W dzisiejszym
odcinku dowiemy się co przystoi kobiecie, oraz dlaczego pokazywanie krocza jest
cacy, a spożywanie kolacji w towarzystwie faceta jest be. Zobaczymy też, na
czym polega dobre wychowanie według boCHaterki i poznamy sposób insynuowania
gestem.
Analizuje Wiedźma, wtrąca się Leleth.
Jak tylko
odłożyłam słuchawkę zadzwoniłam do mego ojca.
- Daddy,
przepraszam, że cię budzę... Tak, obraz, który mi Enric podarował jako prezent
wielkanocny. Tak, ten z gotycką Madonną. W odróżnienia od tuzina innych obrazów, które
podarował mi jako prezent wielkanocny. Proszę,
pierwszą rzeczą, jaką dzisiaj masz zrobić, to zanieść obraz do banku. Niech go
zamkną w sejfie...
Rozumiem, że na podjechanie do rodziców i własnoręczne
zabranie obrazu, lasia jest zbyt zajebista.
„Skarb” -
rozmyślałam, siedząc nieubrana przy telefonie. Potem pokręciłam głową. Ba!
Jesteśmy już dorośli... choć wydaje się, że Luis niewiele się zmienił. Nadal
niedojrzały jak na swój wiek. W odróżnieniu ode mnie. Zupełna
głupota!
Nie, żeby on mógł wiedzieć coś, czego ty nie wiesz,
prawdaż.
Ubrani w
sportowe dresy, jego bardzo męski, mój kokieteryjny, [Znaczy cuś takiego?]
Taki!
biegliśmy od pół godziny i trudno mi było wytrzymać tempo,
jakie narzucił Mike. Albo go poproszę, by zwolnił, albo zostanę w tyle. Nie
zamierzałam jednak go prosić; on lubi pokazywać, że jest silniejszy. Wypina
pierś i patrzy na mnie zadowolony z siebie.
No ale twardziel, jest silniejszy od kobiety! Klękajcie
narody, płacz Arnoldzie S.!
Ja sobie
powtarzam, że jestem sprytniejsza i bawi mnie zakłócanie od czasu do czasu jego
wyczynów sportowych. Urządzam wtedy scenę. Ta ze skręconą kostką należy do
klasycznego repertuaru. Robię zbolałą minę, a na jego twarzy pojawia się
niepokój. Lamentuję, on się odwraca, jakby chciał powiedzieć: „znowu”, ale
podbiega z troskliwą pomocą. Robi mi masaż, ja się na nim opieram i niekiedy
nie mogę powstrzymać się od śmiechu, kiedy on ugniata mi kostkę i nie widzi mojej
twarzy.
On buc, ona idiotka, a
match made in Heaven.
Kiedy wyrywa
mi się śmiech, mówię, że mnie łaskocze. Czasem nabieram w płuca powietrza i
wylatuję jak strzała, a on zostaje w tyle. Wtedy on rozbawiony mówi mi, że
oszukuję, a ja wszystkiemu zaprzeczam. Niekiedy udaję, że mam palpitacje, że
nie mogę złapać tchu.
Wesolutko będzie, jak któregoś dnia naprawdę dostaniesz
problemów z sercem, a pan ci nie uwierzy. No boki rwać jak świeże wiśnie.
Tego dnia
było inaczej.
- Mike! -
krzyknęłam, kiedy on wyprzedził mnie o wiele metrów.
Tłumaczy się,
że potrzeba mu większego tempa niż to, na jakie ja mu pozwalam.
- Co takiego?
- pyta nie zatrzymując się.
- Wyjeżdżam.
- Jak to
wyjeżdżasz? - Teraz stanął, poczekał na mnie. - Ale przecież biegamy dopiero od
pól godziny. Ledwo zacząłem rozgrzewkę.
Będę bardzo odkrywcza: ten facet jest idiotą. Ba, nawet
wśród okrzemek byłby idiotą.
- Jadę do
Barcelony.
- Tak, do
Barcelony - odpowiedział. - Jedziemy do Barcelony, ale dopiero za kilka
tygodni.
- Nie, Mike.
To ja jadę do Barcelony. Sama.
Sama jadę do Barcelony, ponieważ ta podróż do Barcelony
jest dla mnie bardzo osobistą podróżą do Barcelony i właśnie dlatego nie możesz
pojechać ze mną do Barcelony.
- Posłuchaj
mnie - poprosiłam. - Musisz mnie zrozumieć. Przemyślałam na wszystkie strony tę
sprawę. Jest to podróż w przeszłość, spotkanie z samą sobą. Muszę odbyć ją
sama. Są rzeczy, których nie rozumiem; zachowanie mojej matki, śmierć mojego
ojca chrzestnego. Mogą mnie spotkać niemiłe niespodzianki.
- Jeszcze
jeden powód, żebym pojechał z tobą.
- Nie,
absolutnie nie, muszę sama z tym sobie poradzić. Dużo o tym myślałam i jestem
zdecydowana. - Ale zaraz potem stałam się bardziej czuła. - Posłuchaj, Mike.
Wspaniale jest być razem i na ogół niczego więcej nie pragnę, ale żeby nasz
związek zawsze mógł dobrze funkcjonować, musimy niekiedy uszanować prawo
drugiej osoby do prywatności. Czasem człowiek potrzebuje być sam.
- Nie
rozumiem cię - zmarszczył brwi, skrzyżował ramiona i podniósł głowę, patrząc na
mnie surowo. - W żaden sposób nie udało nam się dotychczas ustalić daty ślubu,
a teraz nagle mi mówisz, że jedziesz sama do Barcelony, chociaż uzgodniliśmy
inaczej. Co się z tobą dzieje? Czy mnie jeszcze kochasz?
Skądże. Gdyby cię kochała, przykułaby się do ciebie
kajdankami!
- Oczywiście,
kochanie. Nie bądź głupi. - Zarzuciłam mu ręce na szyję i ucałowałam. Był
spięty, nie podobała mu się ta nowina. - Czy cię kocham? Uwielbiam cię! Ale
muszę pojechać sama - i pocałowałam go jeszcze raz. Zauważyłam, że stał się
mniej sztywny. - Obiecuję, że zaraz po powrocie ustalimy datę ślubu. Dobrze?
Mruknął coś
nachmurzony, ale wiedziałam, że i tym razem wyszło na moje.
...nie szkodzi, że cały czas myślę o moim truloffie Oriolu.
To taki nic nie znaczący drobiazg.
- Piękny
pierścionek, proszę pani - zagaił rozmowę pan siedzący obok mnie. - Wygląda na
bardzo stary.
Już wcześniej
zwróciłam na niego uwagę. Był to atrakcyjny mężczyzna, który chyba przekroczył
trzydzieści pięć lat. Na jego dłoniach nie było pierścionka ani obrączki, co by
znaczyło, że nie jest żonaty, albo się z tym kryje, ale na mankietach jego
białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem widniały dyskretne złote spinki, a na
ręku miał klasyczny zegarek. Ciekawa kombinacja prostoty i luksusu.
Dobrze, że jeszcze nie podliczyła, ile to wszystko
kosztuje.
Spostrzegłam,
że czekał na stosowny moment, by rozpocząć rozmowę, a ja mu wcale tego nie
ułatwiałam; najpierw wyglądałam przez okno, a następnie zagłębiłam się w
lekturę czasopisma. Założyłam się sama z sobą, że zacznie on rozmowę przy
kolacji i wygrałam.
Tak, kochani czytelnicy, ja też nie mam pojęcia, skąd się
wziął ten facet, gdzie siedzi główna bohaterka i gdzież zamierza żreć tę
kolację i dlaczego z Panem Dyskretnie Ubiżutowionym obok. I nie, nie opuściłam
ani jednego słowa między sceną biegów a tą. Po prostu ałtor uważa, że
informowanie czytelników o tym, gdzie znajduje się bohaterka i co właściwie się
tu dzieje, jest passe.
Postanowiłam,
że najpierw spokojnie skończę jeść, przełknęłam ostatni kęs, zanim odezwałam
się po angielsku.
- Słucham? -
zapytałam, choć doskonale zrozumiałam, co powiedział.
- Mówi pani
po hiszpańsku? - zapytał.
Byłam
zmuszona potwierdzić.
A to taki straszny sekret był. Wręcz tajemnica stanu.
-
Powiedziałem, że ma pani na ręku dwa piękne pierścionki - zauważyłam, że trochę
inaczej to sformułował - a ten z rubinem wygląda na bardzo stary.
- Bardzo
dziękuję. Tak, jest stary.
-
Średniowieczny - stwierdził.
- Skąd pan
wie? - znów moja ciekawość wzięła górę nad pragnieniem zachowania obojętności,
jaka przystoi kobiecie bardzo, bardzo zaręczonej, o czym świadczył pierwszy
pierścionek.
Ponieważ z chwilą zaręczyn kobieta powinna najlepiej
przestać się komunikować z jakimikolwiek facetami poza narzeczonym.
Szczęśliwy
uśmiech zagościł na twarzy mężczyzny.
- To moja
praca - powiedział. - Jestem antykwariuszem i ekspertem od starych klejnotów.
- Ten
pierścionek trafił do mnie w dziwny sposób - nagle runęły we mnie bariery i
czułam się jakbym była u lekarza i opowiadała o intymnych sprawach, oczekując
pomyślnej diagnozy. - Uważa więc pan, że jest on naprawdę stary?
Mężczyzna
podniósł elegancką, skórzaną teczkę, która stała przy jego nogach i wyjął lupę,
jakiej używają zegarmistrze.
