poniedziałek, 19 listopada 2012

4. W otchłani złego pisarstwa, czyli Stirlitz atakuje [2/6]


Witajcie!

Cieszymy się bardzo, że przygody profilera się Wam podobały. W dzisiejszym odcinku dowiemy się, jak mały Jasio wyobraża sobie kryminalistykę i dlaczego najpierw należy sprawdzić w słowniku, co oznaczają mądrze brzmiące słowa. Poznamy mroczne sekrety mrocznych milionerów i dowiemy się również, że setka ludzi w miejscu publicznym może się wcale nie rzucać w oczy.

Miłej lektury!

Analizują: Wiedźma, Leleth i Ilmariel.



Policja otrzymuje kolejny list:

- Ten list przyszedł dziś rano - ciągnął kapitan. - Jest napisany na komputerze, tak jak pierwszy, czcionką Times New Roman, na najzwyklejszym papierze. Żadnego obcego włókna, tylko czerwone zaschnięte plamy. I tak jak poprzedni, był zaadresowany do szefa wydziału dochodzeniowo-śledczego, dlatego to ja otworzyłem go dziś rano. Jak tylko rzuciłem na niego okiem, natychmiast wezwałem Craiga Nove, który był w sąsiednim gabinecie, żeby mu się przyjrzał. Przepisałem tekst, a list wysłałem do laboratorium, żeby zbadali te czerwone plamy i poddali oryginał działaniu oparów jodu. Craig właśnie dzwonił. Potwierdza, ze te plamy to na pewno zaschnięta krew. Pierwsze badanie wykazało, że chodzi o krew grupy A minus. Ofiara z lasu miała grupę B minus.
Aha. I zmarnowali niewielką próbkę na określenie grupy krwi, chociaż mogli uzyskać profil DNA. Akcja tej powieści dzieje się współcześnie, nie pół wieku temu, jakby kto pytał...

Brolin pokazał notatki Juliette, które trzymał w dłoni.
- Odpowiedź jest w tym tekście. Juliette to wyczuła. To być może studentka, ale z bardzo dużym bagażem przeżyć. Znalazła się w towarzystwie szaleńca i czy chcemy tego, czy nie, ona rozumie, co człowiek tego rodzaju może czuć.

Nie tylko mamy Swami Brolina, ale i Jasnowidzącą Juliette. Powinni otworzyć gabinet wróżb.

W końcu zabrzmiał dzwonek telefonu. Chamberlin odebrał, włączając głośnik.
- Miałeś rację, Larry! - rozległ się w interkomie nosowy głos Craiga Novy. - Zbadałem list laserem argonowym pod światłem o długości fali wynoszącej pięćset nanometrów, czyli w wiązce niebieskozielonej, i przez odbłysk pojawił się inny tekst.
- Jaka jest jego treść?
- To nie jest zbyt jasne. Ukryte litery tworzą napis „Gibbs i Dziesiąta". Ten wasz facet to wariat: napisał to ryboflawiną łoju skórnego, wydzieliną skórną!

Pan chciał brzmieć naukowo i nie wyszło. Ryboflawina to nie jest wydzielina skórna, to witamina B2.
Nie przestaje mnie zadziwiać poziom pracowników policji.

- Czy na podstawie tej rybof... [Srsly, ryboflawina to nie jest trudne słowo. Raxacoricofallapatorius, to jest trudne słowo.] tego tam interesu można ustalić odcisk genetyczny? - zapytał Salhindro.
- Dlaczego nie? Metodą reakcji łańcuchowej polimerazy można pomnożyć ilość DNA i następnie...

Ale jakiego DNA? W witaminie B2? Boru, Boru, Boru i autor się jeszcze głośno przyznaje, że studiował kryminalistykę?

Brolin i Salhindro doskonale znali obowiązującą procedurę. Lampa ksenonowa jest podstawowym narzędziem pracy ludzi z laboratorium kryminalistycznego, ale jej światło jest tak mocne, że może uszkodzić siatkówkę, jeśli ta nie jest chroniona przez specjalne szkło. Craig włączył lampę. Natychmiast zaczął szumieć system wentylacyjny. Lampa ksenonowa dysponuje światłem monochromatycznym i zmienną długością fal o zakresie od ultrafioletu do ultraczerwieni, co powoduje, że proteiny zawarte we krwi, sperma, a nawet ślady linii papilarnych, czyli odcisków palców, zaczynają fosforyzować.
Też zaraz zacznę fosforyzować, światłem oktarynowym mianowicie. Ultraczerwień mnie tak dobiła, że nawet na headdeska nie mam siły. Panie autor, jest infraczerwień. Czyli podczerwień. Nie ultra. Której nie używa się do wykrywania krwi na miejscu zbrodni, bo jeszcze nie dopracowano stosownych technik. A krew w ultrafiolecie nie świeci, wręcz przeciwnie, absorbuje promieniowanie, przez co widać ją w kolorze czarnym. I ja to, murwa, wiem, zwykły mały lajkonik. A pan ałtor po kryminalistyce nie.

Juliette jechała tramwajem. Naprzeciw niej siedziało dwóch nastolatków, którzy rozmawiali cicho i
spoglądali na nią, specjalnie się z tym nie kryjąc. Od razu zwrócili na nią uwagę; spodobała im się i mieli nadzieję, że będą mogli zatopić w szafirowych odmętach jej oczu, jeśli nie dusze, to przynajmniej libido.

Ale że tak penisem do oka? Ała.

Juliette gwałtownie odwróciła głowę w stronę dwóch siedzących naprzeciwko nastolatków. Śmiechy natychmiast umilkły. Błękitny błysk jej oczu wbił się prosto w źrenice uwodziciela. [Z ostrym, stalowym świstem zapewne.] Jego marzenie w końcu się ziściło, ale uwodziciel nawet nie mrugnął, tylko, zakłopotany i zmieszany, spuścił wzrok.
Ta, każdy szczyl, który gapi się na ciebie w tramwaju, jest od razu podłym uwodzicielem.

Profiler idiota w stacji pomp, znajdującej się pod adresem napisanym witaminą B2 w liście do policji:

Brolin stał pewnie na nogach i trzymał pistolet w wyciągniętych rękach, przesuwając go z lewa w prawo i z prawa w lewo, tak, żeby mieć pod kontrolą całe otoczenie. Dusząca wilgoć ślizgała się po jego ubraniu jak niewidzialna ręka, przenikała przez kombinezon i wełnę swetra, wchodziła w materiał dżinsów. [Cthulhu w każdej analizie.] Gdzieś w ciemnościach pracowała maszyneria pomp, rozbrzmiewając jak warczenie jakiegoś Cerbera.
- Larry, zaświeć! - wyszeptał Brolin.
Salhindro natychmiast zapalił latarkę i podszedł do inspektora.

Brolin to jest kandydat do nagrody Darwina. Wchodzi do pomieszczenia, w którym może czyhać morderczy psychopata, i celuje sobie w ciemność. A dopiero jak poceluje, żąda od podwładnego zapalenia światła. No brawo, Jasiu i wężykiem...

Zbliżali się do środka pomieszczenia. Powietrze stało się cięższe, każdy kolejny wdech wymagał więcej wysiłku. Poczuli zapach amoniaku i Brolina natychmiast przeszedł dreszcz. Wiedział, że w pewnym stadium rozkładu ciało wydziela taką woń.
Ale zapach amoniaku w kanałach jest uzasadniony, ponieważ substancji tej używa się do odkażania pomieszczeń.

