poniedziałek, 11 lutego 2013

16. Jak zostać superantropologiem, czyli opera mydlana na wykopkach...wykopaliskach [3/?]


W tym odcinku poznamy Tajemniczego Prześladowcę, który jest Jeżem jak Bykiem, dorabiającym jako Upiór Opery, ujrzymy czaszkę o gotyckich oczodołach i zagramy w alkogrę pt. "Rumieńce córki pastora".



Analizuje Wiedźma.





Teraz, gdy klatka piersiowa była już oczyszczona z ziemi, przynajmniej w takim stopniu, w jakim pozwalały na to wilgotne kości, Ewa zajęła się najważniejszym elementem szkieletu. Czaszka, wokół której wykonywała drobne, ledwie dostrzegalne ruchy, jakby odprawiała jakieś czary, zaczęła rysować się coraz wyraźniej i coraz lepiej było widać, że jej pozycja w stosunku do reszty ciała nie jest naturalna. W układzie szkieletu, który Ewa miała przed sobą, nie było powagi. Zmarły nie został złożony do grobu z szacunkiem i pietyzmem, trudno było mówić o pozycji wyprostowanej. Kobieta przekonała się o tym, gdy spojrzała z góry na całą jamę grobową. Czaszka nie leżała na osi ciała, ale była mocno skrzywiona w prawą stronę, jak złamana główka kwiatu, jakby ktoś ją przetrącił. Ewa w duchu skarciła się za kryminalne skojarzenia.
Ponieważ wśród pochówków historycznych nigdy, ale to przenigdy nie trafiają się ofiary zbrodni, prawdaż. Każdy nieboszczyk odkopywany przez archeologów zmarł śmiercią naturalną i został grzecznie i z szacunkiem złożony do grobu. Jesus-H-Baldheaded-Christ.

- Która godzina? - Wpół do czwartej - odparł. - Późno. Zawołaj Jacka, niech go narysuje. On zrobi to najszybciej - dodał, widząc, że Dorota tkwi nad rozległym skupiskiem kości gdzieś w połowie wykopu i nic nie wskazuje na to, by miała szybko skończyć. - Coś mi się zdaje, że o szesnastej to my dzisiaj nie skończymy. Zrobię mu zdjęcie. A jak Jacek skończy rysować, pomogę ci go wyciągnąć.
Pytanie do osób, które mają jakieś pojęcie o wykopaliskach: naprawdę na praktykach, kiedy ma się ograniczoną ilość czasu na kopanie, kończy się je o szesnastej? I to latem, kiedy ma się jeszcze parę godzin dziennego światła przed sobą?

Robert zamierzał pomóc przy pomiarach, ale Piotr odwołał go na bok.
- Dzisiaj skończymy później. Pracy jest jeszcze co najmniej na dwie godziny. Wracaj do szkoły i zajmij się dziennikiem.
- Obiecałem Ewie, że będziemy czytać razem. W końcu to ona go znalazła.
- Obiecałeś, mówisz - powiedział Piotr przez zęby i zmierzył Roberta nienawistnym spojrzeniem. - Ciekawostka.
- Poza tym - podjął Robert, odrobinę spłoszony jego chłodną reakcją - wolałbym być tutaj.

Rzucanie nienawistnych spojrzeń i mówienie przez zęby to nie jest chłodna reakcja. Tak jakby wręcz przeciwnie.

- To, co byś wolał, nie ma znaczenia. Pewne rzeczy trzeba robić, nawet jeśli nie ma się na to ochoty. Na przykład ja chętnie odesłałbym cię po wczorajszym dniu do domu, nie muszę ci chyba tłumaczyć dlaczego.

Spacerował z jego byłą. Zbrodnia to niesłychana.

- Robert chciał mu przerwać, ale Piotr nie dał mu dojść do głosu. - Wiesz tak samo dobrze jak ja, że dziennik jest bardzo ważny. Dlatego nasze chcenia i niechcenia nie mają tu nic do rzeczy. Przeczytaj go jak najszybciej.
Jest bardzo ważny gdyż? Takie widzimisię posiada ałtorka?

Dłuższą chwilę mierzyli się wzrokiem. Obaj wściekli, ale jeszcze trzymający nerwy na wodzy. A więc aż tak cię wzięło, myślał Piotr, nigdy bym nie przypuszczał, że to się stanie tak szybko, chociaż znam to uczucie z autopsji. Uśmiechnął się z politowaniem. Jeszcze chwila, a byliby gotowi skoczyć sobie do gardeł. Koguciki.
Latynoska telenowela na wykopaliskach po prostu. Czekam z niecierpliwością na pojedynek z użyciem narzędzi archeologicznych.

Ewa odetchnęła, kiedy Robert poszedł robić zdjęcia w drugiej części wykopu. Poczuła się swobodniej i skupiła na pracy.

A wcześniej potykała się o własną chcicę?

W pomiarach uczestniczyli Ula i Tomek. Namierzali wskazane przez Jacka punkty, podając mu ich odległość od narożników działki, w której położony był grób. Jacek z wprawą zaznaczał na papierze milimetrowym ich współrzędne. Poza szkieletu X, jak zaczęli go nazywać między sobą, na rysunku wyglądała jeszcze dziwaczniej niż w rzeczywistości. Ewa niecierpliwiła się i co kilka minut pytała o godzinę.
- Spokojnie, Ewa, nie zostawimy go tu na noc - pocieszał ją Jacek, zaznaczając na planie punkty do niwelacji, dzięki którym mieli poznać głębokość poszczególnych części jamy grobowej. - Już za chwilę będziesz mogła się nim zaopiekować.

Ale jaką noc, przepraszam? Jest lato, czwarta po południu, do zachodu słońca mają kupę czasu!

Chłopcy skończyli pomiary i Ewa z Ulą mogły już pakować kości do papierowych kopert, na każdej opisując zawartość.
- Kości lewej stopy - dyktowała Ewa, a Ula zapisawszy, wkładała je do środka. Kości prawej stopy włożyła do następnej koperty. Przy prawej kości piszczelowej Ewa zatrzymała
się na chwilę, nim ją podniosła.
- W dwóch częściach. Według mnie złamana - zawyrokowała po oględzinach - dopisz „złamana” ze znakiem zapytania.

Święta Makrelo... Jeśli ta kość jest w dwóch częściach, to nad czym się zastanawiać? Pytanie tylko, czy została złamana ante mortem, czy post mortem, ale tak trudnych słów pani antropolog pewnie nie zna.

- Olala! - powiedziała nagle Ewa, wyrywając Ulę z zamyślenia. Przyglądała się właśnie kręgom szyjnym i nienaturalnie skręconej czaszce.
Jakbym zobaczyła skręconą czaszkę, to też bym robiła “olala”, jednocześnie szukając numeru telefonu do Torchwood.