- Pani
pozwoli? - powiedział i wyciągnął rękę.
Spiesznie
zdjęłam z palca pierścionek i mu go podałam.
I mimo, że jestem wziętą prawniczką, nawet mi do łba nie
przyszło, że facet mógł wziąć pierścionek i oddalić się spiesznie w nieznanym
kierunku.
Przyjrzał mu
się uważnie z wierzchu i od wewnątrz, mrucząc coś do siebie. Czekałam w
napięciu. Następnie podstawił pierścionek pod światło i rzucił czerwony krzyż
na obrus.
-
Zadziwiające - powiedział w końcu, przyglądając się w skupieniu krzyżowi. - To
klejnot jedyny w swoim rodzaju.
- Tak?
- Jestem
pewny, że to naprawdę bardzo stary pierścionek. Sądzę, że ma co najmniej
siedemset lat. Dobrze sprzedany może przynieść majątek. Jeśli będzie pani w
stanie odtworzyć jego historię, jego wartość wielokrotnie wzrośnie.
- Nie znam
jego historii, ale może będę coś więcej wiedziała po przybyciu do Barcelony -
powiedziałam, przypomniawszy sobie obraz i pierścień na palcu Matki Boskiej,
ale nagle ostrożność kazała mi przemilczeć ten szczegół.
- Wie pani,
co potrafi robić ten unikatowy pierścień?
- Co? -
zapytałam, domyślając się odpowiedzi.
Krawaty wiąże, przerywa ciąże, czyni niewidzialnym, a poza
tym to jeszcze taki jeden z Mordoru go szuka.
- Wie pani o
krzyżu, który pada poprzez rubin?
Nie, skąd, przed chwilą zaślepła na moment. I nic nie
zauważyła.
-
Powiedziałem: krzyż o rozszerzonych ramionach.
Uśmiechał się
i bacznie mi się przyglądał. Był przystojny. Zdałam sobie nagle sprawę z tego,
że już dwa lub trzy razy prosiłam go, by powtórzył to, co powiedział. Chyba
zaczął podejrzewać, że jestem przygłucha, albo mało rozgarnięta.
- Tak nazywa
się krzyż, który ma taki kształt jak ten na pani pierścionku. To krzyż
templariuszy.
- Ach, krzyż
templariuszy - wykrzyknęłam i zaczęłam rozpaczliwie szukać w pamięci, co może
znaczyć słowo „templariusze”. Byłam pewna, że je kiedyś już słyszałam i
natychmiast skojarzyłam to z Barceloną i z moim chrzestnym, ale nadal nie
miałam pojęcia co to jest i nie chciałam się przyznać do ignorancji.
Ona ma wyższe wykształcenie, ta?
- Jak pani
wiadomo, był to zakon rycerski, który pojawił się na początku XII wieku, w
czasie wyprawy krzyżowej do Ziemi Świętej i przestał istnieć na początku XIV
wieku na skutek nikczemnego spisku króla.
- Tak, coś
tam wiem. - Moja miłość własna kazała mi ukrywać ignorancję, a on był na tyle
dżentelmenem, że dostarczył mi niezbędnych informacji, udając, iż wierzy w to,
że ja sporo wiem na ten temat. - Zbyt dużo jednak nie pamiętam. Proszę mi coś
więcej opowiedzieć o tych templariuszach.
- Pojawili
się po zdobyciu Jerozolimy przez pierwszą krucjatę. Król Baldwin przeznaczył im
na siedzibę część starożytnej świątyni Salomona i dlatego nazwał ich rycerzami
Świątyni czyli Templum.
Nikt królowi nie uświadomił, że świątynia Salomona wtedy
nie istniała, zburzona przez Babilończyków, a wzniesioną na jej miejscu Drugą
Świątynię rozebrali Rzymianie, po nieudanym powstaniu żydowskim w roku 70
naszej ery, zostawiając tylko mały kawałek muru, znany jako Ściana Płaczu. A
to, co dostali Templariusze jako siedzibę, to był meczet Al-Aksa, stojący na
Wzgórzu Świątynnym.
Oni sami
woleli się nazywać, przynajmniej na początku, Ubogimi Rycerzami Chrystusa. Ich
zadaniem było ochranianie pielgrzymów przybywających do Jerozolimy. Skończyło
się jednak na tym, że stali się potężną organizacją militarną, najbogatszą i
najbardziej zdyscyplinowaną w owym czasie, będącą oparciem królów
chrześcijańskich wobec nieubłaganego natarcia Saracenów i Turków. Na początku
swego istnienia templariusze byli w modzie
Byli tak trendy, że po prostu każda modna osoba chciała
mieć swojego!
i królowie,
szlachta oraz prosty lud składali im hojne dary w uznaniu ich wzniosłej misji i
w celu kupienia sobie za to miejsca w niebie. Podziw dla nich był tak wielki,
że władca Aragonii zapisał w spadku swoje królestwo templariuszom, a także dwóm
innym zakonom: Rycerzom Grobu Pańskiego i joannitom. Po trudnych negocjacjach
legalny następca tronu odzyskał królestwo, ale kosztem wielkich ustępstw
terytorialnych. Tak więc ci mnisi, którzy złożyli śluby ubóstwa, czystości,
posłuszeństwa i walki z bronią w ręku, aż do śmierci, w obronie Ziemi Świętej
stali się największą potęgą ekonomiczną swoich czasów, ciesząc się ponadto
reputacją uczciwości, jakiej nie był w stanie osiągnąć żaden ówczesny bankier.
Wymyślili weksle i przekształcili się w organizację finansową, która sprawowała
nadzór nawet nad skarbcem królów, udzielając im pożyczek, gdy ci, zawsze
skłonni wydawać na zbytek i wojny więcej pieniędzy niż mieli, byli w potrzebie.
Cały ten wysiłek finansowy był konieczny dla wspomagania obecności chrześcijan
na Wschodzie.
Czyli, powiedzmy to wprost, dla utrzymania okupacji przez
wojska chrześcijańskie ziem, na które nikt ich nigdy nie zapraszał. A które
święte były, tak się śmiesznie składa, nie tylko dla nich.
Templariusze
zbudowali imponującą flotę, która przewoziła przez Morze Śródziemne konie,
broń, wojowników i pieniądze. Zatrudniali tysiące najemników muzułmańskich,
którzy walczyli ze swymi współwyznawcami, budowali wielkie twierdze.
Indywidualnie, z racji swoich ślubów, templariusze byli ubodzy, ale jako
organizacja niezmiernie bogaci, a ten pierścień musiał należeć do wysokiego
dostojnika zakonu templariuszy jako symbol jego pozycji, bowiem zwykły brat,
choćby nawet kapelan lub rycerz, nie miał prawa nosić klejnotów.
Nawet gdyby miał prawo, to mniemam, że ałtor nie śmiałby
wyposażyć heroiny w pierścień prostego knechta.
Rzuciwszy
jeszcze raz odbicie krzyża na obrus, spojrzał zafascynowany na pierścionek i mi
go oddał.
- Gratulacje,
proszę pani, ten pierścionek jest unikatem.
Włożyłam go
sobie na palec, przetrawiając historię, którą mi opowiedział.
- Nazywam się
Cristina Wilson - powiedziałam z uśmiechem, podając mu rękę.
- Artur Boix
- odpowiedział, ściskając mi dłoń. - Bardzo miło cię poznać. Jego ręka była
ciepła i przyjemna w dotyku. - Powiedziałaś, że jedziesz do Barcelony?
- Tak.
- Ja tam
mieszkam. Co cię sprowadza do mojego miasta?
Powiedziałam
mu o tym niespodziewanym spadku.
Nie ma to jak zwierzyć się z tajemniczej i potencjalnie
niebezpiecznej historii, facetowi poznanemu pięć minut wcześniej.
- Niezła
zagadka! - skomentował moją historię. - Jeśli jednak ten pierścień jest
zapowiedzią tego, co ten spadek obejmuje, to sądzę, że mogę ci się bardzo
przydać - podał mi wizytówkę. - Moi wspólnicy i ja prowadzimy interesy zarówno
w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie. Handlujemy nie tylko przedmiotami
antycznymi i klejnotami, lecz przede wszystkim jesteśmy znawcami sztuki
antycznej. I to jest wielka różnica. Klejnot można oszacować z trzech punktów
widzenia: wartości złota i kamienia szlachetnego; wartości włożonej weń pracy
artystycznej i wartości jako zabytku historycznego. Przejście od jednego
poziomu oszacowania do drugiego oznacza czasem dziesięciokrotne zwiększenie
ceny. Innymi słowy, za klejnot, który w Hiszpanii sprzedałabyś za jakąś
określoną sumę, ja w Stanach Zjednoczonych mógłbym uzyskać sto razy większą.
Nie wahaj się do mnie zadzwonić, będzie mi przyjemnie, jeśli będę w stanie ci
pomóc. Nawet jeśli nie będziesz chciała sprzedać klejnotów, to ja zawsze mogę
sprawdzić ich autentyczność i oszacować je - tu ściszył głos, a jego spojrzenie
stało się bardziej przenikliwe. - Gdybyś jednak chciała wywieźć z kraju jakieś
skatalogowane dzieło sztuki, na którego wywóz jest potrzebne zezwolenie i
gdybyś chciała oszczędzić sobie załatwiania formalności, ja mógłbym
zagwarantować ci dostarczenie go do Nowego Jorku.
Ze
zdziwieniem dowiedziałam się więc, że mogę mieć kłopoty z wywiezieniem spadku,
jaki mi Enric zapisał w testamencie.
