Ile tu jest grobów? - spytała Ewa, wpatrując się w podłużne kształty. - Wygląda, że trochę za wiele, jak na waszą skromną grupkę?
Liczyć, gwiazda, też nie umie?
- Celna uwaga, pani doktor Ewo - powiedział Siwy i uśmiechnął się od ucha do ucha. - Jesteśmy jak dzieci we mgle. Dlatego cała nadzieja w tobie.
Superantropolog spojrzy swym superokiem i groby same się odkopią i zinwentaryzują.
- Na jakiej głębokości znaleźliście pierwsze szkielety?
- Najpierw zdjęliśmy płyty chodnikowe i darń, pod którymi natrafiliśmy na warstwę niwelacyjną mniej więcej 20-centymetrowej grubości. Poniżej były płyty starsze, pewnie XVIII- lub XIX-wieczne. Wśród rysunków będziesz miała profile wykopu, tam to wszystko dobrze widać. I w końcu średniowieczne płyty, którymi wyłożone były dawne krużganki, których teraz już nie ma. Szkielety znajdowały się jakiś metr głębiej.
- To chyba ma jakieś znaczenie? Głębokość jam grobowych? - Ewie przypomniały się jakieś strzępki wiadomości sprzed kilku lat. Niestety nie była zbyt pilną studentką, a wykłady z wczesnego średniowiecza regularnie opuszczała.
Ja bym chciała wiedzieć, jakim cudem ta laska zrobiła doktorat z antropologii, zamiast wiedzy mając same dziury. Bo jamy grobowe nie występują tylko w średniowieczu, to jest wiedza ogólna, raczej antropologowi mocno potrzebna.
Po zapoznaniu z superantropolog studenciaki idą na piwo.
Robert, który usiadł przy stoliku na zewnątrz, co jakiś czas unosił głowę i spoglądał na kolegów, których widział przez szybę. Przed barem prócz niego siedziało jeszcze dwóch miejscowych piwoszy, którzy tego dnia, jak zdążył się zorientować, słuchając bełkotliwej wymiany zdań, nie powinni więcej pić. Rozleniwił go dzień tak niepodobny do innych. Piotr, zajęty Ewą, dał im wolne popołudnie, przekładając zajęcia na wieczór, i zamknął się z gościem w swoim pokoju. Roberta zastanawiała ich wzajemna relacja. Widział, że znają się bardzo dobrze, a więc i długo, tak przynajmniej sądził. Stwierdził już, że Ewa jest ładna, choć to słowo niezupełnie oddawało istotę rzeczy. Była intrygująca, urocza, świadoma swego wdzięku i prawdopodobnie ta ostatnia cecha powodowała, że mężczyźni zachowywali się w jej towarzystwie w określony sposób.
Ocziwiście. pani jest cut, mjut i orzeszki i faceci obowiązkowo muszą się w jej towarzystwie specjalnie zachowywać, wiecie.
Wszystko to Robert bardziej wyczuł, niż zobaczył, gdy pochylając się nad rysunkami, spojrzał Ewie w oczy. W zielonych tęczówkach jak okruchy bursztynu błyszczały drobne brązowe punkciki.
I z tych punkcików wywróżył...?
- I co? - zapytał Wódz, który właśnie wyszedł z baru z pełnym kuflem. Za nim jak cień podążał Siwy. Zdążył już zamoczyć usta w pianie, a ślad nad górną wargą korespondował z kolorem jego włosów.
- Co, co? O co ci chodzi? - odpowiedział pytaniem Robert.
- O nią - odparł Wódz, siorbiąc z upodobaniem. - Jak wam się podoba? Bo mnie... - zawiesił głos, udając, że się zastanawia - ...dosyć. Miła, atrakcyjna. Podoba się szefowi.
- Sądzisz? - trochę zbyt szybko spytał Robert i Dorota popatrzyła na niego uważnie. - Tak właśnie myślałem, że oni się dobrze znają - dodał, by osłabić to wrażenie.
- Uhm - stęknął z nosem w kuflu Wódz - ślepy by się zorientował. Może Piotr nam trochę odpuści, jak się zajmie czym innym.
- Jeśli się zajmie - wyraził wątpliwość Robert.
- Zamierzasz mu w tym przeszkodzić? - uśmiechnął się ironicznie Siwy. - To chyba nie twój przedział wiekowy?
- Spadaj. Mam na myśli to, że ona nie jest nim zainteresowana.
Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić grono dorosłych facetów omawiających w taki sposób walory nowo poznanej kobiety, jak również z wypiekami na licu dyskutujących o życiu erotycznym kierownika praktyk.
- I co o nich myślisz? - zapytał Piotr Ewę, kiedy spotkanie się zakończyło i studenci rozeszli się po wsi w poszukiwaniu rozrywek. Teraz bardzo chciał usłyszeć jej opinię. Siedzieli na szkolnym podwórku, na ławce pod starymi kasztanowcami, chroniąc głowy w cieniu. Ewa zmieniła dżinsy na krótkie spodnie i wyciągała do słońca długie, zgrabne nogi, na które Piotr starał się nie patrzeć.
Bo ich zajebistość poraziłaby jego tęczówki?
Piotr westchnął. Przez cały ranek zastanawiał się, czy powinien o to zapytać.
- Przez moment miałem nadzieję... - zaczął, licząc na to, że się domyśli, co chciał powiedzieć.
- Nie - powiedziała Ewa twardo, wchodząc mu w słowo i zrozumiał, że się zagalopował.
- Kiedyś byś tak nie powiedziała.
- Nie ma już kiedyś - odparła, jakby mówiła o miejscu, w którym oboje byli szczęśliwi.
- Ale my jesteśmy - zaoponował Piotr półgłosem.
- Nie mieszajmy do tego przeszłości. To ty wybrałeś wolność. Nie pamiętasz? - popatrzyła na niego zielonymi błyszczącymi oczami. Właściwie nie była to wolność, pomyślała, lecz zdrada. Dlatego niech inna królowa cię teraz pocieszy. - Ja nie chcę do tego wracać.
Teh, w mordę, drama. To kryminał miał być podobno?
Uśmiechnęła się z przymusem. Rude włosy rozsypały się wokół twarzy, gdy pochyliła głowę. Zasłoniła się nimi przed jego wzrokiem jak zasłoną.
- Nie przepraszaj - powiedziała i odsunęła się, gdy wyciągnął dłoń, by odgarnąć miedziane kosmyki z jej twarzy. Skąd wiedziała, że chce to zrobić, skoro na niego nie patrzyła?
Hirołina wie wszystko, to oczywiste.
- Dość tego - powiedziała nagle i gwałtownie wstała. - Słuchaj, muszę się rozpakować. Masz dla mnie jakieś lokum?
- Tak, jest wolny pokój obok sypialni dziewcząt.
Myślałam, że to szkoła. W szkole są sale, nie pokoje.
Posłuchaj, przepraszam - powtórzył jeszcze raz Piotr. - Nie zamierzałem poruszać tego tematu, ale jakoś tak wyszło - stracił nagle całą pewność siebie i Ewie zrobiło się go żal.
- W porządku - odezwała się, patrząc na jego nieszczęśliwą minę. - A teraz pokaż mi, proszę, gdzie będę mieszkać. Przyszło jej do głowy, że być może zacznie żałować swego przyjazdu, ale zaraz się zbuntowała. O nie, pomyślała, niby dlaczego mam się nim przejmować. Guzik mnie obchodzi, co on czuje i dlaczego mnie tu ściągnął.
No to przestań się nim przejmować i kreować dramę, babo.
Superantropolog zwiedza wieś:
Ewa ruszyła ulicą, tą samą, którą szła rano. Wzdłuż niej ciągnęła się wieś. Minęła sklep spożywczy, budynek poczty, obok którego stała budka telefoniczna, i dotarła do przystanku autobusowego.
Jak babcię rybcię, ałtorkę należałoby wysłać na lekcje języka polskiego do podstawówki, a zaraz potem przetrenować w kilkukrotnym czytaniu własnych tekstów. Bo gdyby przeczytała to, co napisała, może by zauważyła, że w powyższym opisie wieś mija sklep spożywczy, pocztę i dociera do przystanku.
Po obu stronach drogi stały domy z cegły i płoty ogradzające mniejsze lub większe obejścia. Wzdłuż płotów czerwieniły się porzeczki. Zerwała gałązkę i z przyjemnością włożyła owoce do ust. Pachniały słońcem. Ewa poczuła ich zapach na języku i dziwiła się temu jak dziecko, które pierwszy raz je lody i prócz smaku czuje także, że są zimne. Zastanawiając się nad przedziwną wrażliwością swoich zmysłów, przeszła jeszcze kilkaset metrów i znalazła się na wysokości nieco oddalonego od drogi budynku z napisem „Bar”.