- Wygląda na to, że biedak zginął nagłą śmiercią - wyjaśniła. - Najwyraźniej ma pękniętą podstawę czaszki. A to - pokazała zaintrygowanej Uli - to jest kłykieć potyliczny, element stawowy łączący czaszkę z kręgosłupem. Jak widać jest uszkodzony. Facet nie miał prawa przeżyć.

Jeden kłykieć? Denat był gadem? Ssaki posiadają dwa.

- To mężczyzna? - upewniła się Ula.
- Prawdopodobnie - Ewa trzymała już czaszkę w dłoniach. - Ma duże oczodoły o zaokrąglonych brzegach i dość masywną żuchwę. Oczodoły w czaszkach kobiecych są mniejsze i ostro zakończone, a żuchwa - przesunęła palcem wzdłuż swojej - znacznie delikatniejsza.

Jak ostro zakończone? Łukiem gotyckim? Czy wystają z nich takie małe, kościane sztyleciki? Poza tym, o ile pamięć mnie nie myli, faceci miewają z reguły proporcjonalnie mniejsze oczy niż kobiety, więc duże oczodoły powinny raczej sugerować kobietę. Poprawcie mnie, jeśli się mylę.

- Szkoda, że nie dowiemy się, jak zginął.
- Zabrał swoją tajemnicę do grobu - powiedziała żartobliwie Ewa i podała jej czaszkę. - Uważaj na nią. Jest dla nas bardzo cennym źródłem informacji.

Zreasumujmy: facet ma złamaną nogę i pękniętą podstawę czaszki, do tego został zakopany w miejscu, gdzie od dawna nie chowano już nieboszczyków. No faktycznie, nigdy nie dowiecie się, jak zginął...

I znowu mamy fragmenty z dziennika Kleista:

Twój ojciec nie zginął podczas manifestacji, choć w gruncie rzeczy tak to wyglądało. Nigdy nie był działaczem żadnej organizacji i polityka zupełnie go nie interesowała. Został zamordowany, a zabójca wybrał najlepszy z możliwych momentów. Twojego ojca znaleziono w jednej z bram z przestrzeloną głową i uznano za ofiarę zamieszek.

Wiadomo przecież, że kule mają oczy i wiedzą dokładnie, kogo mają trafić. Dlatego niemożliwe, żeby którykolwiek z demonstrantów, albo policjantów postrzelił papę Kleista przypadkowo.

W 1847 roku, latem, a więc kilka miesięcy przed jego śmiercią, byliśmy z twoim ojcem w Kolitz, w tym samym klasztorze, do którego teraz się wybierasz. Byłem wtedy inspektorem budowlanym i powierzono mi przeprowadzenie prac konserwatorskich, a on po prostu mi towarzyszył.

Bo rozumiem, że w landraturze właściwej dla Kolitz nie było stosownego urzędnika nadzoru budowlanego, dlatego ściągnięto go aż z Berlina?

Klasztor w Kolitz cieszył się szczególnymi względami króla Fryderyka Wilhelma IV, który przekazał na odnowę znaczne środki finansowe. Podczas prac zawalił się jeden z filarów dzielących nawy. W kościele było wówczas kilka osób, wśród nich także i twój ojciec. Zobaczyłem go wychodzącego z kościoła, był zakurzony i miał białe od pyłu włosy, a w dłoniach trzymał ten plan. W zawalonym filarze była skrytka zrobiona z drewna i cegieł, w skrytce ten rysunek.

A reszta filara była zrobiona z...? Betonu? Ptysiów? Plasteliny? Pomijam już fakt, że skoro rąbnął się filar, to powinien polecieć również niezły kawałek stropu, oraz to, że pył ceglany nader rzadko bywa biały.

Już w Berlinie twojemu ojcu zaczęły się przytrafiać dziwne przypadki. Dwa razy ktoś włamał się do waszego domu, nie czyniąc żadnej szkody. Szukał dokumentów, bo to one za każdym razem po wizycie złodzieja leżały w nieładzie na biurku Ottona. Ktoś przysłał mu list z pogróżkami, pisząc, że jeśli nie odda planu, coś złego spotka jego rodzinę. Proponował, by Otto podrzucił plan we wskazane miejsce, podał datę 18 marca.

No, zwłaszcza ten list z pogróżkami i żądaniami to na pewno absolutny przypadek.

Widzisz, zaczął Hermann i podniósł się na łokciu, chcąc znaleźć dogodniejszą dla siebie pozycję, przez wszystkie te lata, kiedy dorastałeś, plan leżał spokojnie w szufladzie. Miałem dość zajęć, by poniechać rozwiązania zagadki, nie chciałem wracać do przeszłości. Nie mogłem ranić twojej matki. Ale pół roku temu zajrzałem pod blat stołu i poczułem to, co musiał czuć twój ojciec, gdy dotykał dokumentu po raz pierwszy. I nie mogłem się oprzeć. Obejrzałem go dokładnie, schowałem do skrytki i poszedłem sprawdzić, co takiego jest w miejscowości Lehnin. Ten napis nie dawał mi spokoju. Nie rozumiałem, dlaczego widnieje na odwrocie rysunku, który z Lehnin wydawał się nie mieć nic wspólnego. W końcu został znaleziony zupełnie gdzie indziej.

Znaczyś, jak znajdę pięć pensów na ulicy Marszałkowskiej w Warszawie, to one nie będą miały nic wspólnego z Wielką Brytanią?

W bibliotece tego dnia było prawie pusto, jesienny mrok zakradał się do okien. Siadłem nad kilkoma tomami, które poświęcone były architekturze. Minuty mijały niespiesznie, wypełnione drukowanymi na czarno słowami, po których przesuwałem wzrokiem, szukając interesujących mnie wiadomości. I wtedy zobaczyłem tego mężczyznę. Stał kilka kroków ode mnie i przyglądał mi się natarczywie. Doznałem nieprzyjemnego uczucia, że on doskonale wie, kim jestem, i przez mgnienie oka jego twarz także wydała mi się znajoma. Kiedy jednak zacząłem się nad tym zastanawiać, wrażenie, że ja również go znam, rozmyło się i uleciało. Siedziałem, nie wiadomo dlaczego, roztrzęsiony i mechanicznie przerzucałem kartki książki, nie mogąc na niczym skupić wzroku.

On PATRZYŁ. Groza! Groza zawisła nad światem!

Dowiedziałeś się czegoś o Lehnin? - spytałem Hermanna, kiedy nieco się uspokoił i mógł mówić dalej. Lekarstwa nie skutkowały, wciąż miał gorączkę i teraz patrzyłem na jego zmienioną twarz z coraz większym niepokojem. Niewiele, odparł, ponadto, że w Lehnin także znajdowało się opactwo cysterskie, starsze od tego w Kolitz. Opaci z Kolitz i Lehnin współpracowali przy zakładaniu nowych filii zakonu. Tylko tyle, zdziwiłem się, porównałeś plany kościołów? Chory pokręcił głową. Nie zdążyłem. Mówiłem ci już, że nie zabrałem ze sobą rysunku do biblioteki. A później nie miałem odwagi pójść tam po raz drugi.
No tak. Jeszcze by się znowu przypałętał tamten koleś i POPATRZYŁ.