Czy ja wcześniej napisałam, że ta laska ma inteligencję
pora? Wobec powyższego najusilniej przepraszam wszystkie pory, są bowiem znacznie
inteligentniejsze niż Cristina Wzięty Adwokat.
Co prawda,
nie zdarzyło mi się dotychczas dziedziczyć dzieł sztuki, a teraz zdałam sobie
sprawę, że jest to bardzo prawdopodobne. Do tej pory myślałam tylko o
przygodowej stronie tej całej historii, ale Artur Boix uświadomił mi, że w grę
może wchodzić sporo pieniędzy.
- W każdym
razie zadzwoń jak będziesz czegoś potrzebowała, choćby tylko rady, albo po to,
by porozmawiać, jak ci się wiedzie.
Słysząc, jak
ofiaruje swoje usługi, przyjrzałam mu się baczniej. Jest zbyt uprzejmy. Czy nie
zauważył mojego zaręczynowego pierścionka? Mężczyzna uśmiechał się i był bardzo
atrakcyjny.
No jak się facet do baby uśmiecha, to na pewno dlatego, że
chce ją zerżnąć.
Jak się
dobrze zastanowić, to zawsze się przyda jeszcze jeden przyjaciel w miejscu, w
którym nie wiesz, co cię może spotkać. A jeśli jest przystojny, elegancki i
miły, tym lepiej.
To tak na wypadek, gdyby się chciało akurat kogoś
przelecieć?
- Dzięki -
odwzajemniłam mu uśmiech. - Będę o tym pamiętać. Ale opowiedz mi, co się stało
w końcu z templariuszami. Powiedziałeś, że zniknęli w wyniku jakiegoś
nikczemnego spisku. I że byli bardzo bogaci, prawda?
- Tak, i to
było powodem ich nieszczęścia.
Milczałam,
czekając na dalszy ciąg jego opowiadania.
- W 1292 r.
sułtan Egiptu zdobył ostatnie chrześcijańskie reduty w Ziemi Świętej.
To był wprawdzie 1291, no ale to przecież drobnostka.
W czasie jego
ofensywy zginęło wielu templariuszy, między innymi ich największy autorytet
Wielki Mistrz,
To, że był szefem całego zakonu, to już taki nieistotny
szczegół.
ale dla
Ubogich Rycerzy Chrystusa największym nieszczęściem było to, że musieli się
wycofać z pierwszej linii walki z muzułmanami. W każdym razie po upadku
twierdzy Świętego Jana w Arce, zwanej również Akką, nie mieli już racji bytu.
Taki mały, taki duży, może krzyżowcem być... Tylko że Akka
w językach romańskich zowie się Acre, więc nie wiem skąd tłumacz wytrzasł tę
Arkę.
Potrzebni
byli jeszcze tylko w królestwach iberyjskich, gdzie nadal trwała walka z
Maurami. Ale i tam ich obecność nie miała już tak wielkiego znaczenia jak przed
dwustu laty, kiedy terytoria chrześcijańskie były nieustannie zagrożone. W XIV
wieku Aragonia, Kastylia i Portugalia były potężnymi monarchiami, które
prowadziły wojnę z Arabami, dokonywały częstych wypadów na północne
obszary Afryki, a na Półwyspie Iberyjskim zachowało się już tylko muzułmańskie
Królestwo Nazari w Granadzie, tak słabe, że musiało płacić haracz
chrześcijanom. Marzeniem templariuszy był powrót do Ziemi Świętej, ale duch
wypraw krzyżowych już zgasł, a królowie chrześcijańscy nie kwapili się do nich.
Tak więc król Francji Filip IV zwany Pięknym, zawsze cierpiący na brak
pieniędzy, najpierw więził, torturował kupców lombardzkich, by ich doszczętnie
złupić, potem wziął się za Żydów mieszkających w jego królestwie, a na koniec
zwrócił oczy na Ubogich Rycerzy Chrystusa, którzy wówczas byli niezmiernie
bogaci.
Fakt, że wisiał im grubą kasę, której nie chciał i nie miał
za bardzo z czego oddać, też ma tu pewne znaczenie.
Historia jest
bardzo długa, ale kończy się tak, że król kazał uwięzić templariuszy,
oskarżając fałszywie o wiele zbrodni, torturami zmusił ich do przyznania się i
zagarnął większość ich bogactw we Francji. A na koniec spalił na stosie
najwyższych hierarchów zakonu, jakby to byli heretycy. Papież, również Francuz,
będąc praktycznie zakładnikiem Filipa Pięknego, słabo się opierał, w końcu
zastraszony przyznał rację bezwstydnemu monarsze. Inni europejscy
królowie byli łagodniejsi, ale wobec nalegań papieża zgodzili się na likwidację
zakonu.
Nie, żeby mieli cokolwiek do gadania, jako że Templariusze
podlegali wyłącznie papieżowi.
I oczywiście,
w zamian za swoją pomoc, prawie wszyscy zawłaszczyli sobie dobra templariuszy.
Ale nie mogli zagarnąć wszystkiego, co chcieli... bo nigdy tego nie znaleźli.
- Czego? -
zapytałam.
- Wielkich
skarbów, które templariusze zdołali prawdopodobnie ukryć poza Francją,
korzystając z tego, że inni władcy działali mniej szybko niż francuscy.
Filip Piękny istniał we więcej niż jednym egzemplarzu?
- Aha.
- Jest to
jedna z legend o templariuszach. Inna mówi, że Wielki Mistrz, w płomieniach
stosu, wezwał przed sąd Boży króla Ładnego i papieża Strachliwego. W każdym
razie jest prawdą, że obydwaj zmarli przed upływem roku.
- Tak?
- Naprawdę -
stwierdził z całą powagą. - Mówi się o nich też wiele innych rzeczy, bez
żadnych podstaw historycznych, o wiele bardziej fantastycznych.
- Jakich?
- Że podobno
szukali Arki Przymierza, którą Bóg kazał zbudować Mojżeszowi, że mieli Świętego
Graala, że chronili ludzkość przed bramami piekieł i tym podobne.
- A ty w to
wierzysz?
- Absolutnie
nie daję temu wiary - odpowiedział z przekonaniem.
Być może
niewiele wiem o templariuszach, ale trochę znam się na ludziach i wydało mi
się, że odgaduję myśli mojego rozmówcy.
Do tego stopnia znasz się na ludziach, że powierzasz swe
sekrety kompletnie obcemu facetowi. Rentgen w oczach jak nic.
- Jesteś
jednak pewny, że ukryli swoje skarby, prawda?
- To nie
ulega wątpliwości.
- I byłbyś
zachwycony, gdybyś któryś z nich znalazł?
No co ty. Natychmiast załamałby się nerwowo z rozpaczy.
W Madrycie
mieliśmy przesiadkę na drugi samolot i znowu siedzieliśmy obok siebie.
A, no wreszcie raczyłeś wyjaśnić, ałtorze.
Drzemałam
trochę, kiedy Artur trącił mnie w ramię i kazał podziwiać widok. Zaspana
spojrzałam w dół. Samolot skręcił nad morze i ustawił się w pozycji wejścia na
lotnisko. Roztaczał się wspaniały widok na miasto. Poranek był przejrzysty.
- I oto ona -
powiedział. - Barcelona to stara dama zawsze młoda. Żyje między górami a morzem
i obdarza ludzi wielką kreatywnością. Jest pełna życia i sztuki.
Widać było
port i starą część miasta, przez którą biegła, wijąc się, szeroka aleja.
- To są
Ramblas - rzekł Artur.
A dalej
ciągnęły się rzędy domów, jednakowej wielkości, ale każdy był inny. Przecinały
je przejścia i zadrzewione ulice, [Te domy były poprzecinane przejsciami i
ulicami? Ja czegoś nie wiem i Barcelonę projektował Dali?] a słońce unoszące się nad morzem i zbliżające się do
zenitu, oświetlało południowe fasady domów, podczas gdy północne
pozostawały w cieniu.
Nie, serio? Nigdy bym nie odgadła.
- To jest
Ensanche, żywe muzeum nowoczesności - poinformował mnie. - Ona jest starą damą
liczącą sobie ponad dwa tysiące lat. Zdaje się odbywać spokojną sjestę pod
żarem królowej gwiazd, obojętna na ludzkie mrowisko, ale wewnątrz wszystko w
niej kipi.
Pan notariusz jedzie na ciężkich prochach, widzę.
„Cristina
Wilson” - zauważyłam napis na tabliczce. Ucieszyłam się, widząc moje nazwisko
wypisane tu, w tłumie oczekujących, tak daleko od domu. Spojrzałam na człowieka
trzymającego tabliczkę. Z trudem go poznałam. Był to Luis Casajoana Bonaplata.
Twarz mu się wydłużyła i choć korpulentny, nie był już rumianym grubaskiem,
jakiego pamiętałam. Kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, na jego twarzy
pojawił się znany mi uśmiech.
- Cristina! -
wykrzyknął. Nie wiem, czy skojarzył mnie z tą trzynasto - czy czternastolatką,
która wyjechała z Barcelony, czy też uderzył go wyraz mojej twarzy na widok
swego nazwiska.
Na pewno uderzył go wyraz. Z półobrotu.
Uściskał
mnie, cmoknął dwa razy w policzek i wziął ode mnie wózek.
- Aleś
urosła! - powiedział, kierując się ku wyjściu i obrzucając mnie spojrzeniem pełnym
uznania. - Ale jesteś ładna!
- Dziękuję. -
Pamiętam, że zawsze był trochę natrętny i chciałam zgasić jego nadmierny
entuzjazm. - Widzę, że już nie jesteś taki grubiutki.