Zmysły węchu i smaku są sprzężone ze sobą, więc tego... Muszę rozczarować hirołinę, nie dysponuje żadną zajebistą wrażliwością.
Tam, pod parasolem reklamującym lokalny browar zobaczyła Roberta. Nie widział jej, zatopiony w jakichś niewesołych rozważaniach, bo czoło przecinała mu pionowa zmarszczka. Na stoliku Ewa zauważyła cztery puste szklanki po piwie. Wciąż pamiętała jego zachowanie przy stole i nie czuła do niego sympatii. Jednak wrodzona przekora skłoniła ją do tego, by go zaczepić. Zaczepić i pokazać swoją przewagę.
Niech go jeszcze w tyłek ugryzie, dla podkreślenia przewagi. Zaiste, ałtorka ma jakieś dziwne pojęcie na temat związków męsko - damskich.
- Mogę się dosiąść? - zapytała, odsuwając krzesło. Robert drgnął zaskoczony i popatrzył na nią nieprzytomnie, bo nie zauważył, kiedy podeszła.
- Zdaje się, że towarzystwo ci nie dopisało? - usiadła i obliczonym na efekt gestem odgarnęła włosy z czoła. Mężczyzna z zachwytem śledził jej dłoń, gdy przytrzymała rude kosmyki i założyła je za ucho.
A gdy laska zakłada nogę na nogę mężczyźni w pięciu dookólnych powiatach szczytują z wrażenia?
Ewa przyglądała mu się od dłuższej chwili i mógłby przysiąc, że jest świadoma jego rozterek.
- To co robimy? - spytała w końcu, widząc, że nie zamierza się odezwać. - Może piwo?
- Ja dziękuję. Jedno na razie wystarczy. Ale mogę ci towarzyszyć, jeśli chcesz - dodał zupełnie wbrew sobie.
- To na nic, bo nie lubię pić sama - Ewa potrząsnęła rudymi lokami, które znowu opadły jej na czoło. - Może w takim razie pokażesz mi klasztor?
Robert się zawahał. Propozycja była kusząca, oznaczała bowiem jeszcze co najmniej godzinę w towarzystwie niezwykłej, niepokojąco atrakcyjnej kobiety.
Strona bez zachwytów nad hirołiną stroną straconą.
Z drugiej jednak strony to Piotr ją zaprosił i Robert nie chciał rywalizować z nim o jej względy. Choć było by miło, przyznał w duchu, gdyby mu je okazała. Zwariowałem doszczętnie, uciął te wewnętrzne rozważania.
Owszem, zwariowałeś, zwłaszcza, że Piotr zaprosił superantropolog w celach zawodowych, a nie towarzyskich.
Postanowił załatwić to dyplomatycznie.
- Myślę - zaczął ostrożnie - że to Piotr powinien cię tam zaprowadzić. On jest gospodarzem. Nie chcę pozbawiać go tej przyjemności.
- Jak uważasz - podniosła się nagle zdecydowana i gotowa do drogi. - Jeśli nie pójdziesz ze mną, pójdę sama. - Odwróciła się i zaczęła iść w stronę drogi, a on mógł podziwiać to, co dotąd ukryte było pod stołem - nieprawdopodobnie długie i kształtne nogi.
- O cholera - powiedział pod nosem, bo były to najpiękniejsze nogi, jakie w życiu widział.
Załkajcie razem ze mną. Proszę.
- Ewa, zaczekaj! - zawołał za nią. - Pójdę z tobą. Przecież nie wiesz, jak dojść do klasztoru.
No w takiej dechami zabitej wioszczynie klasztor jest na pewno bardzo trudny do znalezienia. Wręcz mission impossible.
Czekała, aż się z nią zrówna.
- Sądzisz, że miałabym jakieś problemy ze zdobyciem informacji? - zapytała, zdając sobie sprawę z własnej atrakcyjności. Uśmiechnęła się do Roberta promiennie.
- Nie - przyznał, poddając się urokowi tego uśmiechu - nie miałabyś, najmniejszych.
Szli ramię przy ramieniu, prawie się nie odzywając, każde pogrążone we własnych myślach. Ewa wsunęła dłonie do kieszeni spodni i opuściwszy podbródek szła wpatrzona w asfalt pod stopami. Sandały przyjemnie, swojsko klapały o szorstką powierzchnię. Robert od czasu do czasu patrzył z góry na jej subtelny profil, na złote refleksy, które błyszczały we włosach i rozświetlały skórę na policzkach, szyi i ramionach. Nagle przypomniała mu się Tytania ze Snu nocy letniej. Musiała wyglądać tak jak Ewa - wysoka, smukła i ruda, pomyślał zaskoczony.
Ja jego... Dajcie ałtorce jeszcze chwilę, a dojdziemy do Wenus, a potem polecimy dalej.
Szli powoli i wkrótce wyprzedziło ich kilka starszych kobiet w kolorowych chustkach na głowach. Robert kłaniał się każdej z osobna, a one odpowiadały i przyglądały się Ewie z ciekawością.
- Jaki ty jesteś dobrze wychowany - szepnęła do niego.
No, powiedzieć “dzień dobry” to wyżyny savouir vivre. A ja, głupia, myślałam, że to normalne.
- Tak trzeba - odpowiedział również bardzo cicho - my jesteśmy tu obcy. Dobrze, gdy nas akceptują, bo czasem potrzebujemy ich pomocy albo... prowiantu, mleka czy jajek. Bo jakbym niczego nie potrzebował, to upajałbym się byciem bucem, taki jestem dobrze wychowany. Powinnaś o tym wiedzieć.
Jajzu śfienty, to w tych całych Kolicach sklepu nie ma, że od chłopów trza kupować?
Kościół cysterski w Kolicach był ceglaną bazyliką z transeptem. W ścianie zachodniej, którą mieli przed sobą, Ewa zobaczyła ogromny zamurowany i pomalowany na biało otwór okienny, w którym przebito sześć małych okienek. Po jego obu stronach znajdowały się tak samo ślepe, wykończone maswerkiem, ostrołukowe białe wnęki.
Skoro otwór był zamurowany, to eee... to go nie było, prawda? Z wysiłkiem zdołałam zrozumieć, że ałtorka opisuje blendę, ale niemal zwichnęłam przy tym mózg.
- Tak - przyznał Robert - spory. Właściwie to jeden z największych kościołów cysterskich na ziemiach polskich, czemu trudno się dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę, że aż do XVI wieku był kościołem grzebalnym książąt szczecińskich.
Szkoda tylko, że biedni Gryfici nic o tym nie wiedzieli i dawali się zakopywać w wielu różnych miejscach...
Zaczęła przyglądać się murom, na których widoczny był rodzaj grzebienia z cegieł zachodzących na siebie na odcinku mniej więcej metra.
- Wygląda jak zamek błyskawiczny. Piotr wspominał, że kościół był przebudowywany.
Jej przewodnik energicznie kiwnął głową.
- Powstawał w kilku etapach. Mam mówić dalej? - Robert pokazał w uśmiechu olśniewająco białe zęby. Ewa musiała przyznać, że miło było na niego patrzeć. Patrzyli więc na siebie odrobinę dłużej, niż należało.
Długość dopuszczalnego spojrzenia była określona w Kodeksie Zachowań Antropologów i Archeologów.
- Ale to nie koniec - wciąż rozwijał temat Robert. - Jeszcze w trakcie budowy drugiej części świątyni próbowano zmodernizować część romańską. Dwukrotnie podwyższono wówczas transept, co wyraźnie widać z tego miejsca. Te dwie ukośne linie, widzisz? - upewnił się, czy Ewa śledzi ruch jego dłoni, którą wskazywał szczyt nawy poprzecznej. Zachowywała się jak pilna uczennica, która stara się jak najlepiej opanować zadaną lekcję. Promienie słońca padające pod ostrym kątem wydobywały wszystkie niedoskonałości, załamania i rysy ściany, przy której stali, a skórę Ewy barwiły na kolor miodowy. Robert cofnął się i patrzył na nią bezkarnie, smukłą, miedzianowłosą, utkaną ze złotego pyłu, a mimo to bardzo cielesną.
Ja pyrtolę, no... Metafory dotyczące superantropolog zaczynają wkraczać na poziom, znany głównie namiętnym użytkownikom LSD.
- A dlaczego przykrywacie obiekty folią?
- Żeby nie kusiły. Co prawda kościół jest niezłym zabezpieczeniem, zmusza do uczciwości. Ludzie wciąż są przekonani, że kradzież w jego pobliżu skutkuje uschnięciem ręki.
Te zabobonne wieśniaki, wicie. Nie to, co oświecony lud miejski.
Mimo to jednak Piotr uznał, że lepiej aby z góry nie było widać szkieletów. W końcu to przecież cmentarz. Co z tego, że stary. Dla miejscowych to chyba nie ma znaczenia.