Natomiast w, będącym częścią płynących kanałami ścieków, moczu, amoniaku nie ma wcale. Ehe.

Z powodu obrażeń, jakie odniósł na złomowisku, główka kości ramiennej była poluzowana i przy najmniejszym uderzeniu mogła wyskoczyć ze stawu. Brolin dobrze wiedział, że z takimi obrażeniami ma się spowolnione reakcje, co może grozić nawet śmiertelnym postrzeleniem przez sprytnego przestępcę. Specjalne kombinezony, które włożyli, żeby zachować w stanie czystym scenę zbrodni, nie ułatwiały dyskretnego przemieszczania się. Marsz utrudniały zwłaszcza plastikowe ochraniacze na buty.
Dlatego normalna policja w takich razach najpierw wysyła na miejsce normalnie odzianych funkcjonariuszy, którzy mają za zadanie sprawdzić i zabezpieczyć teren. Ale, jak wiemy, to nie jest normalna policja, tylko radosna gromadka infantylnych kretynów.
Stirlitz zbliżył się do Aleksanderplatz i, żeby nie zwracać na siebie uwagi, plackiem przeczołgał się w poprzek placu.

Z miejsca, w którym stał, Brolin widział jedynie górną część jej ciała. Leżała na plecach, ręce miała związane nad głową i wyciągnięte, jakby na coś wskazywała. Nie miała obciętych przedramion!
Biorąc pod uwagę zwyczaje mordercy, to już było jakby małe nad nim zwycięstwo.

Bo nieboszczce zapewne kwestia tego, co jej okaleczył morderca, a czego nie, robiła fundamentalną i zasadniczą różnicę.
Miałam wrażenie, że zwycięstwo zakłada pewne zaangażowanie i konkretną korzyść. Znaczy, jak niby Brolin się przyczynił do nieobcięcia rąk, co to policji daje i jak ma im pomóc w złapaniu mordercy?

Brolin zauważa, że ofiara ma zamiast rąk uciachane nogi. Tyle w temacie zwycięstwa.

Brolin pchnął drzwi swojego gabinetu.
Za kilka minut miała się odbyć odprawa u kapitana Chamberlina, ale przedtem chciał porozmawiać z Juliette.
Widząc go, dziewczyna podniosła głowę znad książki.
- Harper i McKenzie zaproponowali mi, żebym tu posiedziała, zanim wrócisz - powiedziała przepraszająco. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
Brolin pokręcił przecząco głową. Popatrzył na nią przez chwilę. Przeszła przez piekło, wyszła z niego bez skazy, mimo że otarła się o śmierć, co więcej - wykazała się odwagą.
[Eee, w którym momencie?] „To wspaniała dziewczyna - pomyślał. - Pełna życia. Ma tyle silnej woli..."
I zapewne z tego powodu nie może przestać myśleć o sprawie „Ducha Lelanda". Tylko dlaczego rok po tym, gdy Leland ją porwał, zainteresowało ją to, czy przebywał wcześniej w więzieniu? Zbieżność obu wydarzeń była oczywista.
- Coś nie gra, Joshua? - zapytała, przechylając głowę. Pasmo włosów w kolorze hebanu spadło jej na czoło i oczy. Jej pełne usta zadrżały, kiedy przełknęła ślinę. Dwoje oczu o kryształowym błękicie patrzyło na Brolina, który nie mógł oderwać wzroku od młodej kobiety. Emanowało z niej niezwykłe piękno. Nie tylko miała szczęście spełniać wszystkie kryteria stawiane urodziwym kobietom, ale jeszcze była obdarzona mieszaniną naiwności i dojrzałości, która dodawała jej pociągającej aury.

Ona jest zajebista, a jemu stoi. Łapiemy.

- Nie, nie, wszystko w porządku - powiedział w końcu. - Powiedz mi, dlaczego wciąż cię interesuje Leland Beaumont?
Juliette odłożyła książkę i odpowiedziała spokojnie, niemal tak, jakby dawała wykład:
- Ten, który zabija te kobiety, znał Lelanda, to pewne. A ponieważ Leland nie miał przyjaciół ani rodziny, z wyjątkiem ograniczonego umysłowo ojca, doszłam do wniosku, że musiał kogoś poznać w więzieniu. To jest idealne miejsce, żeby dwóch kryminalistów się ze sobą zgadało. Obaj wiedzą, że ten drugi nie jest niewiniątkiem; wystarczy niewiele czasu, żeby się zbliżyć i podzielić różnymi sekretami.
Brolin wyciągnął krzesło i usiadł naprzeciw Juliette.
- Doskonałe rozumowanie. Jesteś naprawdę bardzo uzdolniona.

No nie? Sherlock Holmes na widok tej błyskotliwej dedukcji postanowił w rozpaczy przerzucić się na heroinę, a najlepiej kompot makowy. Nic innego mu bowiem nie pozostało...
Błyskotliwe indid. Bo nie mógł nikogo spotkać w żadnym innym momencie swego życia. Przypominam, że Juliette poznał na czacie.
A gdyby posiadał rodzinę i przyjaciół, najpewniej rozpuściłby pocztą pantoflową ogłoszenie: ”Szukam doświadczonego psychopaty na korepetycje”?

Brolin był w końcu korytarza, mogła go jeszcze zawołać. Może miałby czas wpaść na kolację albo może przyszedłby spędzić z nią noc tak jak ostatnim razem, kiedy każde z nich, po długich nocnych rozmowach, usnęło na oddzielnej kanapie. Czy naprawdę chciała, żeby zachowywali taki dystans?
Chwilę wcześniej czuła, że Brolin prawie ją pocałował.
[Od czego była trochę w ciąży.] A przede wszystkim czuła, że bardzo tego pragnęła.
Czy to było pragnienie?
[Nie, to, że się czegoś pragnie, to nie pragnienie, skąd.]
Czy pożądanie? [Drogie Bravo...]
Czy też po prostu to, że w jego towarzystwie czuła się bezpiecznie, bo był jej zbawcą, bohaterem, tym, który uratował jej życie?
Bo jeśli to była ta ostatnia ewentualność, to ich związek był z góry skazany na niepowodzenie, jak wszystko, co rodzi się z fałszu.

Jeżu, jakiego fałszu? Poczucie bezpieczeństwa i szacunek to całkiem nieźle na początek związku.
No jak to jakiego? Że w związek tak bez chuci!

Spojrzała jeszcze raz w jego stronę. Znikł. Nie wiedziała, że Brolin miewa trudności z utrzymaniem ciała fizycznego i czasami nagłym skokiem przenosi się do astralu, znikając z ludzkich oczu.
No i dobrze.
„No i dobrze" - powtórzyła w myśli.
Bo lubiła rozmawiać z narratorem.
Stirlitz się zamyślił. Spodobało mu się to, więc zamyślił się jeszcze raz.

Kapitan Chamberlin stał wyprężony jak struna, nerwowo gładząc wąsy. W oddali za jego plecami było widać budynki Portland na tle gór.
- Niech pan siada - zwrócił się do Brolina. - Zbadaliśmy odcisk znaleziony na miejscu zbrodni i porównaliśmy z odciskami we wszystkich możliwych rejestrach - nic. FBI milczy, nie mają takiego w swojej bazie danych. Żadnego pozytywnego rezultatu. Craig Nova w tym momencie porównuje
ten odcisk z odciskami ofiary, uważa bowiem, że oba należą do tej samej osoby.