Kto wie, że wyjeżdżasz do Kolitz, zapytał jeszcze. Kilka osób na uniwersytecie. Żadnej z nich nie nazwałbym niebezpieczną.
Z kim jedziesz? Wyliczyłem kilka nazwisk, które znał z moich opowiadań. W większości byli to bliscy znajomi, z którymi pracowałem od dawna. W naszej grupie miało być także kilku studentów - zapaleńców, entuzjastów starych murów, i robotnicy, których miał nam zapewnić urzędnik ze Stettin, bo klasztor w Kolitz był pod jego opieką.

Rozumiem, że już wtedy Kolitz zamieszkiwały wyłącznie garbate babuszki, w związku z czym nie było tam żadnego zdolnego do pracy mężczyzny?

Wkrótce odnalazłem obszerny opis opactwa cysterskiego w Kolitz w szczegółowej pracy jednego z duńskich badaczy. Została napisana w poprzednim roku, więc mogłem liczyć na to, że podaje najświeższe informacje. Autor opracowania skupił się wyłącznie na klasztorach założonych przez Esrom, opactwo cysterskie leżące w Danii. Kolitz było jedną z jego filii. Niestety plan umieszczony obok drobiazgowego opisu niezupełnie pokrywał się z tym, który miałem w kieszeni. Prawdę mówiąc, istotnie się od niego różnił. Nie pozostało mi nic innego, jak znaleźć choćby kilka słów o Lehnin. Szukałem długo i w końcu w jednym z tomów poświęconych architekturze romańskiej i gotyckiej trafiłem na niewielki rysunek. Jeden rzut oka wystarczył, by stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że plan, który mój ojciec pprzywiózł do Berlina ponad trzydzieści lat temu, przedstawiał właśnie ten kościół. Zaznaczono na nim szersze przęsła w nawie głównej i znacznie węższe w nawie poprzecznej. Natomiast sam układ poszczególnych części budowli w Lehnin i Kolitz, rozplanowanie kaplic i zamknięcie prezbiterium były bardzo podobne. Zagłębiłem się w lekturze i tak dotarłem do ustępu, który wiele mi wyjaśnił. Żałowałem, że nie udało się to Hermannowi. Już nie mogłem mu o tym opowiedzieć. Rzecz była prostsza, niż mogłem przypuszczać. Cystersi z opactw położonych blisko siebie mieli zwyczaj korzystać z tych samych koncepcji architektonicznych, a nawet gotowych planów przy wznoszeniu swoich klasztorów.
Cystersi generalnie mieli zwyczaj korzystać z tych samych koncepcji architektonicznych przy wznoszeniu kolejnych klasztorów, o czym ałtorka sama zresztą pisała...

Zdarzyło się, że architekt opactwa w Kolitz, nie mnich, lecz konwers, udał się do Lehnin i tam skopiował plan wcześniej wybudowanego kościoła, którym zamierzał się posłużyć przy wznoszeniu nowej świątyni.
Zaraz. Konwers? Jakiś prosty chłopina, analfabeta, co zamiatał klasztor, pojechał przerysowywać plany architektoniczne? Srsly?

Przyjrzałem się jeszcze raz przerysowi, który zrobiłem rano, i rysunkowi z opracowania. Byłyby identyczne, gdyby nie jeden drobny szczegół, który w pierwszej chwili przeoczyłem. Na moim szkicu południowa ściana kościoła była wyraźnie grubsza niż w książce, co mogło, choć nie musiało wynikać z błędu rysownika. Innych różnic nie zauważyłem.

Co to jest przerys? Ałtorka zaczyna pisać tak jakoś po polskiemu.

Wyjechałem 30 czerwca rano. Podróż w upale ciągnęła się nieznośnie. Przez całą drogę próbowałem zasnąć, ale pociąg kołysał i szarpał. Zdrzemnąłem się wreszcie, ale sen nie trwał dłużej niż kilka minut, zaraz poczułem, jak ktoś mną potrząsa i usłyszałem głos konduktora, Stettin, proszę pana. Było już późne popołudnie.
W chwili obecnej czas podróży z Berlina do Szczecina wynosi dwie i pół godziny. W dobie parowozów wynosił niewiele więcej. Więc przez co mianowicie, szanowny architekt jechał? Objazdem przez Koluszki i Petersburg?

Zmęczony rozglądałem się po stacji za wolną bryczką, gdy odnalazł mnie Thomas, kolega z uniwersytetu, i wziął pod swoje skrzydła. Zabieram cię do Kolitz, pastor dał mi swój powóz, powiedział i przyjrzał mi się z troską, wyglądasz, jakbyś nie spał od tygodni, przejażdżka cię orzeźwi.

A to jest sposób pisania w pełni godny opka na blogasku.

Pastor mieszkał w okazałym białym domu na końcu wsi. Z okien wychodzących na ogród można było zobaczyć rysujące się w oddali zabudowania klasztorne. Kiedy powóz wjechał na podwórze, zszedłem z niego na niepewnych nogach. Zmęczenie i wyboje dały mi się we znaki bardziej, niż mogłem przypuszczać. Gospodarz byt krzepkim, wysokim mężczyzną dobiegającym sześćdziesiątki. Wokół, rumianej twarzy sterczały na wszystkie strony kępki siwiejących włosów.

Ten pastor był Ewokiem!

Walczyłem z sennością, gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi i pojawiła się w nich urocza dziewczyna. Postawiła na stoliku dzbanek z wodą i miskę do mycia i odwróciła się do mnie z uśmiechem. Patrzyłem na nią zachwycony, nie pamiętając zupełnie, że powinienem się przedstawić. Zarumieniła się i dygnęła. Pan musi być Otto, pański przyjaciel Thomas wspominał, że pan wkrótce przyjedzie. Miała miły dźwięczny głos, który pasował do złotych loków i gibkiej postaci. Jak pani na imię, odezwałem się w końcu, mając nadzieję, że nieznajoma nie uzna mnie za gbura. Maria, przedstawiła się, proszę się odświeżyć po podróży, mama prosi do stołu. Znikła z cichym szelestem, zostawiając w pokoju jakąś część swojego blasku, a ja posłusznie zanurzyłem rozpaloną od słońca twarz w chłodnej wodzie.

Mamusiu, duch. W dodatku szeleszczący i świecący.

Noc była cicha i bardzo ciepła. Gwiazdy, jakich nigdy nie widywałem w Berlinie, wisiały nad głową w olbrzymich kiściach gwiazdozbiorów.

Nie, kochasiu, to tylko winogrona starego pastora. Gwiazdy bowiem nie wiszą nad głową, tylko troszkę jakby wyżej.