Miejscowi to nekrofile i na widok szkieletów doznają trudnej do opanowania chuci?
- Dla mnie to nie ma znaczenia, co stanie się z moim ciałem po śmierci. Będzie zupełnie bezużyteczne. Niech się chociaż przyda nauce - powiedziała Ewa, w zamyśleniu nawijając kosmyk na palec.
- Nauce? - mruknął Robert z dezaprobatą. - Tak to nazywasz? To kopanie na wyścigi, katalogowanie grobów przy okazji pisania magisterki albo doktoratu, albo choćby zwykłej pracy seminaryjnej? To zawsze będzie tylko część danych, które sami dobierzemy. Nie mogę się z tobą zgodzić.
Jeśli to nie nauka, to co? Sztuka? Rzemiosło? Przemysł ciężki?
- Przykre. Tu musiało być pięknie, gdy wszystkie elementy były na swoim miejscu - zauważyła Ewa i w jej głosie zabrzmiał żal. - Co w tej chwili mieści się w domu konwersów?
- Nie uwierzysz, ale nie wiem. Nie miałem okazji zajrzeć do środka. W połowie XIX wieku składowano tu kartofle. Mówię poważnie - dodał, bo Ewa popatrzyła na niego zaskoczona. - Trudno się dziwić, skoro nawet kościół został zamieniony w wozownię. Odkąd przyjechaliśmy, drzwi do domu konwersów są zawsze zamknięte. Ale znam kogoś, kto będzie umiał odpowiedzieć na twoje pytanie.
- Kto to taki? - Msza się właśnie skończyła - powiedział Robert, widząc, jak drobne, przygarbione kobiece postacie wychodzą z kościoła i pojedynczo lub grupkami oddalają się w kierunku wsi.
Postacie męskie i bez skrzywienia kręgosłupa do kościoła widać nie chodzą.
- Cierpliwości. Dowiesz się za kilka minut. W przedsionku kościoła panował półmrok, bo przez otwarte jedno skrzydło drzwi dostawało się do niego niewiele światła. Przy tablicy ogłoszeń stał dobrze zbudowany, choć niewysoki, siwy mężczyzna i wieszał gęsto zadrukowane kartki papieru.
- Szczęść Boże, księże Andrzeju - zwrócił się do niego Robert - może pomóc?
Mężczyzna odwrócił się i na ich widok uśmiechnął przyjaźnie. Siwe włosy otaczały jak aureolą czerstwą, opaloną, ale pokrytą siatką zmarszczek twarz. Mógł mieć 60, może 65 lat. Zdążył już zdjąć sutannę, ale pod szyją Ewa zobaczyła koloratkę.
Ksiądz jest szybszy niż zawodowy striptizer. Msza się dopiero co skończyła, a on nie tylko zdążył zdjąć ornat, albę i co tam jeszcze, ale i z sutanny wyskoczył.
Deszcz już nie padał, ale nad szkołą, w której mieszkali, wisiała ciężka popielata chmura, a w powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi.
Jak w kreskówkach, rozumicie. Jedna chmura wisiała.
Drogą przez wieś, od przystanku autobusowego szła drobna postać z plecakiem. Robert widział z daleka błękitną plamę dżinsów i szary sztormiak. Przyglądał się, jak pnie się pod górę ulicą Szkolną. Zabawne, że w każdej miejscowości jest taka, no i jeszcze Dworcowa, jeśli jest dworzec, i Kościelna, a tu jest Klasztorna, rozkojarzył się Robert, porzucając na jakiś czas obserwację na rzecz spostrzeżeń onomastycznych, które były tak odkrywcze, że Kapitan Oczywistość zabił się o własne nogi, pędząc do Roberta z medalem.
Tymczasem osoba z plecakiem podeszła bliżej i okazała się kobietą. Z bliska nie wydawała się już drobna. Przyjrzał jej się uważnie, gdy szła wzdłuż szkolnego ogrodzenia. Dość wysoka, ocenił, nie widząc całej sylwetki, bo jej dolna połowa ginęła za żywopłotem. Ile może mieć lat, zastanowił się z przyzwyczajenia, dwadzieścia osiem?
Ta sylwetka ile może mieć lat. Boru, niech ałtorka wróci do podstawówki i nauczy się używać podmiotów.
Chyba niezbyt interesująca, zawahał się, bo kobieta otworzyła furtkę i zmierzała w jego kierunku. Uśmiechnęła się na powitanie i podała mu rękę.
- Ewa Zakrzewska, antropolog ze Szczecina.
- Robert Malik, student z Warszawy - odparł w tym samym tonie.
Jej uśmiech był zaraźliwy, więc również się uśmiechnął, nawet o tym nie wiedząc.
Wizja bezwiednie uśmiechniętego uśmiechu z lekka mnie zabiła.
- Gdzie znajdę Piotra Kondratowicza? - zapytała, poprawiając spory plecak.
- Zaprowadzę panią - wskazał jej otwarte drzwi wejściowe i przepuścił przodem. Oczy przyzwyczajone do dziennego światła z trudem radziły sobie w półmroku korytarza.
- Proszę w prawo, to tamten pokój - wskazał przybyłej salę sąsiadującą z męską sypialnią. Zapukał i usłyszawszy niewyraźne „proszę”, zajrzał do środka.
- Piotrze, masz gościa - powiedział i dopiero wówczas usunął się, robiąc Ewie miejsce. Piotr, który do tej pory zdążył się już obudzić na dobre i trochę ogarnąć, wyglądał znacznie lepiej niż zaraz po przebudzeniu. Ogolił się i zmusił włosy do posłuszeństwa. Był teraz dość przystojnym trzydziestolatkiem, stwierdził Robert z przykrością, której do końca sobie nie uświadamiał.
Ojej! Ładniejszy niż ja! Laskę mi wyrwie!!!
Nie wiem, może to ja jestem taka dziwna, ale czy wy, patrząc na kogoś (znajomego) też myślicie “jest teraz przystojnym trzydziestolatkiem”, “promienną dwudziestosiedmiolatką”, czy coś w tym stylu?
Dobry nastrój gdzieś się ulotnił. Rzucił ostatnie spojrzenie na rozpromienioną twarz mężczyzny i poszedł do kolegów.
A kolegami tego Nastroja byli Czarna Rozpacz i Szampański Humor.
- Myślałem, że będziesz dopiero jutro - mówił tymczasem Piotr, nastawiając czajnik elektryczny. - Ale to dobrze, że już jesteś. Siadaj, napijesz się kawy?
Słowa przychodziły mu do głowy jedno po drugim, jakby się zawczasu przygotował.
Łaaa, niesamowite! Ja to nie umiem nic powiedzieć, jeśli nie rozpiszę sobie wcześniej mowy.
Choć, prawdę mówiąc, nikt nie mógłby się przygotować do tej rozmowy. Ewa skinęła głową, więc Piotr wsypał do kubka dwie czubate łyżeczki. Jego ręce posłusznie wykonywały drobne czynności, podczas gdy myśli podążały swoim torem. Mimo to jakoś sobie radził z własnym rozkojarzeniem. I niepokojem.
- Taka sama jak zawsze? - upewnił się, nim nalał wrzątku.
- Pamiętasz - zdziwiła się. - Całe wieki nie robiłeś mi kawy. Twój telefon był jak z zaświatów.
Przez chwilę w pokoju panowała niezręczna cisza, której żadne z nich nie umiało przerwać. Patrzyli na siebie, on w pół gestu, z kubkiem kawy w dłoni, ona za stołem, przyczajona, jakby się chciała ukryć przed wspomnieniami, które sama nieopatrznie wywołała.
Skoro pan w niej takie trałmatyczne wspomnienia wywołuje, to mogła zwyczajnie nie przyjmowac jego propozycji. Albo jak normalna profesjonalistka odłożyć na czas pracy uczuciowe pierdafony na bok.
Nie przypuszczał, że to będzie takie trudne, siedzieć obok niej i spoglądać na jej jasny profil bez możliwości zbliżenia się choć o kilka centymetrów.
A nie mógł się zbliżyć te kilka centymetrów bo?
- Co u ciebie? - zdobył się wreszcie na wysiłek.
- A o co pytasz? - odpowiedziała pytaniem i uśmiechnęła się, bo rozbawiły ją jego próby nawiązania rozmowy. Na ogół bywał lakoniczny, a ona nie zamierzała mu pomagać. Próżne starania. I nie patrz tak na mnie, pomyślała, bo znowu się jej przyglądał. Ja nic od ciebie nie chcę. Może powinnam powiedzieć to już teraz, ale nic się nie stanie, jeśli się trochę pomęczysz.
- Nie wiem - Piotr wzruszył ramionami. - Po prostu odpowiedz tak, jak ludzie odpowiadają w takich sytuacjach, w porządku, pracuję, jestem szczęśliwa, nieszczęśliwa, samotna i tak dalej. Zwykłe rzeczy.