On sapnął, a
następnie wybuchnął śmiechem.
- Ty też
jesteś niczego sobie.
„Tak, być
może” - pomyślałam sobie. „Mam jednak nadzieję, że ostudziłam twoje zapędy”.
Nie chciałabym mieć go zawsze na głowie przez te wszystkie dni.
Zgodnie z Opkoimperatywem, jeśli facet jest miły dla
bohaterki, to ani chybi leci na nią z wizgiem, iskry z nozdrzy puszczając.
Wtedy
właśnie, kiedy opuszczaliśmy budynek lotniska, zobaczyłam po raz drugi tego
dziwnego człowieka. Bezwstydnie nie spuszczał ze mnie wzroku.
Jak śmiał podnosić swe plugawe ślepia na splendory
heroiny!!!
Spojrzałam na
niego, w jego oczy, kiedy otworzyły się automatyczne drzwi, na sekundę przed
ujrzeniem Luisa i jego tabliczki wśród oczekujących ludzi. Zwróciłam uwagę na
jego wygląd, choć nie przywiązywałam do tego większego znaczenia. Ale ten drugi
raz, kiedy spostrzegłam, że mnie obserwuje, patrzyłam mu w twarz, chcąc ukarać
go za bezczelność. On robił to samo, ale ja, czując się niezręcznie, odwróciłam
pierwsza wzrok.
To jest ta chwila, w której powinniśmy poczuć dreszcz
pełzającej zgrozy na plecach?
Widok tego
typa wywołał we mnie dreszcz niepokoju. Był to stary człowiek z głową ogoloną
chyba miesiąc temu. Miał siwe włosy i takąż brodę długości około centymetra.
Jego czarna marynarka, a także reszta ubrania, także ciemna, kontrastowały z
siwymi włosami.
Nie jest miły, przystojny i elegancki, nie posiada także
złotego zegarka - znaczyś zgroza!
Najbardziej
jednak zwracały uwagę jego oczy: niebieskie, wyblakłe, baczne, zimne,
agresywne. Wygląda mi na wariata - pomyślałam. Żałowałam, że rzuciłam mu
wyzwanie.
Na walkę konną alibo pieszą...
A tymczasem
Luis rozpytywał mnie, jak minęła podróż, czy trochę spałam, czy jestem
zmęczona... Kiedy dotarliśmy do jego samochodu, pięknego sportowego,
srebrzystego, odkrytego wozu, Luis rozpytywał się o zdrowie mojej rodziny i
poinformował mnie, że jego rodzice przenieśli się z miasta do cudownej
miejscowości w północnej części Costa Brava.
W drodze do
hotelu zainteresował się moim życiem osobistym.
- Widzę, że
masz narzeczonego.
- Nie, tylko
kandydata na męża.
W razie gdyby pojawił się lepszy kandydat, ten zostanie
porzucony niezwłocznie.
- A ja
skończyłem zarządzanie i marketing.
- Sporo
osiągnąłeś - skomentowałam ironicznie.
- Tak, a poza
tym się rozwiodłem.
- Tak, tak -
odpowiedziałam ze śmiechem. - Łatwo to mogę sobie wyobrazić.
On też się
roześmiał. Jedno jest pewne, ten poczciwy Luis ma nadal dobry charakter.
W przeciwieństwie do ciebie, wredna, niewychowana zołzo.
- Co ci
wiadomo o Oriolu?
- O Oriolu? -
Wydało mi się, że to moje pytanie było dla niego niewygodne. I nieświadomie
nadał większą prędkość swojemu BMW.
- Tak, o
Oriolu. Przypominasz sobie? To twój kuzyn.
- Tak,
przypominam sobie. I nie naciskaj na mnie, jędzo.
Znowu mnie
rozśmieszył. Ten jego ton i słowo, którego nie słyszałam od czternastu lat.
Wtedy często tak mnie nazywał.
Czegoś mnie to nie dziwi.
- No cóż,
rodzinny geniusz, mam oczywiście na myśli intelekt, bo w innych sprawach
geniuszem jestem ja - tu spojrzał na mnie chełpliwie.
- Dalej,
skracaj się!
- Dobrze,
jędzo.
Milczałam i
czekałam na dalszy ciąg.
- Ten geniusz
został hipisem, anarchistą i dzikim lokatorem.
- Co? -
zamurowało mnie. Oriol, inteligentny, błyskotliwy Oriol. Ten, który wygrywał
wszystkie zakłady. Nieprzystosowany?
Bez złotych biżutów? NIE!!!
- Już wiesz.
Jest człowiekiem z marginesu.
- Nie
skończył studiów na uniwersytecie? - zapytałam zdumiona.
- Tak,
skończył, a nawet ma dwa lub trzy doktoraty. To mózgowiec.
- A czym się
zajmuje?
- Ma wykłady
z historii na uniwersytecie. I razem z innymi wariatami w obcisłych spodniach i
z długimi włosami zakłada ośrodki kultury ludowej i pomocy społecznej w
opuszczonych domach. Aż przychodzi policja i ich wyrzuca.
- Trudno mi
to sobie wyobrazić.
- No cóż,
brał udział w wielu bataliach. Ty oczywiście nie możesz wiedzieć o szturmie
policji na kino „Princesa”, prawda? Niezła rozróba. A mój kuzynek tam był.
- Coś mu się
stało?
- Noc w
komisariacie. Nasza rodzina ma jeszcze jakieś wpływy w tym mieście, a on nie
stosuje przemocy... - tu Luis uczynił dwuznaczny gest ręką.
Dwuznaczny, czyli że jaki właściwie? Trochę pomachał, a trochę
pokazał fucka?
- Wynająłem
ci pokój na dwudziestym ósmym piętrze, z oknami na południe. Widok
niewiarygodny. Uprzedzam cię, że normalnie nie akceptuje się pokoi na wyższych
piętrach.
Rzuca się w proponującego taki pokój recepcjonistę
telefonem, czy też przyjeżdża się z buldożerem i wyburza nadprogramowe piętra?
Luis dobrze
wybrał. Okna pokoju wychodziły na południe i widok był wspaniały. Z prawej
strony rozciągało się morze i plaże dochodzące aż do starego portu, teraz
przekształconego w tereny rekreacyjne. Widać było zakotwiczone jachty z klubu
żeglarskiego, duże pole namiotowe, a dalej dwa duże statki, jakby
transatlantyckie, czekające na turystów udających się w rejs wycieczkowy.
Czy tylko ja odniosłam wrażenie, że to pole namiotowe
znajdowało się na morzu?
W głębi
widoczna była góra Montjuic. Z zamkiem na skraju urwiska wznoszącego się nad
morzem, z zielonymi ogrodami na rozległym grzbiecie, a na drugim krańcu ze
wspaniałym zespołem architektonicznym z początku ubiegłego wieku, z Pałacem
Narodowym. Aleja nad morzem i pomnik Kolumba wyznaczają początek wielkiego
miasta rozciągającego się aż po porośnięte bujną roślinnością góry.
Barcelona,
miasto, w którym się urodziłam. Spojrzałam w stronę Bonanova, gdzie mieszkałam
z rodziną, ale nie mogłam niczego rozpoznać, ani nawet odgadnąć w tym oceanie
domów o różnych kształtach i wielkości, które w tym chaosie zdawały się
zachowywać pewną harmonię. Dręczyła mnie myśl, co insynuował Luis na temat
Oriola?
Pamiętajcie dzieci, upewnijcie się, zanim pomachacie ręką,
bo możecie tym coś zainsynuować...
Dwaj hotelowi
boye wnieśli moje walizki i zaczęłam je rozpakowywać, nie przestając myśleć o
Oriolu. „Dobrze” - postanowiłam. „Będę musiała zgodzić się na obiad z Luisem”.
Miałam do niego dużo pytań i nadzieję, że udzieli mi na nie odpowiedzi. Ale tak
naprawdę, to pragnęłam zobaczyć się z Oriolem, chłopcem, który odkrył przede
mną miłość. „Dzisiaj jest środa” - pomyślałam. - „Zjem jakąś kolację i
odpocznę. Z pewnością zobaczę Oriola w sobotę na otwarciu testamentu”. Ale czy
wytrzymam tak długo, nie próbując go odnaleźć?
I nic w tym wszystkim nie przeszkadza fakt, że laska ma
narzeczonego, którego podobno straśnie kocha.
Miałam
nadzieję, że to on skontaktuje się ze mną. Co Luis chciał powiedzieć o Oriolu?
Czy Oriol wie, że jestem w Barcelonie? A gdybym to ja do niego zadzwoniła? Nie
miałam jego telefonu. Jak zdobyć jego numer, skoro z Nowego Jorku mi się to nie
udało? Powinnam była poprosić Luisa.
No logiczne do bólu, jeśli chcesz ustalić numer telefonu
mieszkańca Barcelony, łatwiej zrobić to z Nowego Jorku niż na miejscu.
Potem
poprosiłam o lekką kolację i jedząc patrzyłam, jak z nastaniem nocy miasto
zaczęły wypełniać światła, cienie [bo w dzień ich nie ma] i
ciemność. Czułam, jak wraz z zapadaniem ciemności nad miastem, narasta we mnie
dziwny niepokój.
Czuje dziwny niepokój, nie pojmuje skąd się bierze ten
stan. Tylko patrzeć, aż zacznie ją wzywać jakiś głos (chociaż nie wiedziałam,
że Krolock leci na biżuterię).