Thomas mówił, że naprawa dachu potrwa kilka tygodni, zawaliła się cała zachodnia część, na szczęście prezbiterium i transept ocalały i w tym miejscu dach wymagał jedynie wzmocnienia. Hans, jeden z inżynierów, kazał już stawiać rusztowania, które najdalej pojutrze miały być gotowe. A co my będziemy robić, zapytałem, mając zaledwie mgliste pojęcie o moich obowiązkach, bo słowo konsultant wydawało mi się dość pojemne, ale niestety mało konkretne. Thomas uśmiechnął się, rozbawiony moją wnikliwością. Będziemy cieszyć się wolnością, bracie, odparł, i czasem patrzeć Hansowi na ręce.
Już widzę jak skrupulatne pruskie władze zatrudniają dwóch facetów do dłubania w nosie i przechadzania się po błoniach.

1 lipca 1884 roku. O siódmej obudziło mnie pianie koguta. Wstałem rześki i wypoczęty. Z okna miałem widok na sad, między drzewami Maria wieszała właśnie upraną bieliznę. Mimo woli zapatrzyłem się na ten spokojny obrazek i przestałem w oknie kilkanaście minut, czekając, aż skończy. Podczas śniadania była milcząca, jakby nieobecna. Dopiero kiedy wstawaliśmy od stołu, bo czas był do pracy, pochwyciłem jej szybkie, promienne spojrzenie, które potem towarzyszyło mi przez całą drogę do klasztoru. Z bliska wydał mi się monumentalny. Olbrzymia rozeta fasady była już do połowy przysłonięta rusztowaniami. Rusztowania stały także przy południowej ścianie nawy. Od tej strony zniszczenia w dachu były największe. Na miejscu przywitał nas Hans, krępy mężczyzna w trudnym do określenia wieku. Zaproponował, że oprowadzi mnie po budowie, ale podziękowałem, tłumacząc, że nie chcę przeszkadzać i sam wszystko obejrzę. Thomas gdzieś znikł, więc ruszyłem wzdłuż murów, za jedynego towarzysza mając własny cień. Z planem przed oczami szukałem najmniejszej wskazówki, miejsca, od którego mógłbym zacząć rozplątywać nić, której koniec tuż przed śmiercią włożył mi do ręki Hermann. Mury były jednak milczące, niemal wrogie. Sunąc dłonią wzdłuż cegieł, wyczuwałem ich nieprzychylną stałość.
Płynność byłaby za to niezwykle przyjazna. A stan gazowy to już czysta miłość.

Kiedy znalazłem się przy południowej ścianie transeptu, na drewnianych drzwiach portalu zobaczyłem jasny, ledwo dostrzegalny ślad wielkości potężnej męskiej pięści. Powierzchnia drewna była w tym miejscu wytarta, jakby setki dłoni pukając do drzwi świątyni wybierały właśnie to jedno miejsce. Kiedy zapytałem o to Thomasa, nie wiedział, o czym mówię. Kwestia padania promieni słonecznych, powiedział. Może miałeś przy sobie przedmiot, który odbijał światło, nie dziw się więc na widok puszczanych przez siebie zajączków. Byłem pewien, że przed drzwiami kościoła stanąłem z pustymi dłońmi, nie mogło być mowy o świetlnych refleksach.

Jak żyję, jeszcze nie widziałam zajączków, które by powodowały wytarcie powierzchni, na którą padają.

Posadzki nie było widać spod gruzu, fragmentów filarów, rozbitych rzeźbionych głowic. Podniosłem z ziemi kawałek kamienia, z którego ręka rzeźbiarza wydobyła twarz mnicha z wyraźnie zarysowaną tonsurą. Zdałem sobie sprawę, że nasze starania mogą zakończyć się tylko częściowym powodzeniem. Te głowice, podobnie jak rzeźbione bazy i ceramiczne fryzy z wicią roślinną, których odłamki miałem pod stopami, były stracone na zawsze.

I to pisała archeolog, tak? Archeolog, która najwyraźniej nie wie, że co odpadło, można pozbierać, posklejać, zrekonstruować. Oczywiście, jeśli szanowny pan mediewista będzie po tym deptał kopytami rekonstrukcja może się okazać trudniejsza, albo wręcz niemożliwa...

Wracając do domu pastora, zaszedłem do sadu, z nadzieją że znowu zobaczę Marię z naręczem czystych tkanin. Nie pomyliłem się. Zbierała je do wielkiego kosza. Walczyła z prześcieradłami, których brzegi łopotały na wietrze. Złapałem za nie w ostatniej chwili, bo prawie je upuściła. Dziękuję panu, powiedziała zarumieniona. Czy przejdzie się pani ze mną kawałek, Mario? - zapytałem, chciałem z panią porozmawiać o klasztorze. Ze mną? - zdziwiła się, co ja mogę panu powiedzieć, czego nie powiedzieliby inni? Innych nie pytałem, odparłem, pomyślałem, że najpierw zapytam panią. Proszę poczekać, odniosę mamie pranie. Znikła na moment, a ja stałem pod jabłonią otumaniony zapachem owoców, słońcem i jej młodością.

Te, ałtorka, jest lipiec. Pierwszy lipca. O tej porze roku nawet papierówki są jeszcze zielone i ani myślą pachnieć.

Mam 22 lata, wyznała Maria, kryjąc twarz przed moim spojrzeniem. A klasztor, często go pani odwiedzała w dzieciństwie? Skinęła głową. Mój ojciec bardzo bolał nad jego stanem, za wszelką cenę chciał go ratować przed zupełną ruiną. Jego listy do różnych ważnych osób w końcu odniosły skutek i stąd przyjazd panów. W takim razie, zacząłem, dochodząc do sedna sprawy, która nurtowała mnie od rana, może pani wie, Mario, a może wie to pani ojciec, czy na bocznych drzwiach kościoła, myślę o tych na prawo od głównego wejścia, znajdowało się kiedyś coś szczególnego? Spojrzała na mnie z radością, a ja już wiedziałem, że może mi pomóc, że zna odpowiedź i czekałem z zapartym tchem, bo ta odpowiedź wydała mi się nagle bardzo ważna. Niechże pani to powie, proszę, poprosiłem gorąco, biorąc ją za rękę, co z daleka mogło wyglądać na oświadczyny. Kołatka, powiedziała Maria szeptem, zabierając rękę, a ja pochyliłem się nad jej twarzą niepewny tego, co usłyszałem. Powtórzyła więc z uśmiechem i słowo uleciało z jej ust czule i miękko jak wyznanie. Kołatka, ten ślad, o którym pan myśli, został po niej.
Konia z rzędem temu, kto mi powie, czemu kwestia kołatki nagle stała się istotna. Radosne widzimisię ałtorki pomińmy.

Maria otworzyła jakieś drzwi, a gdy wszedłem za nią, usłyszałem, jak zamykają się z głuchym stuknięciem. Pastor nie lubił słońca, w oknach wisiały ciężkie ciemne zasłony. Głównym meblem był tu dębowy stół o pięknie rzeźbionych nogach, a w rogu pokoju stała serwantka. To do niej skierowała swe kroki Maria. Podszedłem więc i ja, stanąłem za nią i przez kilka długich chwil oddychałem zapachem jej włosów, podczas gdy ona sądziła, że przyglądam się brązowej antabie. Nie wiem, jak to się stało, ale nagle miałem przed sobą jej błękitne spojrzenie i pełne usta, które już nie wyglądały jak usta dziecka.