- Skoro ci na tym zależy, dobrze - zgodziła się z nim Ewa i spojrzała na niego kpiąco - tak, pracuję, tak, jestem szczęśliwa i nie, nie jestem samotna.
Zniósł to ze spokojem [a powinien się pociąć z wrażenia?] , ale nie była pewna, czy jej uwierzył. Zresztą nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Cieszyła się niezależnością. Przepełniała ją radość życia. Czuła, że konfrontacja wypadła na jej korzyść, więc posłała Piotrowi uśmiech, który miał mu zrekompensować porażkę, a tymczasem sprawił, że ogarnęły go wątpliwości.
Alez go zmiażdżyła, wręcz na proch. Po jej ciętej ripoście facet będzie leczył rany do końca życia.
Po co więc do niej zadzwonił? Potrzebował pomocy, przypomniała sobie, podkreślił to kilkakrotnie tamtego wieczoru. Naukowej pomocy, uściślił szybko, nie pozostawiając jej czasu na dociekania. Chciał, żeby się dobrze zrozumieli. Był zasadniczy. I konkretny. Zupełnie inaczej niż teraz. Teraz mogła z nim zrobić, co chciała. Gdyby tylko chciała.
Ach ta skroooomność.
- Zdecydowałam, że przyjadę wcześniej. Miałam dość Szczecina podczas upałów - powiedziała spokojnie znad parującego kubka. Spojrzenie Piotra znowu przylgnęło do jej twarzy i znieruchomiało.
- Musisz mnie wprowadzić w temat - dodała, licząc, że je przepłoszy. - Czego ode mnie oczekujesz?
- Nie przygotowałaś się? Przecież wysłałem ci listę lektur? - powiedział Piotr z udawanym wyrzutem.
- Nie miałam czasu. Robiłam kilka dużych zleceń dla muzeum archeologicznego i uniwersytetu. Pomyślałam, że powiesz mi wszystko, co powinnam wiedzieć. W skrócie.
A ja wymagałam od niej profesjonalizmu. A laska przyjeżdża do pracy totalnie nieprzygotowana. Mamusiu.
Patrzyła na niego wyczekująco. Znał to spojrzenie aż za dobrze. I był na nie zupełnie nieodporny. Pod tym względem także niewiele się zmieniło.
- Ale teraz? - zaoponował bez przekonania. - Może chcesz się najpierw rozpakować, zjeść śniadanie? Zwiedzić naszą bazę? Wójt oddał nam szkołę na całe wakacje. Nie powinienem cię zanudzać od razu po przyjeździe. To niehumanitarne.
Jeszcze jej czerwony dywan do stópek uściel.
- Chcesz faktów? Bardzo proszę, ale radzę ci, rób notatki, bo historia zaczęła się kilkaset lat temu. - Usiadł wygodniej i wpadł w gawędziarski ton. Ewa była przekonana, że nie będzie to krótka opowieść. Skoro nie umieli już mówić o sobie, pozostawało im rozmawiać o tym, co ich jeszcze łączyło, o pracy.
- Pamiętaj, że ma być w skrócie - podkreśliła, ale Piotr tylko niecierpliwie machnął ręką.
- Drugiego lutego - zaczął - Anno Domini 1174 z duńskiego opactwa Esrom przybyli do Kolic cystersi. Było ich trzynastu, dwunastu braci i opat Reinhold. Wieś nazywała się wówczas z łacińska Colites. Tutaj postanowili się osiedlić i wybudować klasztor. Co wiesz o tym zakonie? - zapytał nagle i Ewa poczuła się jak na egzaminie.
- Nic, zupełnie, obawiam się, że na studiach te zajęcia mnie ominęły - bezradnie rozłożyła ręce.
Khurrrr, to jest archeolog ze specjalnością antropologa? Z takimi zionącymi dziurami w wiedzy? Seeeerio?
- Aha, nie tylko te, jak sądzę - mruknął Piotr. Razem studiowali archeologię i na trzecim roku musieli wybrać specjalizację. On zdecydował się na średniowiecze, Ewa na antropologię. Od początku wiedziała, czego chce, i starannie dobierała zajęcia, na które uczęszczała, jakby nie miała czasu do stracenia. W terminie obroniła pracę magisterską i szybko zrobiła doktorat. Pytana, czym się zajmuje, zwykle odpowiadała, że jest antropologiem. O archeologii przypominali jej tylko dawni znajomi.
Archeologia nie jest bowiem dostatecznie zajebista.
- Wobec tego cofnę się w czasie do roku 1089, w którym niejaki Robert z Molesmes we Francji postanowił zreformować zakon benedyktynów. Jak możesz się domyślić, był zwolennikiem surowszej interpretacji reguły, którą zostawił potomnym Benedykt z Nursji. Pierwsze próby trudno byłoby uznać za udane. Dopiero rok 1089 przyniósł zmianę.
Wprawdzie tak naprawdę był rokiem 1098, ale to już szczegół.
Robert w towarzystwie świętego Stefana Hardinga i kilku innych mnichów udał się wówczas do lesistej doliny Citeaux w okolicy Dijon, by tam zacząć wszystko od początku. Miejsce to zwano także Cistertium, od określenia cis tertium lapidem, ponieważ leżało za trzecim kamieniem milowym na dawnym rzymskim szlaku z Longres do Chalon. Stąd nazwa cystersi.
Cistercium, tak dla ścisłości.
- Niesłychane, że pamiętasz to wszystko - westchnęła Ewa. Nie udało jej się ukryć podziwu, chociaż bardzo się starała.
Leżę. Leżę i nie wstanę. Skoro laskę napawa takim zachwytem fakt przyswojenia sobie przez gościa takiej garstki faktów, to jak ona zdołała studia skończyć, przepraszam?
- Mógłbym zrobić ci wykład o tym, jak powstawała w Europie sieć klasztorów cysterskich, ale nie jest to chyba konieczne. Powiem więc w trzech słowach, że rozwijała się nadspodziewanie szybko. Ten pierwszy klasztor w Citeaux założył cztery filie, zwane inaczej czterema klasztorami macierzystymi: La Ferte i Pontigny powstały w 1114, Clairvaux i Morimond w 1115 roku.
Nie, jełopie, klasztor macierzysty to Citeaux. Dodatkowo La Ferte powstało w 1113 roku. Get your facts straight, dude.
Kolice są bezpośrednią filią duńskiego Esrom, a pośrednią klasztoru w Clairvaux i jednocześnie najstarszym klasztorem cysterskim na Pomorzu Zachodnim. Nadążasz? - Piotr popatrzył na Ewę z niepokojem, bo od dłuższej chwili siedziała bez ruchu i nie był pewien, czy go słucha, czy tylko udaje, a myślami jest daleko od Kolic.
Od takiej ilości faktów bidulka mogłaby się czasami zawiesić. Jej dwa neuronki mają za mało ramu, żeby to ogarnąć.
- Staram się. Ale na skrót mi to nie wygląda - powiedziała zgryźliwie. - Słyszałeś o umiejętności selekcjonowania informacji?
No mówiłam, że jej się procesor przegrzewa...
- Sama chciałaś. Ja proponowałem ci śniadanie. Poza tym wybieram naprawdę same najważniejsze fakty.
- Dobrze już, dobrze - poddała się Ewa. - Dam radę. Co dalej?
Bohaterka normalnie. Da radę! Ogarnie!
Laś dalej wyjaśnia pani superantropolog historię opactwa Kolice.
Konwent starał się o czasowe zwolnienie od opłat podatkowych i nie ustawał w pracy, by opactwo odbudować. Mnisi zajmowali jego wschodnią część, konwersi...
- Kto?
Słodki Jezu na bananie... Czy bochaterki zawsze muszą wykazywać się przeraźliwą, potworną wręcz ignorancją i galopującymi brakami w wykształceniu?
- Konwersi, czyli bracia świeccy, którzy pracowali fizycznie w klasztornych dobrach, ale nie składali ślubów i z czasem zostali zepchnięci do roli służby, choć wciąż podlegali jurysdykcji zakonnej - mieli dla siebie skrzydło zachodnie.
Ależ składali śluby, składali.
- Najstarsza część pozostała oczywiście romańska, ale całość to był gotyk, ceglany, z pięknymi sklepieniami krzyżowo-żebrowymi i ostrołukowymi krużgankami. Pokażę ci przy najbliższej okazji, co pozostało po czasach świetności. Mury zachowałyby się w znacznie lepszym stanie, gdyby nie wiek XVI i reformacja. Jej zwiastuny dotarły do klasztoru w 1521 roku. Kilkanaście lat później na Pomorzu luteranizm był już wyznaniem obowiązującym.
Nie, żebym się czepiała, ale Pomorze i Pomorze Zachodnie, to geograficznie i historycznie dwa różne byty, więc proszę nie mieszać.