Upojne, aż kwiknęłam z żywej radości. Dzielne misiaczki przedszkolaczki zdążyły przekopać ileś tam baz danych, czyli porównać znaleziony odcisk z milionami innych, ale jeszcze nie skończyły porównywania go z dziesięcioma odciskami palców ofiary. Czujecie te opary absurdu?

Chamberlin skrzywił się. Craig mówił dalej i wkrótce zrozumieli powód jego entuzjazmu.
- Ale jeśli chodzi o opony, to mam potwierdzenie z kartoteki FBI. Ślady były wystarczająco wyraźne i było ich wiele,  można więc było określić układ osi, promień skrętu i rozstaw kół. Wystarczająco dużo danych, żeby dokładnie stwierdzić, o jaki samochód konkretnie chodzi. I tym razem mamy szczęście, nie ma zbyt wielu możliwości - to jest mercury capri z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku.

A bo te układy osi i inne detale konstrukcji podwozia tak szybko wychodzą z mody! Co rok, to inny układ trzeba wprowadzać, jak się chce być trendy!
No co, inspiracja CSI zobowiązuje. Tam też zawsze mają lakier występujący w jednym konkretnym modelu/pyłek z drzewa rosnącego w jednym miejscu/etc.
A nie było tam jakiejś kamery, która sfilmowałaby oczy ofiary, w których odbijała się twarz mordercy? C’mon, to takie tró...!

Dzielne misie policyjne znalazły na miejscu zbrodni inne od tamtejszej okruchy ziemi:

- Czy można stwierdzić, skąd została przyniesiona? - zapytał Meats.
- Gęstość ziemi zmienia się co kilkaset metrów. Musiałbym mieć próbki z każdego kilometra kwadratowego całego stanu, żeby móc porównać. A nawet wtedy... Nie, to niemożliwe. Ziemia, która znajdowała się w budynku, pochodzi z podeszwy mordercy - może z jego ogrodu albo z miejsca jego pracy.

Broń Boru, żeby ją tam przyniósł pracownik kanalizacji albo bezdomny. Albo żeby pochodziła z miejsca, w którym zbrodzień czaił się na ofiarę. No niemożebne.
Kocham takie dedukcje, wyciągnięte prosto z zadka.
Stirlitz wszedł do gabinetu i ujrzał Mullera leżącego na podłodze i nie dającego oznak życia.
- Otruty - pomyślał Stirlitz przyglądając się rączce siekiery wystającej z piersi.

- Dobrze. Ta ziemia jest bogata w substancje koloidalne organiczne, to znaczy ma dużą zawartość próchnicy.
- Craig, czy możesz się trochę zniżyć do naszego poziomu? - zapytał Brolin.

Bo superbłyskotliwy profiler nie wie, co to jest próchnica glebowa. Boziu.

- Co to są te substancje koloidalne?
- To jest materia organiczna znajdująca się w ziemi, pochodząca z rozkładu roślin przez grzyby i bakterie. Ponieważ w badanej próbce stwierdzono dużą zawartość próchnicy, uważam, że jest to ziemia naturalna, leśna. Ten facet musiał łazić po lesie, zanim przyszedł do tego budynku.
- Może chodzić o park miejski? - dociekał Brolin
- Nie, tam jest zbyt dużo nawozu. Z pewnością chodzi o miejsce bardziej dzikie.
- Jak park Waszyngtona? Tam, gdzie znaleziono pierwsza, ofiarę?
- Tak, to mogłoby się zgadzać.

Park Waszyngtona: jedyny na świecie park, który nie jest parkiem, tylko dziką, leśną dziczą.

Z rękami w kieszeniach Joshua Brolin szedł Broadwayem. Zimny wiatr z północy, znad Willamette, wpadał do miasta przez tę właśnie ulicę, z wyciem hulał po centrum, po czym przenosił się ku autostradzie numer 5, gdzie wycie wtapiało się w hałas przejeżdżających samochodów.
Bardzo zdyscyplinowane zjawisko atmosferyczne.

Wiatr uderzył go w policzki.
„Bardzo się oziębiło" - pomyślał. - Jak nic, nadchodzi zima.”

W dodatku, jak widać, jest to zjawisko myślące.
To był wiatr Neda Starka.
Stirlitz spacerując po berlińskich ulicach, ujrzał grupę smagłolicych mężczyzn z bujnymi ciemnymi brodami i w turbanach na głowach.
- “Turyści” - pomyślał Stirlitz.

Przechodząc przed kawiarnią Starbucksa, Brolin zawahał się, czy nie wejść. Wielu jego kolegów z pracy wpadało tu na godzinkę, żeby się odprężyć nad kubkiem ciepłego napoju. Ale zmienił zamiar, miał bowiem jeszcze zadzwonić do matki, żeby się dowiedzieć, co u niej słychać.
W Starbucksie zaś nie zezwalano na używanie telefonów komórkowych, wykopując każdego, kto tylko wyjął z kieszeni aparat, na bruk bez cienia litości.

Dzielne misie odkrywają metodą błyskotliwej dedukcji (czyt. kolejnych wniosków wprost z dupy), że poszukiwany samochód należał do ofiary, a nie zbrodzienia i ruszają na jego poszukiwanie:

Bez wątpienia szpital Shriners mógłby być doskonałym źródłem inspiracji dla Shirley Jackson, gdyby pisząc jedną ze swoich powieści, przypadkowo trafiła kiedyś na tę ponurą budowlę. I nie chodzi tu o to, że architektura budynku była szczególnie odpychająca albo że szpital zapewniał opiekę medyczną na wyjątkowo niskim poziomie - wprost przeciwnie, po prostu cały kompleks szpitalnej zabudowy z niewyjaśnionych powodów sprawiał bardzo dziwne wrażenie, które pozostawało jeszcze długo po opuszczeniu tego miejsca. Ze swoimi oknami, które wyglądały jak ślepe, i surowymi murami, szpital prezentował się posępnie i wywoływał złe samopoczucie..

Architektura nie była odpychająca, ale okna wyglądały jak ślepe (co dość trudno mi sobie wyobrazić), a szpital wyglądał posępnie i źle działał na samopoczucie, rozumiem. Znaczy ni cholery nie rozumiem, bo autor sam se przeczy.

Kiedy Brolin ujrzał budynek szpitala z zakrętu Jackson Park Road, nie zobaczył miejsca dającego ukojenie chorym, ale poczuł zapach sal porodowych,
[A skąd on, kawaler, grzęznący w studni celibatu, zna mianowicie zapach porodówki? I jak tam musiało jechać, że on to poczuł zza zakrętu?] usłyszał bulgotanie płynów ustrojowych na blokach operacyjnych [Bo taka krew w torebce do kroplówki bąbluje niczym woda w jaccuzi, prawdaż.] i wzdrygnął się na samo wspomnienie tępego ukłucia igły, zagłębiającej się w ciało w poszukiwaniu żyły. Nie wiedział dlaczego, ale obrazy te podświadomie osaczyły go zaraz za zakrętem. Taki fatalny nastrój wywoływał szpital Shriners.

Jeszcze kilkaset metrów i Brolin dojechał do ogromnego parkingu, który znajdował się z boku budynku.
- Skręć w prawo - wskazał mu kierunek Salhindra - Myślę, że morderca wybrał parking publiczny, a nie ten dla personelu. Parking publiczny zapewnia większą dyskrecję.
Zwłaszcza, że parkingu dla personelu przeważnie pilnuje cieć.