Adin mamient. To kołatka/antaba miała błękit ócz i usta dziecka? Maria? A może serwantka? Zgubiłam się.

Chciałem ją pocałować, ale wyrwała się spłoszona, odpychając mnie drobną białą dłonią, i zostałem sam w gabinecie jej ojca. Teraz dopiero spojrzałem na cel mojej wizyty. Wykonana z brązu kołatka była większa, niż przypuszczałem. Mogła mieć jakieś dwadzieścia centymetrów średnicy. Wyglądała jak przedzielony na pół herb umieszczony w okrągłym medalionie. Po lewej stronie tarczy herbowej znajdowały się dwa ukośne ornamenty, przypominające grecki meander, po prawej, także ukośnie, biegł pas z motywem szachownicy. Brązowe kółko - najważniejszy element kołatki umieszczono w dolnej części medalionu, poza brzegami tarczy.
Dwadzieścia centymetrów średnicy to nie tak dużo jak na antabę z wypaśnej romańsko-gotyckiej świątyni.

Stałem i patrzyłem na brązowe cacko, kiedy do gabinetu wszedł pastor, a zastawszy mnie, nie tylko nie wyraził zdumienia, ale po przyjacielsku poklepał po plecach. Maria mi powiedziała, że pytał pan o tę kołatkę. Jak pan widzi, postanowiłem ją chronić. To piękny przykład sztuki odlewniczej. Rysunek na tarczy wykonano rylcem. Nigdy nie widziałem nic równie pięknego, przyznałem. Przepraszam, że wdarłem się do tego pokoju, nie uprzedzając pana i nie pytając o zgodę. Proszę o tym nie myśleć. Ufam mojej córce, skoro z jakichś względów pokazała ją panu, nie mogę kwestionować jej decyzji. Byłem zdumiony jego słowami. Maria musiała być szczęśliwa z powodu miłości i szacunku, którymi darzył ją ojciec.
A mógł zabić. Lub choćby wybatożyć nahajem po białych plecach.

Kleist ma wczonsajoncy sen o planie kościoła, pozostawionym mu przez ojca.
Dokument zawładnął moim umysłem i nie sposób było się od niego uwolnić. Szczególnie zmęczył mnie widok południowej ściany kościoła, z nieznanych przyczyn grubszej od pozostałych. Przecież widziałem tę ścianę, w rzeczywistości niczym się od innych nie różniła. A teraz wracała do mnie, z każdą chwilą potężniała, była coraz wyraźniejsza, coraz mocniej podkreślona, aż wyparła z mojej świadomości wszystkie inne elementy rysunku i w końcu wypełniła mnie całego swoją czernią. Gdy zniknął sprzed mych oczu ostatni skrawek światła, krzyknąłem i obudziłem się.

Wprawdzie był to plan zupełnie innego kościoła, nie tego w Kolitz, ale kto by się tym przejmował. Grunt, że jest tajemniczo, tudzież mhrocnie.

Gdyby nie Thomas przespałbym zapewne śniadanie i spóźniłbym się do pracy. Maria zarumieniła się na mój widok i zdałem sobie sprawę, że muszę ją przeprosić za swoje naganne zachowanie.

Czy to dziewczę robi cokolwiek poza ustawicznym stawaniem w pąsach i spuszczaniem ócz?

W drodze do klasztoru przypomniał mi się mój sen. Najpierw odpędzałem go od siebie, ale obrazy wracały uparcie i odbijały się echem w mojej skołatanej głowie. Dlatego gdy tylko dotarłem na miejsce, ruszyłem wzdłuż południowego muru, który w nocy tak dał mi się we znaki. Przyjrzałem mu się jeszcze raz uważnie, ale nie zobaczyłem nic szczególnego. Żadnego śladu, żadnej wskazówki. Jedynym elementem budzącym ciekawość była jasna plama na drewnianych drzwiach. Plama po kołatce. A jeśli to w kołatce tkwiło jakieś wyjaśnienie, zadałem sobie pytanie. Jeśli to jej obecność zaznaczono grubszą linią?
W tym momencie resztki logiki opuściły tę powieść, pędząc przed siebie z wrzaskiem. Tak, jasne, na pewno, na planie kościoła w Lehnin, odrysowanym przed wybudowaniem klasztoru w Kolitz, zaznaczono kołatkę na drzwiach nieistniejącego jeszcze kościoła w Kolitz, pogrubiając całą ścianę.

Wróciłem do domu pastora dobrze po południu i zastałem go w gabinecie. Przygotowywał niedzielne kazanie. Przepraszam, że niepokoję, zacząłem, ale muszę jeszcze raz obejrzeć antabę, jeśli to możliwe, chciałbym ją wyjąć i wziąć do ręki. Pastor podniósł na mnie wzrok krótkowidza. Okulary zsunęły mu się na koniec nosa. Kiedy tak siedział wpatrzony we mnie, przypominał mi zagubioną wśród własnych myśli sowę. Proszę, odezwał się w końcu, nie zamykam jej na klucz. Wyjąłem cacko ostrożnie i przyjrzałem mu się z bliska. Było ciężkie.

To wstrząsające, doprawdy, odkrycie, że wielki klabzdron, wykonany z brązu, jest ciężki.

Ważyłem je w dłoniach, badając wzrokiem rysunek zdobienia. Nie zobaczyłem nic, czego nie widziałbym wcześniej; ukośne linie ornamentów, oś symetrii, to wszystko dostrzegłem już wczoraj. Odwróciłem kołatkę i przyjrzałem się drugiej stronie. Quaerite et invenietis, przeczytałem, szukajcie, a znajdziecie.  Pastorze, zwróciłem się do mojego gospodarza, czy widział pastor ten napis? Pokiwał poważnie głową. To słowa Pisma, powiedział, Mateusz, rozdział 7, werset 7. Pan czeka w kościele na każdego, kto Go szuka i przychodzi do Niego. Tak to rozumiem, On jest Drogą, On wiedzie nas do Królestwa Niebieskiego.
Odłożyłem kołatkę na miejsce rozczarowany. Spodziewałem się wyjaśnienia zagadki, ale go nie znalazłem. Kiedy wychodziłem z ciemnego gabinetu, przyszło mi do głowy, że łaciński cytat brzmiał jak wezwanie nie dla chrześcijanina, ale dla badacza, kogoś takiego jak ja. Szkoda tylko, że nie dawał żadnej wskazówki, gdzie szukać.

E no, a to badacz nie może byc chrześcijaninem?