Przeczuwałam,
że pośród tych stłoczonych tam w dole, daleko, domów znajdują się odpowiedzi na
moje pytania. Jaki będzie ten dziwny spadek? Dlaczego Enric popełnił
samobójstwo? Dlaczego matka nigdy nie chciała, żebym wróciła do Barcelony? Jaką
tajemnicę ukrywała? Co kryje ten pierścień na moim palcu? Spojrzałam na rubin.
Jego tajemniczy blask tworzył tę zadziwiającą gwiazdę wewnątrz kamienia. Wydało
mi się, że jego błysk tu, w tym mieście, jest bardziej intensywny, wydobywa się
z większej głębi, jest bardziej tajemniczy.
A biel stała się jeszcze bielsza.
Zadzwoniłam
do niego, ale odpowiedziała mi sekretarka automatyczna.
- Luis -
powiedziałam - to ja, Cristina. Zapraszam cię jutro na obiad. Możesz?
Włożyłam
piżamę i zgasiłam światło. Postanowiłam nie zasuwać zasłon. Światła ledwo
dochodziły do tej wysokości i tylko zewnętrzne oświetlenie hotelu rozjaśniało
łagodnie pokój. Nie prosiłam o budzenie, moim budzikiem będzie słońce.
Położyłam się
na łóżku i pozwoliłam myślom swobodnie płynąć... jestem w Barcelonie... po tak
długim czasie... co za dziwne uczucie...
I wtedy
właśnie zadzwonił telefon.
- Luis?
- Wiedziałem,
że nie będziesz mogła beze mnie żyć...
Już chciałam
zmienić zdanie i odłożyć słuchawkę. Ten facet mi się naprzykrza. Można się
trochę pośmiać, ale to trzeba już uznać za molestowanie.
Strasznie się naprzykrza, stalker jeden. Zadzwoniła do
niego, a on śmiał oddzwonić, podły.
- Zapraszam
cię jutro na obiad - powiedziałam ignorując jego wygłupy.
- Nie, to ja
cię zapraszam na kolację.
- Ach, nie -
ucięłam. Nie jadam kolacji sam na sam z żadnym mężczyzną, który nie jest moim
narzeczonym. Nawet w sprawach służbowych. To kwestia zasad. - I dodałam
patetycznie: - Tylko z moim narzeczonym. Tym, który jest mi obiecany.
Taka kolacyjka to prawie jak gra wstępna.
Zakryłam
usta, żeby się nie roześmiać. Czasem Luis jest naprawdę zabawny.
- Obiad albo
nic - rzekłam stanowczo.
- Akurat
jutro w południe mam zebranie udziałowców jednej z moich firm.
- Trudno. To
pech - powiedziałam zrezygnowanym głosem. - W takim razie spotkamy się na
otwarciu testamentu.
Była to blaga.
Nie wierzyłam w jego historyjkę i byłam pewna, że ustąpi. Jeśli nie, to będę
musiała zgodzić się na kolację, bo moja ciekawość i pytania, jakie muszę mu
zadać, nie mogą czekać.
- Zapraszam
cię na kolację - powtórzył z uporem.
- Mówię, że
nie! - wrzasnęłam do telefonu.
Milczenie po
drugiej stronie.
- Dobrze,
wygrałaś - powiedział w końcu. - Do diabła z udziałowcami! Firma jest w stanie
bankructwa i poślę im telegram, że uciekłem z pieniędzmi do Brazylii. Przyjadę
po ciebie do hotelu o drugiej.
- Tak późno?
- To jest
Hiszpania, pamiętasz, jędzo?
Nie chcę się czepiać, ale w Stanach obiad jada się
tradycyjnie jeszcze później, tak w okolicach szóstej po południu.
W mojej
rodzinie mówiło się niewiele o Enriku. - Luis napełnił usta sałatką z krabów i
żując, przyglądał mi się spokojnie. Wiedział, że czekam na każde jego słowo i
rozkoszował się moim napięciem. Dodawał do rozmowy nutkę tajemniczości, a ja
domyślałam się, że zaraz mi powie coś rewelacyjnego, ale nie zamierzałam dawać
mu satysfakcji okazywaniem niecierpliwości. Zrobiłam więc coś innego:
podniosłam do ust łyżkę zimnej zupy migdałowej i zaczęłam się przyglądać
wysokim sufitom, meblom i wystrojowi, tworzącym harmonijną całość w stylu
modernistycznym tej restauracji mieszczącej się na pierwszym piętrze stuletniego
budynku przy Diagonal.
Bo se modernistycznie nie trafisz łyżką do paszczy, lasiu.
- To, że
Enric był gejem, było trudne do przełknięcia dla rodziny Bonaplata. - Patrzyłam
na niego z otwartymi ustami.
- Enric
gejem! - Obserwował z zadowoleniem moją reakcję na te słowa.
- Moja matka
o tym wiedziała - mówił dalej - ale on zawsze ukrywał to przed resztą rodziny.
Robił to bardzo dobrze; żadnego zmanierowania. Oczywiście, jeśli chciał.
- Gej! -
wykrzyknęłam. - Jak Enric mógł być homoseksualistą! Przecież się ożenił z
Alicią i jest ojcem Oriola!
Homoseksualizm nie zabija plemników, wiesz.
No, tego już
za wiele! Nie cierpię, kiedy ktoś nazywa mnie Ally McBeal. To zbyt niewybredny
żart kojarzyć z tą neurotyczną postacią, z tą adwokatką w przykrótkiej spódniczce,
niezrównoważoną uczuciowo [nie
to, co ja], bohaterką starego serialu
telewizyjnego odnoszącą sukcesy prawniczkę, jaką ja jestem.
Foch i uj!
Uśmiechnął
się. Pamiętam z dzieciństwa nasze kłótnie. Zawsze lubił prowokować. Zaczynał od
pociągania mnie za warkocze lub od innego rodzaju agresji fizycznej czy
słownej.
Ja zawsze
miałam niewyparzony język, więc nazywałam go „wstrętnym grubasem” lub
„workiem tłuszczu i gówna”, czy też czyniłam inne, równie delikatne uwagi na
temat jego wyglądu. On się tym nie przejmował, dłubał palcem w nosie i wyciągał
z niego smarki. Kończyło się na tym, że wybuchałam śmiechem. Trudno jest
obrażać się na kogoś, kto cię śmieszy.
Jakież to... urocze i zabawne wspomnienie *powstrzymuje
mdłości*
- Biedny
Oriol - powiedziałam. - Musi mu być ciężko.
- Masz na
myśli jego preferencje seksualne? Uśmiech zniknął z twarzy Luisa. - No, jego
skłonności... Wiesz, wychował się wśród kobiet, które spełniały męskie role.
Czego chcesz? To normalne... [Ktoś tu czytywał Frondę ostatnio, że wysnuwa takie teorie na
temat homoseksualizmu?] Poza tym
genetyczne... skoro obydwoje rodziców byli, więc...
- Co? -
przestraszyłam się. Ja miałam na myśli jego sytuację rodzinną, a Luis samego
Oriola. - Co ty insynuujesz? Nie, ja nic nie wiem. Powiedz, co masz do
powiedzenia.
- Właśnie to.
Że to o moim kuzynie także nie jest jasne.
- Ale
dlaczego? Na czym się opierasz? Coś ci powiedział?
- Nie, on nie
ujawnia swoich sekretów. Ale te rzeczy się widzi. Nie ma żadnej dziewczyny i, o
ile nam wiadomo, nigdy nie miał. To dziwny sposób na życie.
No sso ty, stary. On czeka, w stanie niepokalanej
czystości, na heroinę!
Spojrzałam na
mojego przyjaciela. W jego oczach nie dostrzegłam żadnej żartobliwej iskierki.
Mówił poważnie. To, co powiedział o Alicii, nie zaskoczyło mnie i niewiele mnie
obchodziło, to o Enricu mnie zdziwiło, ale informację o tym, że Oriol jest
homoseksualistą odebrałam jak policzek, którego się nie spodziewałam. Moje
dziewczęce marzenia, piękne wspomnienia o morzu, burzy i pocałunku rozsypały się.
Wyobrażałam sobie Oriola jako narzeczonego, kochanka, męża...
Jest gejem! Nie przeleci mnie! AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!
Nie, żeby to było nieuczciwe wobec mojego obecnego
narzeczonego, skądże.
Przywołałam w
pamięci tamte czasy i stwierdziłam, że to ja zawsze podejmowałam inicjatywę,
nigdy on. Oriol dawał sobą powodować, a ja przypisywałam to jego nieśmiałości.
Po wakacjach widywaliśmy się w tej elitarnej szkole, która leżąc u podnóża gór
Coliserola, miała miasto u swoich stóp i do której zamożne i postępowe
mieszczaństwo posyłało swoje latorośle, by wyrosły na Katalończyków z
europejskim szlifem.
No gdzieżby taka hirołina chodziła do zwykłej szkoły. Tylko
do elitarnej!
Oriol był o
klasę wyżej, więc ledwo mijaliśmy się na korytarzach, a ja zaczęłam posyłać mu
liściki. Spotykaliśmy się też na przyjęciach, jakie przyjaciele naszych
rodziców urządzali niekiedy w weekendy. Przypominam sobie ostatnie takie
spotkanie przed naszym wyjazdem do Nowego Jorku. Urządzili przyjęcie pożegnalne
w domu Alicii i Enrica przy alei Tibidabo. Trudno nam było pozbyć się Luisa, by
pobyć sam na sam, ale ogród był duży i mieliśmy parę minut intymności.
Zaczęliśmy znów się całować. Płakałam, on miał zaczerwienione oczy. Zawsze
wierzyłam że i on wtedy płakał.