Gdzieś w oddali ich uwagę przyciągnęło migające światło karetki. Przed wejściem do izby przyjęć panowało duże zamieszanie. Pielęgniarki popychały nosze na kółkach. Z karetki wysiadło dwóch mężczyzn w charakterystycznych niebieskich bluzach i wysunęło z niej łóżko [Ta karetka to był, przepraszam, tir, że się w niej łóżko zmieściło? I rozumiem, że łóżko to dlatego, że pielęgniarki zarąbały karetkowcom nosze na kółkach?] ze zwijającym się z bólu, krzyczącym pacjentem. Biały koc nie wystarczał, żeby zakryć czerwone aureole na jego piersiach.
To taka połetycka metafora na sutki, czy ja czegoś znowu nie kminię?
Mnie się zwizualizowała taka urocza czerwona fontanna.

- Dwa tygodnie temu byłem u brata na przyjęciu, właściwie rodzinnym party w ogrodzie. Pamiętasz, to ten brat, który pracuje w agencji zajmującej się ochroną środowiska. Na ścianie zauważyłem ramkę z wyhaftowanym napisem: „Bez rodziny nie ma życia".
Salhindro zaśmiał się krótko, ironicznie; jego duży brzuch zatrząsł się nad paskiem.
- Wyobraź sobie: srałem i gapiłem się na ten cholerny napis z dziesięć minut, aż wreszcie Doiły po mnie przyszła. Zapytała, czy dobrze się czuję, no i wróciliśmy do braciszka i jego rodzinki. Ten napis wisi tam dziesięć lat ale zauważyłem go dopiero teraz. Jakby jakiś znak, przesłanie...

I on, przepraszam tak na przyjęciu się... defekował???
Względnie brat wiesza takie wzruszające obrazki w kiblu.

- Nie przejmuj się: kiedy śmierć nadejdzie, będziesz z pewnością bardzo stary. Zaśniesz sobie po prostu i zapomnisz się obudzić!
- To byłoby do mnie podobne. Ale i tak się z tobą nie zgadzam. Są ludzie, którzy czują, że ich godzina...
- Larry! - wykrzyknął Brolin, gwałtownie hamując Salhindro wbił wzrok w to, co pokazywał mu inspektor. Dziesięć metrów od nich stał brązowy mercury capri.

Tak. To jest to, co myślicie, czyli szczyty fabularnego deus ex machina. Nasze misiaczki, krążąc po wielkim przyszpitalnym parkingu, znalazły właściwy samochód zupełnie przypadkowo.

Brolin już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, kiedy zatrzeszczało radio.
- Cztery-zero jeden, tu centrala. Słyszycie mnie?
Salhindro schwycił mikrofon.
- Doskonale. Co macie?
- Zidentyfikowaliśmy właściciela samochodu. Kobieta nazywa się Elizabeth Stinger, lat trzydzieści trzy, zamieszkała przy Fremont Drive w dystrykcie wschodnim
- Trzydzieści trzy... - powtórzył Brolin. - Wiek zgadza się z wiekiem ofiary.
- Ale jest jeszcze coś - kontynuował apatyczny głos z centrali - Elizabeth Stinger znajduje się od dziś rana na liście osób zaginionych.
Brolin zadrżał. Kiedy małżonek lub członek rodziny zgłasza czyjeś zaginięcie, procedura nakazuje odczekać czterdzieści osiem godzin przed wpisaniem go na listę osób zaginionych, głównie po to, żeby się upewnić, czy nie chodzi o zwykłe nieporozumienie i żeby nie przeciążać niepotrzebnie systemu.
[Gdyby pan ałtor zrobił jakikolwiek research, wiedziałby, że prawo federalne wyraźnie czegoś takiego ZABRANIA.] Śmierć ofiary nastąpiła około pięćdziesięciu godzin wcześniej, licząc od dzisiejszego ranka; to znaczy dwa dni wcześniej. Wszystko doskonale się zgadzało.

- Dlaczego morderca ryzykuje jazdę przez całe miasto z ofiarą? - powtórzył Brolin. - Jeśli tak bardzo podoba mu się to miejsce, dlaczego nie wybrał kobiety gdzieś bliżej, którejś ze studentek w kampusie czy pielęgniarki? Dlaczego napada na kobietę tak daleko stąd?
Nagle strzelił palcami.
Spojrzenie Salhindra rozświetliło się, jakby natchnione przez samego Pana Boga.
- Ponieważ to właśnie tej kobiety pragnął, a nie żadnej innej! - wykrzyknął
- Właśnie! - przytaknął Brolin. - On przygotowuje nie tylko miejsce mordu, ale również wybiera sobie ofiarę. Nie zabija przypadkowo.
[Rany boskie i dopiero panu superprofilerowi przychodzi to do głowy? A wcześniej stworzył profil psychologiczny mordercy, nie zastanawiając się w ogóle nad tym, jak zbrodniarz wybiera ofiary? Święty Jezu na bananie...
Stirlitz wszedł do gabinetu Müllera i zauważył, że nikogo nie ma. Podszedł do sejfu i pociągnął za uchwyt aby się przekonać, czy się nie otworzy. Po upewnieniu się, że jest sam, wyciągnął broń i wystrzelał cały magazynek, ale sejf ani drgnął. Następnie położył granat ręczny pod sejfem i wyrwał zawleczkę. Gdy dym opadł, Stirlitz jeszcze raz spróbował otworzyć sejf. I znów bez powodzenia.
– Hmmm... – doświadczony oficer wywiadu wreszcie wywnioskował. – Musi być zamknięty.] Musimy zidentyfikować pierwszą ofiarę i znaleźć coś, co łączy obie kobiety. Z pewnością jest coś takiego.

Wyraz twarzy Brolina odzwierciedlał doskonale jego myśli. Uwięzienie, tortury... Przypomniał sobie innego seryjnego mordercę, Johna Wayne'a Gacyego, który przebierał się za klowna, żeby móc swobodnie wybrać swoje ofiary spośród dzieci - dzieci, które porywał, torturował, gwałcił, dusił, reanimował i tak w kółko, aż do śmierci.

Panie ałtor, bój się pan Bora, nie gwałć pan i nie torturuj faktów. Najmłodsze ofiary Gacy’ego liczyły sobie lat 15, więc na kostium klowna raczej by się zwabić nie dały, zresztą Gacy tego kostiumu używał wyłącznie wtedy, gdy akurat udawał praworządnego obywatela i jako członek fundacji Jolly Jokers chadzał w przebraniu klowna na imprezy charytatywne i odwiedzał dzieci w szpitalach.
No dobra, ale jaki to ma w ogóle związek z tym zabójcą? Znaczy, uwięzienie i tortury u seryjnych morderców nie są czymś wybitnie niezwykłym.

Kolejne bUyskotliwe wnioski profilera idioty:

- Nie słuchaliście tego, co mówiłem od początku śledztwa - rzekł, wpatrując się w Cotlanda. - Jego zbrodnie mówią do nas; on - nie zdając sobie z tego sprawy - porozumiewa się z nami za pomocą swoich zbrodni. Jego czyny odzwierciedlają jego podświadomość, jego wyobrażenia. I powiedziałem wam, że on jest narcystyczny, jego zbrodnie są zbrodniami na tle narcystyczno-seksualnym. On nie widzi w ofierze istoty żyjącej, ponieważ widzi w niej jedynie własną potrzebę, własną przyjemność.
[Aś pan odkrył Hamerykie. Bardziej ogólnikowego stwierdzenia, pasującego do wszystkich psychopatów hurtem, wygenerować się nie dało.] On nie jest w stanie zrozumieć, że ktoś może odczuwać ból, gdyż ból odczuwany przez jego ofiarę jest narzędziem, które przynosi mu przyjemność. [To jak czerpie tę SADYSTYCZNĄ przyjemność, skoro nie rozumie, że ofiara odczuwa ból?] Ponadto dzięki ostatniemu listowi wiemy, że towarzyszy mu ,,Życzliwy”, może nie bezpośrednio, nie na scenie zbrodni, ale on zna każdy czyn mordercy, ponieważ obaj dzielą się tą przyjemnością.