Nie muszę ci chyba wyjaśniać, co to oznaczało dla duchownych katolickich. W 1535 roku zlikwidowane zostały wszystkie klasztory cysterskie na Pomorzu Zachodnim, konwent opuścił także klasztor w Kolicach. Mnisi, którzy nie przyjęli nauki Lutra, mogli zostać w opactwie, ale tylko pod warunkiem zaniechania katolickich praktyk kościelnych. Wielu z nich nie mogło zgodzić się z tym zarządzeniem. Dlatego odeszli. Choć byli i tacy, którym nie robiło to różnicy. Ostatni opat zrezygnował z piastowanej godności 16 października 1535 i dokonał żywota w podarowanej mu przez jednego z miejscowych książąt posiadłości. Po kasacie klasztor stał się miejscem wypoczynku książąt szczecińskich. Kościół podzielono: część wschodnia była kaplicą pałacową, zachodnia służyła jako spichlerz i wozownia. Nieźle co? - Piotr uśmiechnął się do Ewy niewesoło. - W XVII wieku kościół bardzo ucierpiał w czasie potopu szwedzkiego. W XVIII rozebrano empory, krużganki i skrzydło południowe.
- Tak po prostu? - nie wytrzymała Ewa. - - Nikt nie starał się go ratować?
Bo w osiemnastym wieku świadomość wartości zabytków szalała jak pożar buszu.
Laś dalej wytrwale opowiada.
W latach 50. XX wieku Kolice stały się parafią katolicką i od tamtej pory kościół nosi wezwanie Najświętszego Serca Jezusa. Badania archeologiczne przeprowadzono w latach 60. i na przełomie 70. i 80. Niestety nie zostały zakończone, bo zabrakło pieniędzy. Teraz kopiemy my. Proboszcz postanowił zrobić ogrzewanie. Pomysł nie do końca szczęśliwy. Rury będą biegły wzdłuż murów, głównie tam, gdzie kiedyś były krużganki, czyli w miejscu, gdzie grzebano zakonników i świeckich.
Święta Makrelo, na krużgankach ich grzebali?
To nie pomysł nieszczęśliwy, tylko wykonanie ch... penisowe.
- Czekaj - Piotr zerknął na zegarek i nagle poderwał się z krzesła. Mała wskazówka wskazywała dziesiątą. - Na śmierć zapomniałem o moich studentach. Muszę ich czymś zająć, żeby nie zgnuśnieli. Jest podejrzanie cicho, pewnie znowu poszli spać, albo, co gorsza, na piwo.
Grupa dorosłych ludzi poszła na piwo, taka tragedia, że TVN24 już jedzie.
Zaaferowany kręcił się po pokoju, szukając czegoś i co chwila mierzwiąc sobie włosy. Poczuł nagle, że pokój zrobił się zbyt mały dla nich dwojga, że musi wyjść na korytarz choćby na chwilę, inaczej zrobi coś, czego będzie żałował.
Rzuci się na superantropolog, jak sądzę?
Ewa patrzyła, jak się miota. Najwyraźniej nie mógł znaleźć tego, czego szukał, więc z pustymi rękami ruszył do drzwi.
- Zaraz, zaraz - powstrzymała go - może oni też posłuchaliby o tych pochówkach? Zawołaj ich, zrobimy małą pogadankę o kościach, poznamy się. Im wcześniej, tym lepiej. Podczas pracy nigdy nie ma czasu na wyjaśnienia. A tak wszyscy się czegoś dowiemy.
- Tak, racja. Znowu pada - popatrzył w okno - z pracy w terenie nici, a inwentaryzacja może poczekać do popołudnia. Oni uwielbiają numerki
Co ma numerek do wykładu o gnatach, bo nie nadążam?
uśmiechnął się szelmowsko, z czym było mu nieoczekiwanie bardzo do twarzy i z czego zdawał sobie sprawę, po czym wyszedł z sali.
Facet najwyraźniej przeszedł wraz z Pingwinami z Madagaskaru trening pod hasłem “Oczekujcie nieoczekiwanego”.
Kilka lat temu to on miał problemy z porannym wstawaniem, po ciągnącej się długo w noc imprezie, czyli niemal codziennie. Ewa, która wstawała wcześnie, bez względu na to, kiedy się położyła, robiła mu kawę i stawiała tuż przy głowie, bo jej zapach pomagał mu zebrać myśli i zapanować nad własnym ciałem. Nazywał ją wtedy Płomykiem, bo nosiła krótkie włosy, które się kręciły, i w słońcu, z daleka jej smukła postać wyglądała jak płonąca pochodnia. Daj pospać, Płomyku, mruczał do niej Piotr, a w kilka minut później Jeszcze półleżąc, oparty na łokciu, pił łapczywie kawę i patrzył na nią spod przymrużonych powiek, bo pokój zalany był lipcowym słońcem.
Ponieważ kilka lat temu lipiec trwał okrągły rok.
Z zamyślenia wyrwało ją skrzypnięcie. Piotr stał w drzwiach i czekał, aż ona wróci na ziemię.
- Nie chciałem cię przestraszyć. Gdzie byłaś?
Zamiast odpowiedzieć, pokręciła przecząco głową.
Gdyby odtańczyła Kaczuszki ta scena miałaby mniej więcej tyle samo sensu co ma teraz.
Wchodzili do sali pojedynczo, opaleni, uśmiechnięci i w przeważającej części bardzo szczupli. Ewa obserwowała ich z zainteresowaniem, kiedy siadali wokół długiego stołu zestawionego z wąskich szkolnych ławek. Zauważyła, że oni też jej się przyglądają. Chłopcy, wszyscy bez wyjątku, z aprobatą, dziewczyny z rezerwą, te mniej atrakcyjne, zanotowała w myśli, te ładne - z porozumiewawczym uśmiechem.
Wiadomo, każdy pasztet zazdrości sexy lasce, a wszytkie sexy laski łączy porozumienie ponad podziałami.
Powiodła wzrokiem po otaczających ją twarzach i natrafiła wzrokiem na nieruchome spojrzenie bruneta, którego poznała przed szkołą. Przystojniaczek, pomyślała z niechęcią, bo fascynacja w oczach mężczyzny przeszkadzała jej i nie pozwalała czuć się swobodnie.
Podstawiała jej nogę w przejściu i związywała sznurówki pod stołem.
Położyła przed sobą łokcie na stole, chcąc stworzyć przeszkodę dla jego wzroku, ale Robert wciąż przyglądał jej się z równą natarczywością.
Obok łokci położyła także nos i lewą stopę, odkręcone, by czuć się swobodniej.
Postanowiła pokonać go jego własną bronią. Miał ładne oczy, piwne, lekko skośne, w oprawie gęstych, ciemnych rzęs. Pod wpływem jej spojrzenia zmieszał się i zaczął wyglądać przez okno. Całe szczęście, uznała, bo ten pojedynek wytrącił ją z równowagi.
To się chyba juz kwalifikuje pod jakieś zaburzenia, taka ostra reakcja na czyjeś spojrzenie?
Dwóch studenciaków przychodzi spóźnionych i wdają się w małą utarczkę słowną.
- Panowie - przerwał tę przyjacielską rozmowę Piotr, wiedząc, że może trwać w nieskończoność. - Później, później to załatwicie, na ubitej ziemi, a teraz proszę zachowujcie się jak cywilizowani ludzie. Mamy gościa, a wy od razu chcecie się pokazać od najlepszej strony. Siądźcie proszę. Przedstawiam wam doktor Ewę Zakrzewską, antropologa. Pani Ewa...
- Po prostu Ewa - weszła mu nagle w słowo - tak będzie łatwiej.
- Jesteś pewna, że chcesz być po imieniu z tą zgrają? Dobrze, więc Ewa pomoże nam w dokumentacji grobów, ma duże doświadczenie. Pokaże, jak opisywać kości, jak je mierzyć i nauczy nas wielu pożytecznych rzeczy.
- I dowiemy się, kto był pochowany przy klasztorze? - spytała drobna, bardzo ładna dziewczyna obcięta na jeżyka. Miała oczy w kolorze gorzkiej czekolady.
- Może się dowiemy - potwierdziła Ewa - ale to nie musi być łatwe, przeważnie potrzebne są bardziej szczegółowe badania, których nie można przeprowadzić w warunkach polowych. W każdym razie na pewno spróbujemy uzyskać jak najwięcej informacji.
Powiedziałabym, że studenci archeologii na tyle zaawansowani by jeździć na wykopki, powinni juz to wiedzieć. Ale ja się przecież nie znam.
- Mam was przedstawić czy wolicie sami?
- Przedstaw - powiedział Wódz i popatrzył na niego z sympatią - może dowiemy się czegoś o sobie.