A teraz pewnie sądzisz, że cynicznie rechotał w swym
gejowskim duchu.
Zdałam sobie
sprawę z tego, że Luis ciągle mówi, a ja go nie słucham. Skupiłam więc uwagę na
jego słowach:
- Oriol nie
ma własnego mieszkania, mieszka z matką.
W Hiszpanii,
w odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych, nie znaczy to, że jesteś nienormalny.
Czasem nocuje u swoich przyjaciół, którzy zajmują na dziko puste mieszkania. A
kiedy ma na to ochotę, przychodzi do wielkiego domu przy Tibidabo. Jego pokój
jest zawsze wysprzątany, dają mu dobrze zjeść, piorą jego rzeczy i jego mama
jest zadowolona.
- Ale chyba
wśród tych dzikich lokatorów są również dziewczyny? Chcę powiedzieć, że może
mieć też przyjaciółki.
- Są,
oczywiście - uśmiechnął się. - Można by powiedzieć, że interesuje cię, z kim
sypia mój kuzyn.
- Opierasz
się na domysłach, bierzesz pod uwagę tylko przypadkowe okoliczności. Nie masz
żadnego solidnego argumentu przemawiającego za tym, że Oriol jest
homoseksualistą.
Nie, on nie może być gejem! Przecież przyleciałam tu tylko
po to, żeby mnie porządnie wyobracał!!!
- To nie jest
żaden sąd, tu nie trzeba niczego udowadniać - Luis uśmiechał się rozbawiony. -
Ja cię tylko uprzedzam.
Pomyślałam
sobie, że to, co robił Luis było czymś gorszym niż sąd. Oskarżał, opierając się
na nieprzychylnych domysłach. Doszłam do wniosku, że już pora zmienić temat.
No tak, bo homoseksualizm to coś tak potwornie
negatywnego...
Mówiłam, że wonieje tu subtelnym prawicowym smrodkiem.
- Jak
sądzisz, co się stanie w najbliższą sobotę? O co chodzi z tym tajemniczym
spadkiem? Nie jest normalne, że się odczytuje testament w czternaście lat po
czyjejś śmierci.
- Otóż
testament Enrica został odczytany wkrótce po jego śmierci. Oriol i Alicia byli
jego głównymi spadkobiercami. Teraz chodzi o coś innego. O ten tramwaj co nie
chodzi.
- O coś
innego? - Denerwował mnie sposób, w jaki Luis dawkował informacje. Cieszyło go
trzymanie mnie w napięciu.
- Tak, o coś
innego.
- Ale czy na pewno chodzi o coś innego?
- Tak, chodzi o coś innego.
- Więc nie chodzi o to samo?
- Nie, to nie ta sama sprawa.
Ja pierdolę, znowu mamy konwersacje niczym z Pięknego czerwonego konia Legolasa.
Postanowiłam
milczeć i czekać na dalszy ciąg, bez zadawania pytań.
- To jest
skarb - powiedział po chwili. - Jestem pewny, że chodzi o legendarny skarb
templariuszy.
I to wyjaśnia ten prawniczy nonsens?
- Wiesz kim
byli templariusze? - zapytał.
- Oczywiście
- odpowiedziałam i tym razem Luis się zdziwił.
- Nie
wyobrażałem sobie, że możesz tyle wiedzieć o historii średniowiecza, mieszkając
w Stanach Zjednoczonych.
-
Uprzedzenia. Teraz widzisz, że wiem.
- A więc
wiesz, że większość europejskich monarchów, choć podejrzewała, że to, co się
działo we Francji, było niesprawiedliwe, posłuchała rozkazów papieża i
wykorzystała tę okazję, by zdobyć jak największy łup. Opowiadają jednak, że w
królestwie Aragonii, gdzie działania przeciwko mnichom nieco się opóźniły,
mogli oni ukryć część swego ruchomego majątku. [Nieruchomy byłoby dość trudno ukryć, jak
sądzę...] A były to wielkie ilości złota, drogich kamieni. - Tu
Luisowi zaświeciły się oczy. Zobaczyłam znów jego tłustą twarz sprzed
czternastu laty, kiedy Enric proponował nam jedną ze swoich zabaw, a mianowicie
poszukiwanie skarbu w wielkim domostwie przy ulicy Tibidabo. [Chyba zacznę wypijać
setkę wódki, za każdym razem gdy autor napisze o wielkim domostwie przy ulicy
Tibidabo. Jak myślicie, kiedy się upiję?] -
Wyobrażasz sobie, jaką wartość na czarnym rynku mogą mieć wytwory sztuki
złotniczej z XII i XIII wieku? Krucyfiksy ze złota, srebra, emaliowane,
wysadzane szafirami, rubinami i turkusami. Szkatułki z rzeźbionej kości
słoniowej, kielichy wysadzane drogimi kamieniami, korony królów i hrabiów...
diademy księżniczek, paradne szpady...
Szpady wprawdzie pojawiły się w użytku gdzieś w szesnastym
wieku, ale co to komu przeszkadza.
- A jak w tej
historii mieści się mój gotycki obraz?
- Tego
jeszcze nie wiem. Ale zanim Enric się zastrzelił, tropił gotyckie obrazy. I
jeśli się nie mylę, obraz, który masz, pochodzi z czasów Templum. Z XIII lub z
początku XIV wieku.
Przez chwilę
spoglądałam na niego bez słowa. Wyglądało na to, że wierzy głęboko w to, co mówi. Nie żeby go można było,
no wiecie, dać do sprawdzenia ekspertowi, żeby się przekonać.
- A
dlaczego... się zabił? - zapytałam w końcu.
- Nie wiem.
Policja przypuszcza, że było to związane z porachunkami między handlarzami
dzieł sztuki. Nie było jednak na to dowodów. To wszystko, co wiem.
- To dlaczego
zadzwoniłeś do mnie, aby mnie ostrzec?
- Bo
prawdopodobnie w tym obrazie jest trop, który pomoże zlokalizować skarb.
Zamurowało
mnie.
Mnie też. Na samą myśl, że lasia jeszcze na to nie wpadła
sama z siebie.
- Wiesz, że
próbowali mi go ukraść?
Luis pokręcił
przecząco głową i musiałam mu opowiedzieć tę historię. Przyznał, że po
otrzymaniu wezwania na otwarcie testamentu, rozpytywał o różne rzeczy. Nie, nie
ujawni mi swoich źródeł, ale jest pewny, że obraz ma kluczowe znaczenie dla
odnalezienia skarbu.
- Gdzie
popełnił samobójstwo? - zapytałam, kiedy uświadomiłam sobie, że nic już z niego
nie wyciągnę.
- W swoim
mieszkaniu przy ulicy Gracia.
Eeee... Myślałam, że Enric mieszkał w wielkim domostwie
przy ulicy Tibidabo.
- A co mówi o
tym Alicia? Ona jest niby jego żoną.
Bo tak naprawdę nie?
- I tak nie
uwierzyłbym w to, co by mi powiedziała.
- Dlaczego?
- Nie podoba
mi się ta kobieta, zawsze coś ukrywa. Chce wszystko kontrolować, wszystkim
rządzić. Bądź z nią ostrożna. Bardzo ostrożna. Myślę, że należy do jakiejś
sekty.
Kobieta, która chce rządzić, na pewno należy do jakiejś
sekty! To przecież nienormalne!!!
To już nie smrodek, ale prawdziwy odór.
Stwierdziłam,
że miejscowy komisariat będzie dobrym miejscem na rozpoczęcie mojego śledztwa w
sprawie śmierci Enrika. Wróciłam do hotelu, aby się przebrać; włożyłam spodnie
z obniżoną talią, które uwydatniają biodra i ukazują pępek. Do tego krótką
bluzkę. Obnażony pępek jest najlepszą przepustką, jeśli, jak się spodziewałam,
większość policjantów w komisariacie to mężczyźni. Nie chodziło o kokieterię,
lecz o skuteczność. No, może trochę było w tym kokieterii.
Wszyscy faceci to prymitywne samce, rządzone własnym
penisem, prawdaż.
W pokoju
migotało światełko na telefonie. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam głos
telefonistki.
- Dzwoniła
pani Alicia Nuńez. Prosi, by pani jak najszybciej się z nią skontaktowała.
- No i
dobrze! - pomyślałam. Oto kobieta, która budzi lęk w mojej matce i której boi
się też, choć to ukrywa, mój drogi kuzyn. Dobrze go znam!
Paliła mnie
ciekawość. Starałam się sobie przypomnieć, jak wyglądała matka Oriola. Matka i
syn mieli takie same głęboko błękitne, nieco skośne oczy. Te oczy, które tak
kochałam, kiedy byłam małą dziewczynką. Alicia nie należała do naszego
wakacyjnego towarzystwa. Oriol na ogół spędzał lato u dziadków Bonaplata, z
matką Luisa, swoją ciotką. Enric przyjeżdżał czasem na weekend i w sumie był
tam w okresie letnim około dwóch tygodni. Jednak Alicia i on prawie nigdy nie
przebywali tam jednocześnie. Ona, kiedy nie była w podróży poza Hiszpanią, lub
nie zajmowała się sprawami niestosownymi dla swojej płci
Czy tylko ja odczuwam coraz silniejszą ochotę, by walnąć
ałtora czymś ciężkim w czaszkę?
Nie tylko.
odwiedzała
Oriola w dni powszednie i nigdy nie zostawała w wiosce na noc. Choć byłam mała,
domyślałam się, że Alicia nie była taką „mamusią” jak inne.