- Bardzo pana przepraszam, panie Cotland. Proszę pozwolić mi kontynuować, jeśli nie potrafi pan wyciągnąć właściwych wniosków.
Bentley Cotland przeszył Brolina wzrokiem. Tego już było za dużo! Już on mu pokaże, temu młodemu policjantowi, ile kosztuje zaczepianie prokuratora. Jak tylko zostanie mianowany; postara się, żeby Joshua Brolin dostawał same beznadziejne sprawy i żeby spędził resztę służby w Portland na zbieraniu z ulicy pijaków i kurew. Za kogo się ten śmierdziel uważa?

Postara się, jak se weźmie kolorowe kredki i na ścianie narysuje. Toż prokuratura, nawet w Hameryce, jest organem nadzorującym śledztwo, ale nie ma władzy nad policją jako takową.
Dobra, Bentley jest głupi i ma wszy na pępku. Załapałam.

- Na samym początku szczęście pozwoliło nam zidentyfikować ślady opon, wszystko dzięki wspaniałej robocie Craiga Novy i jego ekipy - podjął Brolin. - Następnie użyliśmy naszych szarych komórek - tu mrugnął do Larryego - i kolejny łut szczęścia pozwolił nam znaleźć dziś po południu samochód ofiary. Samochód, którym morderca przewiózł ofiarę na miejsce zbrodni. Jestem pewien, że on się nie spodziewa, że już ten samochód znaleźliśmy.
- Cały problem w tym, że to nie jest jego samochód, ale samochód ofiary
[To trzeba było powtórzyć dwa razy, na wypadek, gdyby tempe czytelnicze szczały jeszcze nie zakumały bazy.], a on oczywiście wszystko dokładnie wyczyścił! - rzucił Chamberlin.
Czujcie ten klimat: pan zbrodniarz parkuje przed szpitalem, wysiada, wyjmuje z bagażnika odkurzacz, wiaderko i szczotki i pucuje sobie w tym miejscu publicznym skradzioną furę. Po czym oddala się z tym całym nabojem pod pachą. Zaiste, szczwany plan.
Izma byłaby dumna.

Brolin popatrzył na kapitana Chamberlina.
- Panie kapitanie! Proszę wezwać prasę i ogłosić, że trafiliśmy na bardzo ważny trop, co oznacza, że złapanie mordercy jest już tylko kwestią dni. Będą chcieli znać szczegóły; wyjaśni im pan wówczas sprawę śladów opon i powie, że dzięki tym śladom wiemy, że morderca albo ofiara posiadali samochód marki Mercury Capri z siedemdziesiątego siódmego roku, dlatego w najbliższych dniach będziemy szukali takich pojazdów. Wykorzystamy w tym celu każdą możliwość, przesłuchamy wszystkich właścicieli samochodów tej marki, a jeśli wpadnie w nasze ręce jakiś porzucony mercury capri, to przebadamy go i znajdziemy najmniejszy nawet włos. Przeanalizujemy wszystkie podobne ślady opon, wypytamy wszystkich ewentualnych świadków, i tak dalej, i tak dalej. Cały pomysł polega na tym, żeby wystraszyć mordercę naszym technicznym arsenałem i głębokim przekonaniem, że przewyższa się go pod każdym względem. Należy pokazać naszą pewność siebie; podkreślić, że on wkrótce wyląduje za kratkami;
zdenerwować go. Już i tak powinien być zaskoczony, że tak szybko zidentyfikowaliśmy samochód; może się przestraszy. Jeśli na dodatek czuje się niedowartościowany, zacznie niepotrzebnie ryzykować.
- I może znowu zabić, i to wkrótce. Czy do tego pan dąży? - zaprotestował Bentley.
- Nie, nie; najpierw będzie chciał się zabezpieczyć. Z komunikatu wywnioskuje, że niedługo znajdziemy samochód ofiary, a nie wie - chyba że sam jest policjantem albo jest pewien, że dokładnie wyczyścił samochód - jak precyzyjna jest nasza technika kryminalistyczna.
[Ponieważ dokładne wyczyszczenie samochodu powoduje przeniesienie się zbrodniarza w stan nirwany, w którym dostępuje oświecenia na temat technik kryminalistycznych, stosowanych przez policję.] Powinien się przestraszyć, że tak szybko zidentyfikowaliśmy auto. A przy odrobinie szczęścia może się zdarzyć, że on, żeby nie musieć często wychodzić i narażać się na zauważenie przez przechodniów na parkingu, zaparkował własny samochód gdzieś obok. Zlęknie się więc, że znajdziemy ślady opon jego wozu. [Przypominam, na wdupęwielkim parkingu przyszpitalnym, na którym codziennie przewijają się setki wozów. Trzeba by mieć IQ marchewki, żeby się na to złapać.]Trzeba bardzo mocno podkreślić kwestię śladów opon, zaakcentować, jakie to ważne, panie kapitanie; powiedzieć, że jesteśmy specjalistami w czytaniu prawdy z najmniejszego szczegółu, jeden mały włosek może nam bardzo dużo powiedzieć. [Powiedzcie mu jeszcze trochę dokładniej, jak ma się pozbyć śladów.] Chcę, żeby się naprawdę przeląkł i zdecydował się wrócić na parking po samochód, aby się go pozbyć.
Innymi słowy dzielne misiaczki z policji opierają swój plan na nadziei, że morderca jest kompletnym debilem. Zważywszy na fakt, że sami nie są tytanami intelektu, to nie dziwi jakoś tak.

Tymczasem hirołina i jej koleżanka prowadzą życie towarzyskie:

Juliette oparła się o framugę kuchennych drzwi, pogryzając surową marchewkę.
- A gdybyśmy tak wyszły dziś wieczorem, na przykład do restauracji? - zapytała.
Camelia popatrzyła na nią figlarnie
- Chęć na towarzystwo? Czyżby nasza kochana Juliette w końcu zdecydowała się zaakceptować obecność osobnika płci męskiej?
[Ponieważ chęć wyjścia do miasta to całkiem to samo, co ochota na seks]
Juliette wzruszyła ramionami poirytowana.
- Nie bądź głupia; wiesz, że nie o to mi chodzi.
- Och, ależ ja mówiłam tylko o towarzystwie na jedną noc! O mężczyźnie jednorazowego użytku.
- A ja mówię poważnie. Możemy pójść do kina albo do knajpy; spotkać się z innymi dziewczynami, spędzić wieczór w towarzystwie; po prostu wyjść!
Camelia odłożyła czasopismo, które przeglądała.
- A ci twoi dwaj goryle? - wskazała brodą na zewnątrz. Juliette westchnęła.
- Myślę, że pewnie za nami pojadą, ale przecież nie mogą przeszkadzać mi żyć.

Jakaż ta panna jest... opkowa. Policja przydziela jej ochronę, finansowaną z pieniędzy podatników, odrywając ludzi od innych zadań, coby pilnowała panienki, żeby jej pan psychopata łba nie ukręcił. A laska, zamiast być wdzięczna, jest permanentnie obrażona i traktuje to jak dopust boży. Matko i babko...