- Oj, ty już chyba dzisiaj powiedziałeś dość jak na jeden raz, co? - westchnął Piotr męczeńsko, ale w oczach miał uśmiech. Cenił Wodza za trzeźwość spojrzenia i zdroworozsądkowe podejście do życia. Widać było, że bardzo się lubią. Zresztą Ewa odniosła wrażenie, że Piotr taką samą sympatią darzy wszystkich uczestników spotkania. Słyszała ją w każdym jego słowie. Na chwilę zapomniała o uczuciach, jakie wywołała poranna rozmowa, o wątpliwościach, które mieli oboje. Szczęśliwie przestała być w centrum jego uwagi. W samą porę. Nim powiedziała coś, co przeszkodziłoby im wspólnie pracować.
Na litość boga Luga, wszyscy, nawet najtępsi z czytelników zdołali chyba już zakumać, że między superantropolog a Piotrem było COŚ. Toż to się już robi archeologiczna opera mydlana, z bohaterką przeżywającą dawne uczucia aż do womitów.
Siedzący pod oknem Robert był bezspornie najbardziej interesującym mężczyzną w grupie i ekspedycyjnym ekspertem - zbierał materiały do pracy magisterskiej na temat pochówków wczesnośredniowiecznych w klasztorach męskich. Dużo wiedział i robił szkieletom niezłe zdjęcia. Zachodziło podejrzenie, że dotąd mieli do czynienia wyłącznie z żeńskimi szczątkami, bo - jak podkreślił Piotr - Robert miał podejście do płci pięknej. Koledzy uśmiechnęli się znacząco, nadając żartowi Piotra nowe znaczenie, a Robert zrobił niezadowoloną minę. Ewa nie była zdziwiona. Miał twarz podrywacza, czy tego chciał, czy nie.
A jak wygląda twarz podrywacza i po czym ją odróżnić od twarzy niepodrywacza?
Dwóch Marcinów, Siwego i Wodza, wyróżnionych przydomkami z uwagi na problemy natury komunikacyjnej, łączyły więzy przyjaźni. Jakkolwiek wyglądałoby to z boku, dodała Ewa od siebie, słysząc wyjaśnienia Piotra. Siwy chciał się wtrącić, ale Piotr nie dał mu dojść do słowa, więc zrezygnowany burknął tylko coś pod nosem tak cicho, że nikt nie byłby w stanie zrozumieć, o co mu chodzi. Rzucił Ewie spojrzenie zbuntowanego nastolatka, którym przestał być jakiś czas temu, i wzruszył ramionami. Co on tam może wiedzieć - odczytała jego gest Ewa. Z najdrobniejszego ruchu potrafił zrobić przedstawienie. Byłby doskonałym odtwórcą ról charakterystycznych.
- Dlaczego nie zostałeś aktorem, Marcinie? - spytała go Ewa, gdy Piotr umilkł na chwilę.
Chłopak spojrzał na nią zaskoczony.
- Próbowałem. Nie wyszło - odparł wymijająco. Ze sposobu, w jaki patrzyli na nią i na Siwego pozostali studenci, zrozumiała, że była to dla nich nowość, dla Piotra również. Przez kilka sekund nikt się nie odzywał.
Superprofiler miałby, jak widzę, niezłą konkurencję w osobie superantropolog, co to nie tylko zna się na gnatach, ale i w ludziach czyta niczym w prasie kobiecej.
Agata, brunetka o bardzo jasnej karnacji, obdarzyła Ewę poważnym spojrzeniem, a w chwilę później powściągliwym uśmiechem. Sprawiała wrażenie niedostępnej, ale była tylko nieśmiała i zamknięta w sobie. Piotr nie umiał o niej powiedzieć nic ponad to, co Ewa i tak mogła zobaczyć: że dziewczyna miała oryginalną twarz, dołeczki w policzkach i bardzo ciemne włosy. Policzyła to Piotrowi na minus. Nie znał jej. I zdawał sobie z tego sprawę, bo zawahał się, nim spojrzał na jej sąsiada.
Ponieważ kierownik praktyk jest obowiązany znać praktykantów na wylot, umieć wyrecytować z pamięci ich najskrytsze tajemnice i obliczyć na poczekaniu dni płodne.
Ula wydała się Ewie zupełnie nieciekawa. Należała do tych kobiet, które zawsze i wszędzie zauważa się na końcu. Jeśli w ogóle się zauważa. Jej twarz nie była ani ładna, ani oryginalna, a ona sama sprawiała wrażenie cichej, zdyscyplinowanej i bardzo spokojnej osoby. Ewa zaczęła się już zastanawiać, jak to się stało, że znalazła się w tej grupie i dlaczego Piotr ją wybrał, skoro nie było w niej nic przykuwającego uwagę i w tym momencie Ula uśmiechnęła się, trudno powiedzieć, czy do siebie, czy do Ewy, czy też do Piotra, na którego akurat patrzyła. Pełen ciepła uśmiech odbił się w jej oczach i odmienił twarz, która nagle wydała się Ewie bardziej pociągająca. Z niedowierzaniem popatrzyła na Piotra, bo miała wrażenie, że jest świadkiem czarów. Tak, wiem, odpowiedział jej spojrzeniem, ja też nie rozumiem, jak to się dzieje, ale warto zobaczyć ten fenomen.
Ja, naiwna gąska, myślałam, że praktykantów na wykopki archeologiczne dobiera się podług ich wiedzy i umiejętności, a nie atrybutów fizycznych, ale sami widzicie, że się nie znam.
Ewa rozwiązała tekturową teczkę i zajrzała do środka. Na wierzchu znajdował się plan wykopu biegnącego wzdłuż południowej ściany kościoła prawie do samego jej przecięcia z transeptem. Długi na kilkadziesiąt metrów wykop miał zaledwie pięć metrów szerokości. Czyjaś pracowita dłoń naniosła na plan zarysy grobów i oznaczyła kropką umiejscowienie czaszek. Ułożenie szkieletów we wszystkich jamach grobowych było podobne - zmarłych chowano równolegle do nawy kościoła, z głowami po stronie zachodniej.
- Ile tu jest grobów? - spytała Ewa, wpatrując się w podłużne kształty. - Wygląda, że trochę za wiele, jak na waszą skromną grupkę?
Liczyć, gwiazda, też nie umie?
- Celna uwaga, pani doktor Ewo - powiedział Siwy i uśmiechnął się od ucha do ucha. - Jesteśmy jak dzieci we mgle. Dlatego cała nadzieja w tobie.
Superantropolog spojrzy swym superokiem i groby same się odkopią i zinwentaryzują.
- Na jakiej głębokości znaleźliście pierwsze szkielety?
- Najpierw zdjęliśmy płyty chodnikowe i darń, pod którymi natrafiliśmy na warstwę niwelacyjną mniej więcej 20-centymetrowej grubości. Poniżej były płyty starsze, pewnie XVIII- lub XIX-wieczne. Wśród rysunków będziesz miała profile wykopu, tam to wszystko dobrze widać. I w końcu średniowieczne płyty, którymi wyłożone były dawne krużganki, których teraz już nie ma. Szkielety znajdowały się jakiś metr głębiej.
- To chyba ma jakieś znaczenie? Głębokość jam grobowych? - Ewie przypomniały się jakieś strzępki wiadomości sprzed kilku lat. Niestety nie była zbyt pilną studentką, a wykłady z wczesnego średniowiecza regularnie opuszczała.
Ja bym chciała wiedzieć, jakim cudem ta laska zrobiła doktorat z antropologii, zamiast wiedzy mając same dziury. Bo jamy grobowe nie występują tylko w średniowieczu, to jest wiedza ogólna, raczej antropologowi mocno potrzebna.
Po zapoznaniu z superantropolog studenciaki idą na piwo.
Robert, który usiadł przy stoliku na zewnątrz, co jakiś czas unosił głowę i spoglądał na kolegów, których widział przez szybę. Przed barem prócz niego siedziało jeszcze dwóch miejscowych piwoszy, którzy tego dnia, jak zdążył się zorientować, słuchając bełkotliwej wymiany zdań, nie powinni więcej pić. Rozleniwił go dzień tak niepodobny do innych. Piotr, zajęty Ewą, dał im wolne popołudnie, przekładając zajęcia na wieczór, i zamknął się z gościem w swoim pokoju. Roberta zastanawiała ich wzajemna relacja. Widział, że znają się bardzo dobrze, a więc i długo, tak przynajmniej sądził. Stwierdził już, że Ewa jest ładna, choć to słowo niezupełnie oddawało istotę rzeczy. Była intrygująca, urocza, świadoma swego wdzięku i prawdopodobnie ta ostatnia cecha powodowała, że mężczyźni zachowywali się w jej towarzystwie w określony sposób.
Ocziwiście. pani jest cut, mjut i orzeszki i faceci obowiązkowo muszą się w jej towarzystwie specjalnie zachowywać, wiecie.