Znaczyś nadopiekuńczą kwoką?
Nie wracałam
jednak do tego myślami, dopóki w czasie obiadu Luis nie dał mi klucza do
wyjaśnienia nietypowego zachowania matki Oriola.
Alicia
pociągała mnie właśnie dlatego, że to, co zakazane, przyciąga, dlatego że
obawiała się jej moja matka, a Luis mnie przed nią ostrzegał. Czego chciała?
Przelecieć cię. Przecież to wredna lesba.
W
komisariacie przedstawiłam się, powiedziałam, zgodnie z prawdą, że nie było
mnie tu przez czternaście lat i że chcę się dowiedzieć, co się stało z moim
ojcem chrzestnym. Nikt z obecnych nie pamiętał o samobójstwie przy ulicy
Gracia. Może spowodował to mój uśmiech, może wzruszyła ich historia emigrantki,
poszukującej swoich korzeni, a może mój pępek hurysy...
Miał nieustannie regenerujące się dziewictwo?
Ach, ta skromność.
Tak czy owak
funkcjonariusze okazali się bardzo uprzejmi. Któryś z nich powiedział, że López
powinien pamiętać, bo on tu był w owym czasie. Był na patrolu i przywołali go
przez radio.
- Tak,
pamiętam o tej sprawie - policjanci mówili głośniej, żebym i ja mogła słyszeć.
- Ale pracował nad tym Castillo. Tamten facet zadzwonił do niego i w czasie
rozmowy strzelił sobie w łeb.
- Castillo
już tu nie pracuje - poinformował mnie jeden z policjantów. - Awansował na
komisarza i przenieśli go do innego komisariatu. Niech pani tam pójdzie.
W tym
następnym komisariacie powiedzieli mi, że Castillo będzie w pracy dopiero jutro
rano. Nie przejęłam się tym zbytnio i pocieszyłam się, że przynajmniej sobie
pospaceruję.
Komunikację zbiorową w Barcelonie ktoś znikł, czy też lasia
jest na nią zbyt zajebista?
Ścisnęłam
mocniej pod pachą torebkę, jak mi radził Luis, wróciłam na Ramblas i zanurzyłam
się w rzece ludzi, płynącej środkiem deptaku. Rambla to koryto rzeki. I tym są
barcelońskie Ramblas. Niegdyś płynęła nimi woda, teraz ludzie. Tyle tylko, że
strumień ludzi, najobfitszy w godzinach przedpołudniowych, w przeciwieństwie do
wód dawnego strumienia płynącego wzdłuż średniowiecznych murów miasta, nigdy
nie wysycha. Jak ten deptak może zachowywać swój urok, swego ducha przy tej
ciągle zmieniającej się ludzkiej faunie?
A jest też ludzka flora?
Oczywiście. Kwiaty kobiecości i inne takie.
Jak ta
mozaika może tworzyć całość, skoro składa się z tak różnych kamyków? Może
dlatego, że patrzymy na całość, na ducha, a nie na poszczególne elementy.
Niektóre miejsca mają duszę, czasem jest ona tak wielka, że wchłania całą naszą
małą energię, zamieniając ją w część całości. Takie są Ramblas w
Barcelonie. Mają one to, co małe deptaki w małych miasteczkach; ludzie
idą tam, żeby popatrzeć na innych ludzi i żeby im się pokazać; wszyscy są
aktorami i widzami, tyle że w wielkiej kosmopolitycznej skali.
Bo w Nowym Jorku, Londynie, czy Madrycie ludzie chodzą po
deptakach, gdy nie chcą być widziani.
Tam idzie
pani w długiej odświętnej sukni i jej kawaler w smokingu kierując się do opery
w Grań Teatro de Liceo, dalej wymalowany transwestyta, konkurujący z
prostytutkami w sprzedawaniu rozkoszy, ówdzie marynarze różnej narodowości i
koloru skóry w swoich mundurach, następnie jasnowłosy turysta, śniady emigrant,
miejscowy cwaniak, piękne kobiety, starzy włóczędzy, gapie, którzy na to
wszystko patrzą, zabiegani pracusie, którzy niczego nie widzą...
Takie Ramblas
ja zapamiętałam raczej ze słuchu niż ze wzroku jako mała dziewczynka i takie je
odnalazłam w ten promienny wiosenny ranek. Kiedy wałęsałam się między klombami
kwiatów, wydawało mi się, że poprzez skórę, poprzez wdychane powietrze
pochłaniam eksplozję kolorów, piękna, zapachów.
Laska, odstaw to LSD...
Zobaczyłam
chłopca opartego o gruby pień stuletniego platanu i dziewczynę z figlarnym
uśmiechem na twarzy, która skradała się do niego od tyłu i, łamiąc wszelkie
zasady, ofiarowała mu różę.
Widziałam
zaskoczenie, szczęście, pocałunek i uścisk adorowanego chłopca i jego
wielbicielki. Wszystko do siebie pasowało: świetlistość wiosennego poranka,
witalna wrzawa ludzi i oni, niby artyści uliczni przedstawiający swą miłość,
ale nie po to, by rzucano im monety, ale z czystej miłości.
Poczułam
tęsknotę, zazdrość.
Bo mój trulaff jest gejem i mnie nie przeleci... Chlip.
Szukałam
pociechy, patrząc na brylant, potwierdzenie mojej miłości, błyszczący na moim
palcu. Ale obok niego intruz, świecący dobywającym się z głębi blaskiem
tajemniczy rubin wysyłał ironiczne błyski, jakby ze mnie kpił. Może to tylko
moja wyobraźnia, ale ten dziwny pierścionek zdawał się żyć własnym życiem i w
tym momencie poczułam, że chce mi coś powiedzieć.
Ash nazg durbatulûk, ash nazg gimbatul, Ash nazg thrakatulûk agh burzum-ishi krimpatul.
Potrząsnęłam
głową wyrzucając z siebie te głupie myśli i spojrzałam na młodych kochanków
trzymających się za ręce i znikających w tłumie. I wtedy wydało mi się, że go
widzę. Tego typa z lotniska, starca o białych włosach i w ciemnym ubraniu. Stał
przed jednym z kiosków, które rozkładają na zewnątrz swój towar. Udawał, że
przegląda czasopismo, ale patrzył na mnie. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały,
odwrócił wzrok, spojrzał na czasopismo, odłożył je i się oddalił. Wzdrygnęłam
się, poszłam dalej, zastanawiając się czy to ta sama osoba.
Hyyyyy! Śledzom jom!!!
- Jasne, że
pamiętam tego człowieka! - Alberto Castillo miał jakieś trzydzieści pięć lat i
przyjemny uśmiech. - Co za historia! Nigdy tego nie zapomnę!
- Jak to się
stało?
- Zadzwonił i
powiedział mi, że zaraz popełni samobójstwo - komisarz spoważniał. - Byłem
nowicjuszem i nigdy nie widziałem czegoś takiego. Próbowałem przekonywać go,
uspokajać. On jednak wydawał się spokojniejszy niż ja. Już nie bardzo pamiętam,
co mu powiedziałem, ale na nic się to zdało. Jeszcze trochę ze mną pogadał.
Potem włożył lufę pistoletu w usta i rozwalił sobie łeb. Usłyszałem huk.
Podskoczyłem na krześle. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że ten facet mówił
poważnie.
Znaleźliśmy
go siedzącego na sofie, z nogami na stoliku, a drzwi balkonowe były otwarte na
ulicę Gracia. Zanim strzelił, pił sobie spokojnie francuski koniak, z tych
najdroższych i palił markowe cygaro. Miał na sobie elegancki garnitur i krawat.
Kula wyszła mu z tyłu głowy. Dom był stary, luksusowy; wysokie sufity, na
ścianie, obok kwiecistej lamperii zobaczyłem krew i kawałki mózgu.
Urocze szczegóły, w sam raz do opowiadania bliskim
nieboszczyka.
Poczułam, że
mam ściśnięte gardło i łzy w oczach.
- Ale
dlaczego? - wykrztusiłam z trudem. - Dlaczego się zabił?
Castillo
wzruszył ramionami. Siedzieliśmy w biurze skromnie urządzonym, o charakterze
bardzo policyjnym. Byłam inaczej ubrana, miałam na sobie krótką spódniczkę i
siadając założyłam nogę na nogę. Zauważyłam, że wtedy mężczyznom zaczynają
latać oczy, a ja zachowywałam się jak gdyby nigdy nic.
W pracy laska też dupy używa, aby rozmawiać z facetami?
- Nie wiem,
dlaczego się zabił, ale mam swoją teorię.
- Jaką?
- Może pani
sobie wyobrazić, jakie to na mnie zrobiło wrażenie, miałem przecież wówczas
zaledwie dwadzieścia parę lat. Poprosiłem więc, by mnie włączyli do
dochodzenia. Przypomniałem sobie, że w trakcie naszej rozmowy, wspomniał, że
kogoś sprzątnął. A kilka tygodni wcześniej ktoś zastrzelił cztery osoby w
wieżowcu w Sarria. Nie mieliśmy na to dowodów, ale ja byłem pewny, że to on.
- Że zabił
cztery osoby? - nie mogłam sobie wyobrazić, by Enric, zawsze taki spokojny i
miły, mógł kogoś zabić.
Bo mordują wyłącznie typy gwałtowne i ponure.
- Skąd pan
wie, że to on zabił?
- Bo zabił
wszystkich tym samym pistoletem.
- Ale to nie
znaczy, że ktoś mu nie pomógł.