Obie się roześmiały. Camelia starała się skoncentrować: skrzywiła się przesadnie na znak, że stara się sobie coś przypomnieć.
- Ależ tak! - wykrzyknęła. - Mam takiego przyjaciela, Anthony'ego Desaux; może ci go kiedyś przedstawiałam?
- Ten milioner?
- Milioner i do tego doskonały kucharz! Z odrobiną romantyzmu i francuskiej galanterii - to jest mężczyzna, jakiego ci trzeba.
[Ponieważ jedynym celem życiowym francuskich milionerów jest siedzenie i czekanie, aż hirołina zechce zakosztować francuskiej kuchni.]
Zanim Juliette zdążyła się odezwać, Camelia już siedziała przy telefonie.
Juliette została w kuchni. Wróciła myślami do dzisiejszego popołudnia, do rozmowy z Brolinem. Nie chodziło jej o to, o czym mówili; raczej o wyraz jego twarzy, kiedy tak stali obok siebie. Coś ich w tym momencie połączyło, rodzaj delikatnego pociągu do siebie, bo nie mogła przed sobą ukrywać, że to właśnie odczuła po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna. Przez kilka sekund pragnęła, żeby ją pocałował, żeby znaleźli się jeszcze bliżej, żeby się dotknęli.
Rodzaj delikatnego pociągu do siebie...
Moje pierwsze skojarzenie:
Then it comes to be that the soothing light at the end of your tunnel
was just a freight train coming your way

...który zapalił się i zgasł jak zdmuchnięta zapałka.
Z tym, że zdmuchnęły go niesprzyjające okoliczności, w tym wypadku - dzwonek telefonu. Co to naprawdę było? Coś chwilowego, wynik dziwnej fizycznej alchemii wywołanej strachem, chwilową paniką? Co odczułaby, gdyby dłużej przebywali razem? Czy pragnęłaby złączyć się, stopić się z nim, czy wystarczyłaby jej przyjacielska pogawędka, uczucie zaufania?
Okej. Laska jest tak cofnięta w rozwoju, że nie potrafi w dwudziestym którymś roku życia rozpoznać pożądania.

Miedziana tarcza z herbem rodziny Desaux wieńczyła imponującą kratę zamykającą posiadłość. Z prawej strony smok plujący ogniem, z lewej miecz i wieża wygrawerowana w środku - oto, co było na niej wycięte. Camelia zaanonsowała się w interfonie przy bramie i herb nagle pękł na dwoje, kiedy zaczęła otwierać się brama z kutego żelaza. Cywilny samochód policji zaparkował przy trotuarze. Obaj policjanci wyjęli sandwicze [tłumacz uznał widać, że gdyby wyjęli kanapki nie byłoby to dostatecznie tró i hamerykanckie] i gazety, uzbrajając się w cierpliwość - wszystko to uzgodniono, kiedy Juliette uprzedziła, że jedzie na kolację do zamku Desaux.
A gdyby monsieur Desaux okazał się jednak zbrodniarzem, zdołałby poszatkować lasię w drobną kostkę, zamarynować w czerwonym winie i przyrządzić po francusku, podczas gdy policjanci żuliby swe sandwicze.

Zza wielkiego masywu rododendronów
przeciętego łańcuchami górskimi trawników ukazała się nagle posiadłość Desaux. Juliette spodziewała się francuskiego zamku podobnego do tych, które wyrastają jeden obok drugiego nad Loarą, z wąskimi, długimi oknami, wysokimi sufitami z ozdobnym gzymsem, rzeźbionymi w marmurze kominkami i troskliwie wypastowanymi parkietami. Ale rezydencja rodziny Desaux nie była w ogóle podobna do architektury Le Vau, a jej ogrody nie miały nic wspólnego z ogrodami projektowanymi przez André Le Nötre'a. Właściwie budowla ta była jakby przeniesiona prosto z Kornwalii albo irlandzkiej Connemary. Cała neogotycka, z nieskończenie wysokimi kamiennymi kominami, wąskimi oknami i wieżyczkami strzelającymi w niebo jak dzwonnice, zdawałoby się: wypolerowanymi przez błyskawice.
Rozumiem zatem, że wąskie okna neogotyckiego zamku Desauxa, były inaczej wąskie niż wąskie okna zamków nad Loarą.

„Pałac wygląda tak, jakby ktoś horyzontalnie zbudował kościół" - myślała Juliette w miarę jak się do niego zbliżały.
Laseczka ma nie tylko problemy emocjonalne, ale i kłopoty z percepcją. Zamek ma w sobie mnóstwo pionowych elementów: wąskie okna, wysokie kominy (przepraszam, nieskończenie wysokie, pewnie stylizowane na fabryczne) i strzeliste wieżyczki, a jej to przypomina kościół w poziomie. Huh?

Camelia przejechała pod kamiennym łukiem i zaparkowała samochód przed ciemnymi schodami wiodącymi na ganek. Drzwi natychmiast się otworzyły i wyszedł im na spotkanie mężczyzna w trzyczęściowym garniturze, zacierając ręce. Miał około pięćdziesięciu lat, zaczesane do tyłu siwe włosy oraz barczystą figurę sportowca i epikurejczyka w jednej osobie.
Biedny jakiś milioner, że się do drzwi fatyguje osobiście. Lokaja ni ma?

- Witajcie, moje panie! Zostawcie samochód tutaj.
Camelia szybko wbiegła po schodach i stanęła obok niego
- Tak się cieszę! - powiedziała, podczas gdy on całował ją w policzek.
- A to z pewnością jest ta piękna Juliette, o której tyle słyszałem! - wykrzyknął, odsłaniając w uśmiechu nienaturalnie białe zęby.

Akcja dzieje się w USA, przypominam, w kraju maniakalnego, a powszechnego wybielania zębów do obłędu.

Posiłek przygotowano w „małej" jadalni, żeby był bardziej „kameralny", tak przynajmniej tłumaczył się pan domu. Jedli kolację pod osiemnastowiecznym kryształowym żyrandolem, na serwisie, którego każda część musiała kosztować co najmniej dwa i pół tysiąca dolarów. Juliette bała się, że będzie im usługiwać armada kelnerów, a tymczasem to Anthony osobiście podawał do stołu i często znikał w kuchni.
Gratuluję panu kondycji, zważywszy na fakt, że w takich posiadłościach kuchnia z reguły znajduje się w oficynie, albo w suterenie, co oznacza, że dzielny milioner biega z garami w tę i z powrotem przez pół niemałego domu.

Wino, oczywiście francuskie [Oczywiście. Bo, jak wiadomo, narodowość zobowiązuje do patriotyzmu kulinarnego i jadania wyłącznie potraw danego kraju. Ja, na przykład, zajadam się wyłącznie bigosem i schaboszczakiem], uderzało do głowy, a kiedy ich gospodarz zrobił aluzję do jego ceny [bardzo taktowny i obyty towarzysko, nie ma co], Juliette o mało się nie zakrztusiła.

Kiedy na stół wjechał deser, gruszka Belle-Helene, i gdy bariera nieśmiałości została zburzona przez zmęczenie
[No, ja jak jestem zmęczona, to tym bardziej nie chce mi się z nikim gadać], alkohol i doskonałe jedzenie, Juliette ośmieliła się zadać bardziej osobiste pytanie.
- Proszę mi wybaczyć moją ciekawość, ale czy pan mieszka sam w tym ogromnym domu?