6 lipca 1884 roku. Maria mnie unika, a gdy myśli, że nie widzę, ściga mnie spojrzeniem, które staram się pochwycić, za każdym razem wywołując na jej twarzy rumieniec. Trudno mi myśleć w jej obecności. Formułowanie zdań, najbłahsza rozmowa stają się nagle pracą ponad siły. Thomas zauważył moje zapatrzenie i sugerował, bym to z Marią wyjaśnił. Jak mógłbym to zrobić?

Ale co ma wyjaśniać? “Przepraszam bardzo, panno Marysiu, że się tak jąkam, ale kiedy na panią patrzę to mam wzwód”?

Kiedy błądziłem między kościelnymi filarami, znowu usłyszałem za plecami dźwięki kroków, chrzęst stóp ostrożnie stąpających po warstwie gruzu. Przyczaiłem się za ołtarzem, ale kroki umilkły i nie zobaczyłem nikogo.

Gollum go śledzi. Albo Upiór z opery.

Gdzieś blisko mnie upadł niewielki kamień, uderzył o ziemię, odbił się i potoczył kilkadziesiąt centymetrów do przodu. W cichych murach jego zetknięcie z posadzką brzmiało jak przetaczanie dział. Nie wiedzieć czemu na plecach poczułem dreszcz. Czego się bałem sam w pustym kościele? Na zewnątrz było co najmniej kilkanaście osób gotowych mi pomóc, wystarczyło krzyknąć, by wbiegli do środka. Roztrzęsiony wyszedłem na słońce.

Urojenia o charakterze prześladowczym to się leczy, proszę pana. Ataki paniki też. Bo, kurde, ten kościół to nie był teren zamknięty, każdy mógł tam wejść, więc nie ma powodu, dla którego Kleist miałby reagować w ten sposób na odgłos czyichś kroków.

Przyglądałem się ścianom, kamieniom posadzki, filarom, rozglifionym łukom okien.
Rozglifienie to jest specyficzny sposób ukształtowania otworu okiennego, polegające na tym, że ów otwór zwęża się od zewnętrza do środka muru, a po drugiej stronie rozszerza się od środka muru do wnętrza budynku. Jak, do licha, rozglifiony może być łuk?

Byłem gotowy uznać swoją porażkę, gdy jakiś głos wewnętrzny podsunął mi pytanie, na które nie znałem odpowiedzi. Ale ktoś przecież powinien ją znać? Ruszyłem do domu. Pierwszą osobą, do której chciałem się zwrócić, był oczywiście mój gospodarz. Znalazłem go w sadzie, przy pasiece. Chodził między ulami, nasłuchując brzęczenia pszczół. Co za upał, powiedział na mój widok, one też to czują, są zdenerwowane. Słyszy pan, jak brzęczą? Żeby się tylko nie wyroiły.

Mój własny dziadek, pszczelarz z zamiłowania, uczył mnie, iż pszczoły roją się wtedy, kiedy w ulu pojawi się druga królowa, która wyprowadza ze sobą część roju. Okazuje się, że dziaduś niedouczonym był i pszczoły mogą wyroić się ze zdenerwowania. Albo z gorąca.

Druga kołatka, zastanawiał się głośno, nigdy o niej nie słyszałem. Dlaczego pan o to pyta? W kościele, zacząłem, są dwa boczne portale, północny i południowy. Skoro na drzwiach południowych wisiała kołatka, może podobna była też na północnych? Proszę nie zapominać, dodał pastor, że wejście południowe łączyło kościół z zakrystią, kaplicą opata i kapitularzem. Popatrzyłem na mojego rozmówcę z szacunkiem. Najwyraźniej wiedział o klasztorze w Kolitz więcej, niż mogłem przypuszczać. Od strony północnej, ciągnął dalej, nie było już zabudowań klasztornych. Po cóż więc ktoś miałby umieszczać na tamtych drzwiach kołatkę?

A widział ktoś kiedyś wiernych pukających do wrót kościoła przed wejściem? I po co mieliby to robić, żeby im Pan Bóg powiedział “Proszę!”? Kwa, archeolog, a kołatki od uchwytu nie odróżnia...

Kleist jedzie porozmawiać z zarządcą klasztoru:

Stein przekładał jakieś informacje w swojej głowie, z nadzieją że trafi na te, które mogłyby mnie zainteresować. W końcu przecząco pokręcił głową. Panie Kleist, powiedział ze smutkiem, obawiam się, że to, co pan powiedział, jest dla mnie zupełną nowością. Nigdy nie spotkałem się z informacją o drugiej antabie. Mogę jednak zaprowadzić pana do archiwum, gdzie trzymamy wszystkie dokumenty o Kolitz i innych miejscach tego rodzaju znajdujących się w naszym okręgu. Przyznaję, że nie znam treści ich wszystkich, bo nie taka przecież jest moja rola. Może wśród tych papierów znajdzie pan to, czego pan szuka. Skinąłem głową i schodami w dół pozwoliłem się zaprowadzić do piwnic, gdzie znajdowało się jedno wielkie pomieszczenie wypełnione różnymi aktami. Światło docierało tutaj przez niewielkie okienka pod sufitem. Kiedy spojrzałem w jedno z nich, zobaczyłem defiladę nóg spieszących się ludzi. Stein wskazał mi jeden z regałów. Proszę się czuć swobodnie. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę się zwrócić do pracownika, którego znajdzie pan tam, na końcu, machnął ręką w kierunku biegnących w głąb sali rzędów półek, albo proszę zajść do mnie. Zostawiam panu lampę.

Eeeeyyyeeeee. Okej, znaczy najwyraźniej zdaniem ałtorki mieniem poklasztornym całej prowincji Pommern (albo landratu, albo nie wiem czego, bo ałtorka ma w nosie administracyjny podział Prus) zajmował się jakiś tajemniczy urząd, na którego czele stał rządca. Nie, żeby ktoś mógł chcieć nabyć należącą niegdyś do klasztoru ziemię, czy zabudowania, prawdaż. I ten urząd trzyma całą zabytkową dokumentację tychże klasztorów, zapewne na wypadek, gdyby któryś z bohaterów potrzebował się czegoś dowiedzieć.  No bo przecież nie będzie Kleist latał i wydłubywał dokumentacji po różnych państwowych i kościelnych instytucjach i klasztorach. Jeszcze by się zmęczył. Oraz biednego urzędu najwyraźniej nie stać na oświetlenie naftowe albo gazowe, trzeba do piwnicy z ręczną lampą dymać...

Byłem zdziwiony bogactwem dokumentacji. Z niecierpliwości zaczęły mi się trząść ręce. Anno Domini MDLXIII, przeczytałem na jednej z ostatnich kartek. Musiała być późniejszą kopią oryginalnego dokumentu. Dotyczyła okresu, w którym książę Bogusław XIII nakazywał odbudowę piętra w budynkach poklasztornych i czynił z Kolitz letnią siedzibę książąt szczecińskich. Przed podjęciem prac jakiś architekt sporządził szczegółowy opis zespołu klasztornego, uwzględniając nie tylko stan murów, ale i wyposażenie. Tekst był po łacinie. Nigdy jeszcze nie cieszyłem się tak bardzo z faktu, że czytam biegle w tym języku. Przebiegłem wzrokiem treść dokumentu, szukając wyrazu, który mógł oznaczać antabę, uchwyt na drzwiach, żelazną obrączkę; przywołałem w myśli wszystkie słowa, które znałem: pessulus, repagulum, ansa, capulus, manubrium. Przeczytałem tekst trzy razy i odnalazłem wzmiankę o kołatce z portalu południowego.