- Sądzę
jednak, że zrobił to sam. I zaraz pani powiem dlaczego. Ten dom był jakby
bunkrem, a ci ludzie to była banda przestępców. Mieli system zabezpieczeń z
alarmami, kamerami wideo połączonymi z centralnym modułem. Teraz zaczyna to być
normalne, ale nie w tamtych latach. Na nieszczęście te urządzenia służyły
tylko zabezpieczeniu strefowemu i nie były połączone z aparaturą nagrywającą.
On musiał ich w jakiś sposób podejść. On sam. Oni nigdy by nie pozwolili, by
weszło dwóch ludzi jednocześnie i nigdy nie daliby się zaskoczyć.
Wszedł przez
drzwi, oni mu je otworzyli i zanim wprowadzili go do sali, gdzie znajdowali się
szefowie, z pewnością go zrewidowali. Byli to zawodowcy, a dwaj młodzi mieli
broń, choć on nie dał im czasu na oddanie strzałów. Jednego znaleźliśmy z
rewolwerem w ręku. Także starszy facet próbował użyć pistoletu, który trzymał w
szufladzie biurka, i na którym leżało mnóstwo rozsypanych banknotów. To dowód,
że zabójca nie szukał pieniędzy. Pasuje to do Bonaplaty; jego motywem była
zemsta.
- Wobec tego
jak jeden człowiek mógł zabić czterech ludzi, w tym trzech uzbrojonych? Skąd
wyciągnął pistolet? On nie był agresywny...
- Nie wiem,
skąd go wyciągnął ani gdzie odłożył.
Z tyłka chyba, skoro go wcześniej zrewidowano...
- A czy on
zabił się jednym strzałem? Czy znaleziono pistolet przy jego ciele?
- Tak,
oczywiście.
- Więc? Więc?
Więc?
- To był inny
pistolet. Badania balistyczne wykazały, że pociski, które zabiły handlarzy,
zostały wystrzelone z innej broni.
Z początku myślałam, że Enric zastrzelił siebie z tego
samego gnata co tych zbrodnialców, ale okazuje się że nie. To oznacza, że właśnie
przestałam kminić logikę pana komisarza.
- Wobec tego,
to nie on był zabójcą.
- Owszem on -
powiedział z przekonaniem, patrząc mi w oczy. - Mogę się założyć, że to był on.
- Po co
miałby zadawać sobie trud, by ukryć jedną broń, a zabić się drugą? To absurd.
- Nie, to nie
absurd. Enric Bonaplata był bystrym facetem. Gdyby się zabił tym samym
pistoletem, moglibyśmy go oskarżyć o zabójstwo tamtych.
Zaczęłam się
śmiać. Co za głupota!
- A co by
mogło go obchodzić, że oskarżycie go, kiedy już nie będzie żył? - powiedziałam
ironicznie.
A od kiedy to się oskarża zwłoki, pani mecenas?
- Chodziło o
spadek po nim. Wszystko przewidział. Jego spadkobiercy musieliby wypłacić
odszkodowanie spadkobiercom ofiar.
To się rzadko dosyć spotyka.
Castillo
patrzył na mnie z uśmieszkiem pod wąsem. Wyglądał sympatycznie.
Przełożyłam
znów nogę na nogę, trochę bezwstydnie.
Może jeszcze zrób mu laskę, albo pokaż cycki?
Wtedy on
powiedział ostro, tykając mnie.
- Wiedziałaś,
że twój chrzestny był ciotą?
- Ciotą?
- Nie ciotą,
czymś więcej, pedziem.
Pedzio jest BARDZIEJ niż ciota. Aha.
Spojrzałam na
niego z udawanym oburzeniem.
Ja bym się wkurzyła całkiem bardzo na serio, gdyby mi ktoś
zaczął obrzucać inwektywą nieżyjącego ojca chrzestnego. Ale to ja, dziwadło, co
uważa, że geje też ludzie.
- To znaczy -
zaczął, widząc moją reakcję, szukać odpowiedniejszego słowa - był
homoseksualistą.
- Ale
przecież ma syna...
- To o niczym
nie świadczy.
- Jaki ma pan
powód, by mówić mi takie rzeczy? - zapytałam go poważnie, tak jakbym pytała świadka
w sądzie. - Proszę mi to wyjaśnić.
- Kiedy do
mnie zadzwonił, najpierw powiedział mi, że popełni samobójstwo, a potem
zapytał, ile mam lat i jakiego koloru są moje oczy. Tak jakby chciał mnie
poderwać. Możesz to sobie wyobrazić? Że mówi to facet, który zamierza strzelić
sobie w łeb?
Podryw na pięć minut przed śmiercią raczej nie ma szans być
skuteczny. No chyba, że się podrywa nekrofila.
-
Zrekonstruowałem co zaszło - mówił dalej Castillo. - Obliczyłem sobie, że
strzelił do handlarzy między szóstą a siódmą wieczorem, a o wpół do ósmej
zadzwoniła do nas żona najstarszego zabitego, bardzo wstrząśnięta i
powiadomiła nas o zbrodni. Właśnie wróciła do domu. Jestem pewny, że ten
Bonaplata wszystko dobrze zaplanował i postanowił pożegnać się z tym światem w wielkim
stylu. Potem na kilka tygodni straciliśmy jego ślad, bo on podróżował sobie i
zdawał się nie przejmować, że moi koledzy, prowadzący tę sprawę, przesłuchiwali
go parę razy tu, w Barcelonie. Zbierali dowody, żeby go oskarżyć. On o tym
wiedział i uciekł im raz na zawsze. Któregoś dnia, jak mu się to czasem
zdarzało, poszedł na obiad do swojej ulubionej restauracji. Sam. Pojadł sobie
zdrowo i wypił całą butelkę jednego z najdroższych win. A potem zapalił cygaro.
Wrócił do domu przy ulicy Gracia, nastawił płytę, zapalił jeszcze jedno cygaro,
nalał sobie koniaku i, jako porządny obywatel, postanowił zawiadomić policję.
Bardzo porządny. Rozwalił zaledwie czterech facetów.
I oczywiście,
już nieco podchmielony, nie mógł się powstrzymać, by nie poromansować trochę z
takim młodzieniaszkiem, jakim wtedy byłem. Przez całe życie musiał kryć się z
tym, że jest homoseksualistą, bo co powiedzą ludzie, co pomyśli rodzina, to
dlaczego miałby się powstrzymywać w ostatniej chwili? Podobali mu się młodzi
chłopcy, wie pani?
Romans nad trumną, no szał.
- Ale
dlaczego się zabił? - nie chciałam słyszeć już nic więcej na temat życia
seksualnego Enrika. - Z tego, co mi pan opowiedział, nie wynika, żeby był w
depresji, wręcz przeciwnie, korzystał w pełni z życia. A poza tym skoro
wszystko zrobił tak dobrze, że nie mogliście udowodnić mu winy, to nigdy by nie
mogli go złapać.
- Byliśmy już
bliscy tego; w trakcie kolejnych przesłuchań byłby zmuszony wyjaśnić nam
mnóstwo rzeczy.
Zamierzali zastosować torturę poduszeczek?
Ale musieliśmy
obejść się smakiem, bo on kupił sobie bilet pierwszej klasy na tamten świat. -
Castillo wydawał się przygnębiony, nie mógł się pogodzić z ostatnią ucieczką
Enrika. - Być może to wszystko jest związane ze śmiercią, parę tygodni
wcześniej, młodego, mniej więcej dwudziestoletniego chłopca - dodał po krótkiej
przerwie. - Zdaje się, że byli parą.
- Tak?
- Tak.
Chłopak pracował w antykwariacie Enrika na Starym Mieście.
- To wszystko
jest zbyt wydumane, nie wydaje się panu?
Nie, żeby policjant mógł opierać swe przypuszczenia na
jakichkolwiek dowodach. A w żyyyciu.
Tęsknię za profilerem, niestety toto jest nieczytable dla mnie zupełnie, nawet z komentarzem, straszna nuda. Czy będą kolejne części? Lubię wasz blog, dlatego smutno mi, że analizy totegoż się robią, a tyle ciekawych rzeczy krąży po literaturze (i dlatego komentuję).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Też mam ochotę walnąć porządnie aŁtora tego dzieUa.
OdpowiedzUsuńPoza tym czuję, że będzie coraz to gorzej i gorzej, i już na zapas wkurzam się na głupich, bucowatych bohaterów...
Vivica
Tak w ogóle, to pisał facet? I tak dokładnie opkowo opisuje stroje bohaterki? I to jak!
OdpowiedzUsuń"włożyłam spodnie z obniżoną talią, które uwydatniają biodra i ukazują pępek."
Jak to przeczytałam to zawiesiłam się na chwilę, by po zastanowieniu powiedzieć: eee, biodrówki? Ja rozumiem, że niektóre rzeczy warto opisać bardziej rozwlekle niż jednym słowem, ale spodnie chyba do nich nie należą. Chyba, że koleś postanowił zachować resztkę męskości i zwyczajnie nie wiedział, jaką nazwę noszą te spodnie, więc już musiał opisać :D
Agghhhrrr, so wrong on so many levels! Nie wiem, jak się Wam udaje przebrnąć przez ten tekst, mnie cholera trafiła co najmniej kilka razy. Cuchnie ta książka, cuchnie na kilometr.
OdpowiedzUsuńA ja mam takie pytanko: Leleth, wrócicie jeszcze do "Szeptem"? Bo jestem niezmiernie ciekawa dalszych losów Panchy, tfu, Patcha...
OdpowiedzUsuńMaryboo
Tak, wrócimy, jak skończę sesję, za tydzień mam ostatni egzamin :)
Usuń