Iście, szalenie osobiste pytanie, dotyczące spraw głęboko intymnych.

Anthony jedną ręką sięgnął po kryształowy kieliszek, a drugą wziął serwetkę i otarł delikatnie usta.
- Jeśli jest to pytanie o to, czy jestem żonaty, to odpowiedź brzmi „nie": jestem wdowcem. Ale nie mieszkam tu sam; w zachodnim skrzydle mieszka personel. Dałem po prostu wszystkim wolny wieczór. A pani? Jest pani zaręczona czy coś w tym sensie?
Juliette poczuła, jak czerwienieją jej policzki i zdenerwowała się, że nie umie nad sobą zapanować.
- Nie - odrzekła. - Całkowicie poświęcam się studiom.
- Ach tak, to prawda; przecież Camelia mi mówiła. Studiuje pani psychologię? Czy pani wie, że mam bardzo wpływowych przyjaciół na uniwersytetach Johna Hopkinsa i w Georgetown? Mógłbym poprzeć pani kandydaturę
[do czego?], jeśli to panią interesuje.
Juliette przełknęła kawałek gruszki, skrępowana. „Co on chce przez to powiedzieć? - zapytała w myślach. - Czy mnie podrywa, czy tylko tak mi się wydaje?"

Nie no, lasiu, ciebie przecież każdy chce mieć oraz nikt się nie oprze.

Znaleźli się w okrągłej sali, w której cienie, prześlizgując się między wielkimi regałami, padały z bardzo wysoka. Kilka okien wpuszczało światło wypukłego księżyca [Nowe fazy księżyca. wypukły, płaski i wklęsły.] do tego królestwa ciemności. Juliette zauważyła jakiś fresk na suficie - osiem metrów powyżej - ale księżyc nie pozwolił jej zobaczyć więcej niż anioła na drzewie i mędrca, który go obserwował. Wszystko to było bardzo w stylu Rafaela. Kroki Anthony'ego Desaux odbiły się od ciężkich czarno-białych kafli posadzki, gdy zmierzał w kierunku stolika, na którym stała mosiężna lampa z zielonym kloszem z początków wieku. Zapalił ją. Odblask rozjaśnił kilkumetrową przestrzeń wokół, nie sięgając zasłony cienia, jaka okrywała gigantyczne drewniane półki uginające się od książek. Juliette popatrzyła na właściciela. Stał pośrodku maleńkiej wysepki świetlnej owiany nimbem tajemnicy.

Być może na skutek panującej atmosfery albo dlatego, że było już bardzo późno, Juliette zadrżała, słysząc głos gospodarza. Bardziej niż w kościele czy w gabinecie uczonego, cisza wydawała się tutaj należeć do rytuału, którego nie należało profanować. Mimo to udało jej się otworzyć usta.
- To niesamowite - przyznała.
Jej słowa pofrunęły echem w górę.
- Ale niech mi pan powie: jak się panu udaje znaleźć książki w tych ciemnościach? Nie przychodzi pan tu chyba z latarką?

Bo możliwość istnienia w tym pomieszczeniu oświetlenia innego niż jedna lampa na stoliku, była czymś nie do ogarnięcia.

Uwaga ta spodobała się Anthonyemu, którego twarz zajaśniała radością. Chwycił leżącego gdzieś pilota i nacisnął guzik. Natychmiast zapaliły się dziesiątki lampek przymocowanych nad półkami. Nie było ich zbyt wiele, pozwalały głównie odczytać tytuły; okrągły pokój nadal był pogrążony w cieniu.


Milioner prowadzi lasie do księgozbioru poświęconego czarnej magii:

Anthony Desaux zrealizował najstarsze marzenie człowieka od czasów średniowiecza: być niewidzialnym.
[Dlaczego akurat od średniowiecza?] Stanął w kącie biblioteki i wyparował. Zupełnie jak bohater powieści H. G Wellsa czy Marcela Aymé, milioner ulotnił się niczym "przechodzimur".
Zaiste, dobrze, że nie obszczymur.

Juliette szła krok za nią. Miała właśnie znów zawołać milionera, kiedy poczuła na ramieniu czyjąś dłoń i z jej ust zamiast imienia „Anthony" wydobył się okrzyk strachu.
- Przykro mi, że panią przestraszyłem, Juliette - powiedział Anthony, nie ukrywając zadowolenia. - To silniejsze ode mnie: twarz przestraszonej kobiety jest czasem równie piękna jak twarz rozradowanej.

Hannibal, to ty?

- Anthony! Jak się tu, do diabła, znalazłeś?! - wykrzyknęła Camelia, ubawiona sytuacją.
- Ten dom ma mnóstwo sekretnych przejść i niewidocznych drzwi. Nie zauważyłyście mojego zniknięcia, ponieważ te drzwi tutaj są ukryte w cieniu wnęki.
[To zaiste bardzo oraz straszliwie sekretne drzwi.]
Serce Juliette powoli zwalniało rytm. Przez chwilę myślała, że spoliczkuje tego bałwana! Serdecznie nienawidziła podobnych niespodzianek. Z pewnością nie należało jej straszyć, jeśli chciało się zdobyć jej sympatię.

No jak on śmie ją zabawiać, no. Karygodne. Ściąć mu głowę!

Ogromne półki zapełnione magicznymi księgami stały pod ścianami bez okien. Musiało znajdować się tutaj co najmniej dwieście lub trzysta woluminów o różnych rozmiarach - od najbardziej zniszczonych, przytrzymywanych metalowym zamkiem, do nieskalanych, z jeszcze nierozciętymi stronami. Pajęcze sieci, chmury kurzu i zapach starych opraw skórzanych dopełniały atmosfery tego ośmiokątnego pokoju.
No to ładnie pan dbał o te stare księgi. Roztocza, w kurzu właśnie żyjące, a gustujące w papierze i pergaminie, musiały się tam czuć jak w raju.

Później Juliette odkryła, co stało w centrum pokoju. Pośrodku stał fotel z zardzewiałego metalu. Poręcze wybite stępiałymi gwoździami oraz zardzewiałe łańcuchy nie pozostawiały wątpliwości, do czego służył.
- Nie bójcie się - uprzedził gospodarz. - To narzędzie tortur nie było używane od ponad dwóch wieków.
- Mimo wszystko jest to trochę... denerwujące - powiedziała Juliette, obchodząc fotel dokoła.
- Stara pamiątka rodzinna...
Juliette zrozumiała teraz, dlaczego Camelia opisała swojego przyjaciela milionera jako szczególnego ekscentryka.

Och mujeju, jakiż on ekscentryczny...

- Ale chciała pani zobaczyć księgi o czarnej magii; oto one - zwrócił się Anthony do Juliette, wskazując teatralnym gestem księgi nazywane heretyckimi.
Juliette zaczęła wolno spacerować wzdłuż półek. Tytuły, które czytała, były jej, ogólnie rzecz biorąc, zupełnie obce; nie przypominały niczego, co ewentualnie mogłaby znać. Daemoniomicum,
Unausprechlichen Kulten
[księga wymyślona przez Lovecrafta bodaj], Malleus Maleficarum [Napisany przez dwóch dominikanów podręcznik dla łowców czarownic. No heretycki jak cholera.], Liber Ivonis [Też fikcyjna, rodem z lovecraftowskiego kanonu. Istnieje jakakolwiek dziedzina, w której autor nie zalicza z hukiem wielkiej porażki?], Magia prawdziwa... Nic z tego nie mogło się jej przydać. Większość z nich nie była nawet po angielsku, ale po łacinie, w języku starofrancuskim, staroniemieckim czy starogreckim. Nie znała żadnego z tych języków.
Taż i wstrząs. Jak oni na świecie śmieli pisać w języku innym, niż angielski!