Wszystko to Robert bardziej wyczuł, niż zobaczył, gdy pochylając się nad rysunkami, spojrzał Ewie w oczy. W zielonych tęczówkach jak okruchy bursztynu błyszczały drobne brązowe punkciki.
I z tych punkcików wywróżył...?
- I co? - zapytał Wódz, który właśnie wyszedł z baru z pełnym kuflem. Za nim jak cień podążał Siwy. Zdążył już zamoczyć usta w pianie, a ślad nad górną wargą korespondował z kolorem jego włosów.
- Co, co? O co ci chodzi? - odpowiedział pytaniem Robert.
- O nią - odparł Wódz, siorbiąc z upodobaniem. - Jak wam się podoba? Bo mnie... - zawiesił głos, udając, że się zastanawia - ...dosyć. Miła, atrakcyjna. Podoba się szefowi.
- Sądzisz? - trochę zbyt szybko spytał Robert i Dorota popatrzyła na niego uważnie. - Tak właśnie myślałem, że oni się dobrze znają - dodał, by osłabić to wrażenie.
- Uhm - stęknął z nosem w kuflu Wódz - ślepy by się zorientował. Może Piotr nam trochę odpuści, jak się zajmie czym innym.
- Jeśli się zajmie - wyraził wątpliwość Robert.
- Zamierzasz mu w tym przeszkodzić? - uśmiechnął się ironicznie Siwy. - To chyba nie twój przedział wiekowy?
- Spadaj. Mam na myśli to, że ona nie jest nim zainteresowana.
Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić grono dorosłych facetów omawiających w taki sposób walory nowo poznanej kobiety, jak również z wypiekami na licu dyskutujących o życiu erotycznym kierownika praktyk.
- I co o nich myślisz? - zapytał Piotr Ewę, kiedy spotkanie się zakończyło i studenci rozeszli się po wsi w poszukiwaniu rozrywek. Teraz bardzo chciał usłyszeć jej opinię. Siedzieli na szkolnym podwórku, na ławce pod starymi kasztanowcami, chroniąc głowy w cieniu. Ewa zmieniła dżinsy na krótkie spodnie i wyciągała do słońca długie, zgrabne nogi, na które Piotr starał się nie patrzeć.
Bo ich zajebistość poraziłaby jego tęczówki?
Piotr westchnął. Przez cały ranek zastanawiał się, czy powinien o to zapytać.
- Przez moment miałem nadzieję... - zaczął, licząc na to, że się domyśli, co chciał powiedzieć.
- Nie - powiedziała Ewa twardo, wchodząc mu w słowo i zrozumiał, że się zagalopował.
- Kiedyś byś tak nie powiedziała.
- Nie ma już kiedyś - odparła, jakby mówiła o miejscu, w którym oboje byli szczęśliwi.
- Ale my jesteśmy - zaoponował Piotr półgłosem.
- Nie mieszajmy do tego przeszłości. To ty wybrałeś wolność. Nie pamiętasz? - popatrzyła na niego zielonymi błyszczącymi oczami. Właściwie nie była to wolność, pomyślała, lecz zdrada. Dlatego niech inna królowa cię teraz pocieszy. - Ja nie chcę do tego wracać.
Teh, w mordę, drama. To kryminał miał być podobno?
Uśmiechnęła się z przymusem. Rude włosy rozsypały się wokół twarzy, gdy pochyliła głowę. Zasłoniła się nimi przed jego wzrokiem jak zasłoną.
- Nie przepraszaj - powiedziała i odsunęła się, gdy wyciągnął dłoń, by odgarnąć miedziane kosmyki z jej twarzy. Skąd wiedziała, że chce to zrobić, skoro na niego nie patrzyła?
Hirołina wie wszystko, to oczywiste.
- Dość tego - powiedziała nagle i gwałtownie wstała. - Słuchaj, muszę się rozpakować. Masz dla mnie jakieś lokum?
- Tak, jest wolny pokój obok sypialni dziewcząt.
Myślałam, że to szkoła. W szkole są sale, nie pokoje.
Posłuchaj, przepraszam - powtórzył jeszcze raz Piotr. - Nie zamierzałem poruszać tego tematu, ale jakoś tak wyszło - stracił nagle całą pewność siebie i Ewie zrobiło się go żal.
- W porządku - odezwała się, patrząc na jego nieszczęśliwą minę. - A teraz pokaż mi, proszę, gdzie będę mieszkać. Przyszło jej do głowy, że być może zacznie żałować swego przyjazdu, ale zaraz się zbuntowała. O nie, pomyślała, niby dlaczego mam się nim przejmować. Guzik mnie obchodzi, co on czuje i dlaczego mnie tu ściągnął.
No to przestań się nim przejmować i kreować dramę, babo.
Superantropolog zwiedza wieś:
Ewa ruszyła ulicą, tą samą, którą szła rano. Wzdłuż niej ciągnęła się wieś. Minęła sklep spożywczy, budynek poczty, obok którego stała budka telefoniczna, i dotarła do przystanku autobusowego.
Jak babcię rybcię, ałtorkę należałoby wysłać na lekcje języka polskiego do podstawówki, a zaraz potem przetrenować w kilkukrotnym czytaniu własnych tekstów. Bo gdyby przeczytała to, co napisała, może by zauważyła, że w powyższym opisie wieś mija sklep spożywczy, pocztę i dociera do przystanku.
Po obu stronach drogi stały domy z cegły i płoty ogradzające mniejsze lub większe obejścia. Wzdłuż płotów czerwieniły się porzeczki. Zerwała gałązkę i z przyjemnością włożyła owoce do ust. Pachniały słońcem. Ewa poczuła ich zapach na języku i dziwiła się temu jak dziecko, które pierwszy raz je lody i prócz smaku czuje także, że są zimne. Zastanawiając się nad przedziwną wrażliwością swoich zmysłów, przeszła jeszcze kilkaset metrów i znalazła się na wysokości nieco oddalonego od drogi budynku z napisem „Bar”.
Zmysły węchu i smaku są sprzężone ze sobą, więc tego... Muszę rozczarować hirołinę, nie dysponuje żadną zajebistą wrażliwością.
Tam, pod parasolem reklamującym lokalny browar zobaczyła Roberta. Nie widział jej, zatopiony w jakichś niewesołych rozważaniach, bo czoło przecinała mu pionowa zmarszczka. Na stoliku Ewa zauważyła cztery puste szklanki po piwie. Wciąż pamiętała jego zachowanie przy stole i nie czuła do niego sympatii. Jednak wrodzona przekora skłoniła ją do tego, by go zaczepić. Zaczepić i pokazać swoją przewagę.
Niech go jeszcze w tyłek ugryzie, dla podkreślenia przewagi. Zaiste, ałtorka ma jakieś dziwne pojęcie na temat związków męsko - damskich.
- Mogę się dosiąść? - zapytała, odsuwając krzesło. Robert drgnął zaskoczony i popatrzył na nią nieprzytomnie, bo nie zauważył, kiedy podeszła.
- Zdaje się, że towarzystwo ci nie dopisało? - usiadła i obliczonym na efekt gestem odgarnęła włosy z czoła. Mężczyzna z zachwytem śledził jej dłoń, gdy przytrzymała rude kosmyki i założyła je za ucho.
A gdy laska zakłada nogę na nogę mężczyźni w pięciu dookólnych powiatach szczytują z wrażenia?
Ewa przyglądała mu się od dłuższej chwili i mógłby przysiąc, że jest świadoma jego rozterek.
- To co robimy? - spytała w końcu, widząc, że nie zamierza się odezwać. - Może piwo?
- Ja dziękuję. Jedno na razie wystarczy. Ale mogę ci towarzyszyć, jeśli chcesz - dodał zupełnie wbrew sobie.
- To na nic, bo nie lubię pić sama - Ewa potrząsnęła rudymi lokami, które znowu opadły jej na czoło. - Może w takim razie pokażesz mi klasztor?
Robert się zawahał. Propozycja była kusząca, oznaczała bowiem jeszcze co najmniej godzinę w towarzystwie niezwykłej, niepokojąco atrakcyjnej kobiety.
Strona bez zachwytów nad hirołiną stroną straconą.
Z drugiej jednak strony to Piotr ją zaprosił i Robert nie chciał rywalizować z nim o jej względy. Choć było by miło, przyznał w duchu, gdyby mu je okazała. Zwariowałem doszczętnie, uciął te wewnętrzne rozważania.
Owszem, zwariowałeś, zwłaszcza, że Piotr zaprosił superantropolog w celach zawodowych, a nie towarzyskich.
Postanowił załatwić to dyplomatycznie.
- Myślę - zaczął ostrożnie - że to Piotr powinien cię tam zaprowadzić. On jest gospodarzem. Nie chcę pozbawiać go tej przyjemności.