Serio ktokolwiek pisałby w dowolnym dokumencie o zwykłej kołatce, czy też raczej antabie?

W XVI wieku zdobiła drzwi kapitularza. Myślę, że pełniła wówczas funkcję dekoracyjną, a zatem nie mogło być mowy o symetrii i druga antaba miała pozostać wyłącznie wytworem mojej wyobraźni.

Oszywiście, bo gdyby kołatek było dwie, to nie mogłyby pełnić funkcji dekoracyjnej! Zajebójcza logika, aż się ugięłam z wrażenia.

Nagle pożółkłe strony u mych stóp zafalowały, ich brzegi uniosły się ostrzegawczo, zatrzepotały i opadły na ziemię. Przytrzymałem cenne papiery, które przeciąg prawie porwał ze sobą.

No urwał, jest w tym dziele jakikolwiek archeolog, który nie traktuje cennych zabytków jak barachła?

Gdzieś na końcu wielkiego pomieszczenia trzasnęły drzwi. Dziwne, pomyślałem, bo nie słyszałem, by ktoś je otwierał. Strach, który poczułem dwa dni temu w ruinach klasztoru, odnalazł mnie i tutaj, w piwnicach archiwum Stettin. Wstrzymałem oddech. Trzy kroki, liczyłem, cisza, pięć kroków, stuknięcie, jakby ktoś oparł się o jeden z regałów. Może to tylko pracownik archiwum przyniósł jakieś akta, uspokajałem się w myśli.
No co ty, Kleist, żaden gryzipiórek nie ośmieli się wejść do archiwum, dopóki ty w nim siedzisz! To musi być Tajemniczy Prześladowca!!!

W gardle czułem suchość, a w głowie pustkę. Bałem się, że to mój wyimaginowany prześladowca przyjechał za mną z Kolitz aż tutaj. Postanowiłem uciekać. Spośród kartek, które trzymałem w dłoniach, wypadł niewielki skrawek papieru, na którym zapisano zdanie, a właściwie pytanie, po łacinie: Ut accedat umbra decem lineis an ut revertatur totidem gradibus? (Czy cień ma się posunąć o dziesięć stopni, czy też ma się cofnąć o dziesięć stopni?). Znaczenie tekstu było niejasne. Nie było żadnego podpisu ani komentarza.

Tylko po drugiej stronie, niewielkimi literkami napisano: Deus Ex Machina.

W ten sposób wróciłem do Kolitz z dziwnym cytatem nieznanego pochodzenia w kieszeni. Grubość południowej ściany kościoła znowu nabrała znaczenia.

Gdyż ponieważ?

Na schodach spotkałem pastora. Jak poszukiwania? - zapytał z zainteresowaniem, więc i jemu pokazałem tajemnicze pytanie. Czy to z Biblii? - spytałem, mając w pamięci cytat na odwrocie antaby. Proszę, niech pan pójdzie ze mną, powiedział i zaprowadził mnie do swojego gabinetu. Podał mi Biblię otwartą na Drugiej Księdze Królewskiej. Chceszże, żeby cień postąpił na dziesięć stopni, albo żeby się na wstecz wrócił na dziesięć stopni? - przeczytałem. Właściwie przetłumaczyłem to dość podobnie. Ten przekład w niczym mi nie pomógł ani niczego nie wyjaśnił. Zwróciłem książkę pastorowi i zszedłem do ogrodu. Dzień miał się ku końcowi i od drzew ciągnął miły chłód. Kiedy wszedłem w gąszcz liści, zobaczyłem Marię, która obrywała porzeczki do niewielkiej misy. Trzymała ją jedną dłonią, a drugą sięgała po owoce.

Nie, serio? A ja myślałam, że trzymała misę lewą stopą, a po owoce sięgała prawym uchem, kręcąc przy tym młynka cyckami, żeby rozwiewać liście.

Zbliżyłem się do niej cicho i gdy mnie zobaczyła, wystraszyła się. Mario, czy wybaczyła mi już pani moją śmiałość? - spytałem, stając po drugiej stronie niewielkiego krzewu, tak by móc na nią patrzeć. Zarumieniła się i przygryzła wargę.

Proponuję grę: za każdym razem, kiedy pastorówna się zarumieni, my wypijamy kieliszek wódki.

Pomyślałem, utknąłem niezręcznie wpół zdania, dotykając kieszeni spodni, pomyślałem, że mógłbym przekonać panią o mojej skrusze i dlatego chciałbym podarować pani to. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem z niej błękitną wstążkę, którą tego dnia kupiłem w Stettin. Wyciągnąłem dłoń ze wstążką przed siebie. Dziewczyna milczała, przypatrując mi się w jakimś szczególnym zmieszaniu, które zresztą podzielałem. W końcu po nieskończenie długiej chwili postawiła misę na ziemi i wzięła wstążkę czystą dłonią. Dziękuję panu, Otto. Po raz pierwszy użyła mojego imienia, głos jej zadrżał i uśmiechnęła się do mnie. Nie gniewam się na pana, dodała i mocniejszy rumieniec zabarwił jej policzki, nie mogłabym.

No to cyk, wasze zdrowie!

Poczułem się nagle bardzo szczęśliwy. Pojechałaby pani ze mną do Berlina, Mario? - spytałem. A może pan zostałby tutaj - odpowiedziała szeptem. Mario, rozległo się wołanie mojej gospodyni, Mario! Zerwała się spłoszona. To mama, muszę iść, powiedziała. Proszę tu być jutro o tej samej porze, spojrzała na mnie prosząco i poszła ku domowi, zostawiając mnie samego w pełnym niedowierzania oszołomieniu.
Nie, żeby chwilowo mieszkali w tym samym domu. Schadzka kochanków być, kurde, musi!

Czy rzeczywiście mógłbym związać się z córką pastora i poślubić ją, a potem zostać w Kolitz i resztę życia poświęcić na rozwiązywanie zagadki klasztoru? I czy istniała jakakolwiek zagadka? A może najpierw mój ojciec, a teraz ja, uwierzyliśmy w fatamorganę, miraż przeszłości? Może szukałem wskazówek tam, gdzie były tylko cytaty z Biblii? Gdzie miałbym znaleźć dziesięć stopni z ostatniego cytatu, którego znaczenia nie rozumiałem? Spojrzałem na plan kościoła, którym posługiwał się Hans. Stopnie powinny być częścią schodów, tak przynajmniej wynikało z kontekstu w Starym Testamencie, a schody zostały zaznaczone na nim tylko w jednym miejscu: blisko prezbiterium.

Tylko że stopnie w Starym Testamencie to nie żaden element schodów, tylko stopnie na zegarze słonecznym. Taki drobiażdżek.

Jeżeli czegoś nie można dostrzec od razu, pomyślałem, może trzeba poszukać dokładniej, na przykład pod posadzką albo w załomach murów, albo we wszystkich miejscach, które dotąd umknęły uwagi badacza. Krypta, pomyślałem, dlaczego w tym kościele nie miałoby być krypty? Widzę, że interesują cię moje rysunki, usłyszałem nad sobą głos Hansa. Właściwie nie bardzo, wybacz, odparłem spokojnie, tak tylko rzuciłem okiem. Kłamstwo przyszło mi nadspodziewanie łatwo. Oddałem mu rulon i poszedłem w kierunku kościoła. Po drodze mój zapał przygasł, gdy uświadomiłem sobie, że w krypcie nie może być mowy o świetle, a więc i o cieniu również nie.

Jestem w szoku. On POMYŚLAŁ!

Wysprzątane wnętrze wydawało się bardziej monumentalne i majestatyczne. Przeszedłem do prezbiterium i zatrzymałem się po prawej stronie, przed stopniami, w miejscu gdzie na planie zaznaczono schody. Ani na posadzce, ani na ścianie nie było żadnego oznaczenia, wiedziałem jednak, że muszą gdzieś tam być. Pochyliłem się i przyjrzałem uważnie kamiennym płytom. Jedna z nich miała bardziej starte brzegi, jakby ktoś często ją odsuwał. Kiedy ją podważyłem, dała się unieść zupełnie łatwo, choć nie należała do lekkich. Pod nią zobaczyłem stopnie. Gdy wsuwałem się w otwór, dobiegł mnie tupot nóg. Odruchowo spojrzałem ku drzwiom. W obramowaniu ostrego światła zobaczyłem potężną męską sylwetkę, której nie udało mi się rozpoznać. Oślepiony zamknąłem oczy, a kiedy je otworzyłem, już jej nie było, choć przysiągłbym, że jej zniknięciu nie towarzyszył żaden dźwięk.
Tajemniczy prześladowca strikes back. Z tego tupotu wnioskuję, iż jest to ani chybi Jeż Jak Byk. A tak na marginesie, pan inteligentny mediewista w portki śwista wybrał się zwiedzać kryptę bez żadnej latarki, świeczki, czy innego źródła światła.

Schodząc w dół, zacząłem liczyć stopnie, by się uspokoić. Liczby, skończone, klarowne, doskonale jednoznaczne twory. Stopni było dziesięć. Wróciłem na górę i policzyłem jeszcze raz. Dziesięć, ani mniej, ani więcej. Zdumiony usiadłem na samym dole i próbowałem zebrać myśli. Wokół mnie panowały absolutne ciemności. Jeśli chciałem się dowiedzieć, co było w dalszej części korytarza, powinienem zaopatrzyć się w świecę lub lampę. Po głowie uporczywie tłukło mi się jedno pytanie: jaki cień, skąd cień w tym opuszczonym, pozbawionym światła miejscu? Spojrzałem do góry. Promienie słońca wpadające przez okna i dziurę w dachu kościoła docierały zaledwie do trzeciego, może czwartego schodka. Poczułem się tak, jakby ktoś zakpił z mojej łatwowierności.

Ponieważ, jak powszechnie wiadomo, o każdej porze dnia światło słoneczne pada pod tym samym kątem.


9 komentarzy:

  1. Damn it, niemiecki archeolog sprzed iluś tam lat ma jeszcze większy poziom głupoty niż te współczesne wypierdki. Bo tak to właśnie jest, archeolog może być tylko jeden *idzie przytulać się do Indiany Jonesa*

    Jedna uwaga, do Jeża jak Byka wypadało by dać odnośnik, bo to jednak maskotka PLUSa jest. Nieładnie przywłaszczać cudze maskotki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poprawione, coś mi się psuje z linkami.
      PS Czemu nikt mi nie powiedział, że w tytule pierwszej notki napisałam "antrologiem", a później bezmyślnie skopiowałam do następnych? :D *przewraca oczami*

      Usuń
    2. Bo im bliżej do antrologów, czymkolwiek by nie byli, niż do antropologów:D

      Usuń
  2. Bo nikt nie zauważył ;). Zgadzam się z uwagami, autorka nie panuje zupełnie ani nad porami dnia i nocy, ani nad wegetacją roślin, nic a nic. Do tego rozeta w kościele romańsko-gotyckim? Rozety to dojrzały, a nawet późny gotyk, skąd ona u cystersów?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przybłąkała się, bidulka, to ją wiedzeni chrześcijańskim miłosierdziem mnisi przygarnęli...

      Wiedźma

      Usuń
  3. Jak sama aŁtorka napisała, był to niebyt duży notatnik, zapisany do połowy. I w tym notatniku Kleist zapisywał ze szczegółami każdą rozmowę, każdą pierdołę, każdy rumieniec Marii i każde osunięcie się okularów pastora?
    Musiał byc lepszy od tego hinduskiego chłopca, który pobił rekord świata w pisaniu na ziarenku ryżu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Czekam z utęsknieniem na kolejną analizę

    OdpowiedzUsuń
  5. Na wykopaliskach, a zwłaszcza na praktykach, przestrzega się raczej ośmiogodzinnego dnia pracy. Tak więc jeśli ci tutaj zaczęli o ósmej i tyrają do 16 z jakąś tam przerwą jedną dłuższą i jedną krótszą, to pewnie o 16 kończą. Praca na wykopaliskach jest ciężka. To praca fizyczna. Człowiek potrzebuje też zjeść coś oprócz suchej bułki, np. obiad. Żeby dać radę pracować następnego dnia, musi mieć też czas zregenerować siły. Jednakże jeśli na stanowisku zostanie odkopane coś cennego, to dokumentacja rysunkowa i fotograficzna musi być zrobiona tego samego dnia i dlatego często się zostaje tak długo aż to nie zostanie zrobione.
    Na praktykach, kiedy jest się jeszcze studentem, przeważająca cześć pracy to kopanie.
    Podsumowując: Archeolodzy nie pracują na stanowisku aż do zmroku. No chyba że jest to konieczne. Prace są zaplanowanie. Odkopuje się tylko taki areał, który konkretna ekipa jest w stanie przebadać w określonym czasie. Praktyki trwają mniej więcej miesiąc.

    To wszystko w ramach wyjaśnienia : "Pytanie do osób, które mają jakieś pojęcie o wykopaliskach: naprawdę na praktykach, kiedy ma się ograniczoną ilość czasu na kopanie, kończy się je o szesnastej? I to latem, kiedy ma się jeszcze parę godzin dziennego światła przed sobą?"

    Lara :)

    OdpowiedzUsuń