- Jak uważasz - podniosła się nagle zdecydowana i gotowa do drogi. - Jeśli nie pójdziesz ze mną, pójdę sama. - Odwróciła się i zaczęła iść w stronę drogi, a on mógł podziwiać to, co dotąd ukryte było pod stołem - nieprawdopodobnie długie i kształtne nogi.
- O cholera - powiedział pod nosem, bo były to najpiękniejsze nogi, jakie w życiu widział.
Załkajcie razem ze mną. Proszę.
- Ewa, zaczekaj! - zawołał za nią. - Pójdę z tobą. Przecież nie wiesz, jak dojść do klasztoru.
No w takiej dechami zabitej wioszczynie klasztor jest na pewno bardzo trudny do znalezienia. Wręcz mission impossible.
Czekała, aż się z nią zrówna.
- Sądzisz, że miałabym jakieś problemy ze zdobyciem informacji? - zapytała, zdając sobie sprawę z własnej atrakcyjności. Uśmiechnęła się do Roberta promiennie.
- Nie - przyznał, poddając się urokowi tego uśmiechu - nie miałabyś, najmniejszych.
Szli ramię przy ramieniu, prawie się nie odzywając, każde pogrążone we własnych myślach. Ewa wsunęła dłonie do kieszeni spodni i opuściwszy podbródek szła wpatrzona w asfalt pod stopami. Sandały przyjemnie, swojsko klapały o szorstką powierzchnię. Robert od czasu do czasu patrzył z góry na jej subtelny profil, na złote refleksy, które błyszczały we włosach i rozświetlały skórę na policzkach, szyi i ramionach. Nagle przypomniała mu się Tytania ze Snu nocy letniej. Musiała wyglądać tak jak Ewa - wysoka, smukła i ruda, pomyślał zaskoczony.
Ja jego... Dajcie ałtorce jeszcze chwilę, a dojdziemy do Wenus, a potem polecimy dalej.
Szli powoli i wkrótce wyprzedziło ich kilka starszych kobiet w kolorowych chustkach na głowach. Robert kłaniał się każdej z osobna, a one odpowiadały i przyglądały się Ewie z ciekawością.
- Jaki ty jesteś dobrze wychowany - szepnęła do niego.
No, powiedzieć “dzień dobry” to wyżyny savouir vivre. A ja, głupia, myślałam, że to normalne.
- Tak trzeba - odpowiedział również bardzo cicho - my jesteśmy tu obcy. Dobrze, gdy nas akceptują, bo czasem potrzebujemy ich pomocy albo... prowiantu, mleka czy jajek. Bo jakbym niczego nie potrzebował, to upajałbym się byciem bucem, taki jestem dobrze wychowany. Powinnaś o tym wiedzieć.
Jajzu śfienty, to w tych całych Kolicach sklepu nie ma, że od chłopów trza kupować?
Kościół cysterski w Kolicach był ceglaną bazyliką z transeptem. W ścianie zachodniej, którą mieli przed sobą, Ewa zobaczyła ogromny zamurowany i pomalowany na biało otwór okienny, w którym przebito sześć małych okienek. Po jego obu stronach znajdowały się tak samo ślepe, wykończone maswerkiem, ostrołukowe białe wnęki.
Skoro otwór był zamurowany, to eee... to go nie było, prawda? Z wysiłkiem zdołałam zrozumieć, że ałtorka opisuje blendę, ale niemal zwichnęłam przy tym mózg.
- Tak - przyznał Robert - spory. Właściwie to jeden z największych kościołów cysterskich na ziemiach polskich, czemu trudno się dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę, że aż do XVI wieku był kościołem grzebalnym książąt szczecińskich.
Szkoda tylko, że biedni Gryfici nic o tym nie wiedzieli i dawali się zakopywać w wielu różnych miejscach...
Zaczęła przyglądać się murom, na których widoczny był rodzaj grzebienia z cegieł zachodzących na siebie na odcinku mniej więcej metra.
- Wygląda jak zamek błyskawiczny. Piotr wspominał, że kościół był przebudowywany.
Jej przewodnik energicznie kiwnął głową.
- Powstawał w kilku etapach. Mam mówić dalej? - Robert pokazał w uśmiechu olśniewająco białe zęby. Ewa musiała przyznać, że miło było na niego patrzeć. Patrzyli więc na siebie odrobinę dłużej, niż należało.
Długość dopuszczalnego spojrzenia była określona w Kodeksie Zachowań Antropologów i Archeologów.
- Ale to nie koniec - wciąż rozwijał temat Robert. - Jeszcze w trakcie budowy drugiej części świątyni próbowano zmodernizować część romańską. Dwukrotnie podwyższono wówczas transept, co wyraźnie widać z tego miejsca. Te dwie ukośne linie, widzisz? - upewnił się, czy Ewa śledzi ruch jego dłoni, którą wskazywał szczyt nawy poprzecznej. Zachowywała się jak pilna uczennica, która stara się jak najlepiej opanować zadaną lekcję. Promienie słońca padające pod ostrym kątem wydobywały wszystkie niedoskonałości, załamania i rysy ściany, przy której stali, a skórę Ewy barwiły na kolor miodowy. Robert cofnął się i patrzył na nią bezkarnie, smukłą, miedzianowłosą, utkaną ze złotego pyłu, a mimo to bardzo cielesną.
Ja pyrtolę, no... Metafory dotyczące superantropolog zaczynają wkraczać na poziom, znany głównie namiętnym użytkownikom LSD.
- A dlaczego przykrywacie obiekty folią?
- Żeby nie kusiły. Co prawda kościół jest niezłym zabezpieczeniem, zmusza do uczciwości. Ludzie wciąż są przekonani, że kradzież w jego pobliżu skutkuje uschnięciem ręki.
Te zabobonne wieśniaki, wicie. Nie to, co oświecony lud miejski.
Mimo to jednak Piotr uznał, że lepiej aby z góry nie było widać szkieletów. W końcu to przecież cmentarz. Co z tego, że stary. Dla miejscowych to chyba nie ma znaczenia.
Miejscowi to nekrofile i na widok szkieletów doznają trudnej do opanowania chuci?
- Dla mnie to nie ma znaczenia, co stanie się z moim ciałem po śmierci. Będzie zupełnie bezużyteczne. Niech się chociaż przyda nauce - powiedziała Ewa, w zamyśleniu nawijając kosmyk na palec.
- Nauce? - mruknął Robert z dezaprobatą. - Tak to nazywasz? To kopanie na wyścigi, katalogowanie grobów przy okazji pisania magisterki albo doktoratu, albo choćby zwykłej pracy seminaryjnej? To zawsze będzie tylko część danych, które sami dobierzemy. Nie mogę się z tobą zgodzić.
Jeśli to nie nauka, to co? Sztuka? Rzemiosło? Przemysł ciężki?
- Przykre. Tu musiało być pięknie, gdy wszystkie elementy były na swoim miejscu - zauważyła Ewa i w jej głosie zabrzmiał żal. - Co w tej chwili mieści się w domu konwersów?
- Nie uwierzysz, ale nie wiem. Nie miałem okazji zajrzeć do środka. W połowie XIX wieku składowano tu kartofle. Mówię poważnie - dodał, bo Ewa popatrzyła na niego zaskoczona. - Trudno się dziwić, skoro nawet kościół został zamieniony w wozownię. Odkąd przyjechaliśmy, drzwi do domu konwersów są zawsze zamknięte. Ale znam kogoś, kto będzie umiał odpowiedzieć na twoje pytanie.
- Kto to taki? - Msza się właśnie skończyła - powiedział Robert, widząc, jak drobne, przygarbione kobiece postacie wychodzą z kościoła i pojedynczo lub grupkami oddalają się w kierunku wsi.
Postacie męskie i bez skrzywienia kręgosłupa do kościoła widać nie chodzą.
- Cierpliwości. Dowiesz się za kilka minut. W przedsionku kościoła panował półmrok, bo przez otwarte jedno skrzydło drzwi dostawało się do niego niewiele światła. Przy tablicy ogłoszeń stał dobrze zbudowany, choć niewysoki, siwy mężczyzna i wieszał gęsto zadrukowane kartki papieru.
- Szczęść Boże, księże Andrzeju - zwrócił się do niego Robert - może pomóc?
Mężczyzna odwrócił się i na ich widok uśmiechnął przyjaźnie. Siwe włosy otaczały jak aureolą czerstwą, opaloną, ale pokrytą siatką zmarszczek twarz. Mógł mieć 60, może 65 lat. Zdążył już zdjąć sutannę, ale pod szyją Ewa zobaczyła koloratkę.
Ksiądz jest szybszy niż zawodowy striptizer. Msza się dopiero co skończyła, a on nie tylko zdążył zdjąć ornat, albę i co tam jeszcze, ale i z sutanny wyskoczył.