- Czy wiecie, jak Francuzi nazywają tajemny pokój, w którym gromadzą wyklęte księgi? Nazywają go „Piekłem". Uważam, że to mówi samo za siebie. Niewiele osób z personelu ma zresztą pozwolenie na wejście do „Piekła"; czasem nawet większość nie wie w ogóle, że coś takiego istnieje. Znane biblioteki zwykle zaprzeczają, jakoby miały podobne pomieszczenia, zazdrośnie strzegąc swoich tytułów i pilnując, żeby nikt nie mógł do nich zajrzeć.
Za to pan milioner o tym wie i szpanuje przed laskami. Zaiste, szalenie strzeżona tajemnica.
A to jest reguła w tej powieści, że furda największe tajemnice, gdy trza wyrwać dziewice.

- Dlaczego? - zapytała Juliette, nagle naprawdę szczerze zainteresowana okultyzmem.
- Ponieważ wiele z tych ksiąg zawiera sekrety, o których wielu ludzi nie chciałoby słyszeć!
Anthony podniósł bezwiednie głos, podekscytowany
- Istnieją na przykład księgi - ciągnął już spokojniej - które nie przekazują Ewangelii w takiej wersji, jaką znamy.

Nie no, to szok nie do pomyślenia jest. Wszak w XXI wieku każdy jest przekonany, że istnieją tylko cztery Ewangelie, przekazujące świętą prawdę.

Mówiąc to, położył dłoń na masywnym pulpicie, pochodzącym zapewne z jakiejś świątyni, który stał za fotelem do tortur. Pulpit ten był w całości zdobiony ornamentami, a jego podstawę pokrywały setki rzeźbionych w drewnie pazurów. Na szczycie leżało ogromne tomisko z pergaminową okładką bez tytułu, której jedyną ozdobą była ponura czaszka wytłoczona w skórze.

Skóra, pergamin, co do czego używano, a kogo to... Ważne, że jest mhrock.

- Mógłby mi pan coś opowiedzieć albo może zna pan jakieś anegdoty, które krążą między miłośnikami tego tematu?
Anthony Desaux roześmiał się głośnym śmiechem, który uniósł się w górę jak machający skrzydłami smok.
[A moja ręka pofrunęła niczym Biała Dama do mego czoła, wykonując tzw. facepalm.]
- Chce się pani zabawić w ucznia czarnoksiężnika?
- Jak panu mówiłam, trochę mnie interesuje to, co jest związane z... ezoteryzmem - wyznała Juliette.
Camelia nie wierzyła własnym uszom. Juliette, zwykle tak sceptycznie nastawiona do tych wszystkich historii o wiedźmach i czarnoksiężnikach, nagle użyła całego swojego uroku, żeby ktoś wyjaśnił jej podstawy tych „nauk". Camelia wiedziała, że Juliette nie jest w najmniejszym stopniu zainteresowana romansem z ich gospodarzem, i nie była tym specjalnie zdziwiona.
[Pewnie, kto by leciał na przystojnego i elokwentnego milionera. Na pewno nie Mary Sue, ona musi być pod prąd.] Ale dziwne było obserwować, jak Juliette wypróbowuje na Anthonym swój zniewalający urok, jak niezauważalnym ruchem wysuwa do przodu swoją okrągłą pierś [jedną?] [Bo jak wiadomo facet na widok wysuniętego cyca z mety głupieje], a zwłaszcza jak wykorzystuje swój piękny uśmiech, straszliwą broń na każdego mężczyznę, który przypadkiem znalazł się na jej drodze. Juliette oczarowywała Anthony'ego, aby wyciągnąć z niego to, co chciała usłyszeć.
Taaaaak, to już wiemy, że laska jest Merysójką, a każdy facet na jej widok doznaje ogłuszającego wzwodu.

Policjanci o bardzo małym rozumku robią zasadzkę na zbrodzienia:

Pięć opancerzonych furgonetek, trzydziestu czterech ludzi z brygady SWAT w kombinezonach wykorzystywanych w akcjach interwencyjnych (w kewlarowych kamizelkach kuloodpornych, w kaskach i z pistoletami marki Heckler & Koch MP5) oraz dziewiętnastu policjantów oddelegowanych przez Komendę Główną Policji w Portland otaczało kordonem parking szpitala Shriners i wydziału medycznego. Kilkaset metrów dalej, na terenie starej stacji benzynowej za uniwersytetem, czekał w pogotowiu helikopter z drogówki.
I ani ten kordon, ani helikopter wcale oraz w ogóle nie rzucały się w oczy i nie zwracały na siebie uwagi. Ot, dzień jak co dzień przed szpitalem.

Trzy główne wejścia na parking znajdowały się pod stałą obserwacją, aby na polecenie wydane przez radiotelefon można było natychmiast zatarasować furgonetką przejście.

Gestapo obstawiło wszystkie wejścia, ale Stirlitz je przechytrzył. Uciekł wyjściem.

Jedyny problem stanowili ludzie korzystający z parkingu. Miejsce to było bardzo uczęszczane, a nikt nie chciał ryzykować możliwości wzięcia przez podejrzanego zakładników. Nikt, zwłaszcza zaś Brolin, który - tak jak każdy agent FBI - został wyszkolony w technikach negocjacji i był świadom, jak niewiele może zadecydować o ich wyniku. [Bo chłopaków ze SWAT przecież takich rzeczy nie uczą, no skąd.] Akcję przygotowywano w wielkiej dyskrecji. Ludzie z sił porządkowych musieli być niewidzialni, inaczej cały plan byłby z góry skazany na niepowodzenie.
Niewidzialni w sensie dosłownym.

Furgonetki [te opancerzone] zostały jednak dostarczone bardzo szybko. Miały tę zaletę, że zupełnie nie rzucały się w oczy, nikt niewtajemniczony nie zdawał więc sobie sprawy, że kilku doświadczonych oficerów służb specjalnych obserwowało parking przez peryskop ukryty w przewodzie wentylacyjnym na dachu samochodu dostawczego firmy wypiekającej pizzę na wynos czy ciężarówki zakładu energetycznego, przy czym oba samochody nie miały żadnych konkretnych oznaczeń.
To teraz sobie wyobraźcie to:


...ucharakteryzowane na furgonetkę z pizzerii. Nikt się nie kapnie, prawda?
Stirlitz szedł ulicami Berlina, coś jednak zdradzało w nim szpiega: może czapka-uszanka, może walonki, a może ciągnący się za nim spadochron?

Operacja została zorganizowana w ciągu zaledwie kilku godzin, a miała trwać najwyżej trzydzieści sześć. Dłużej nie było sensu jej ciągnąć: morderca nie ryzykowałby przyjścia po samochód po tak długim czasie. Licząc pilotów helikoptera, zmobilizowano dwie ekipy po pięćdziesięciu dwóch ludzi, które
miały zmieniać się cyklicznie. Oprócz nich zaangażowano do „wdrożenia techniki proaktywnej", jak nazwał tę akcję Brolin, nawiązując do strategii FBI, ponad stu policjantów.

Do złapania jednego kolesia w zasadzkę zaangażowano ponad dwustu policjantów, czyli cirka ebałt jedną piątą wszystkich sił policyjnych w całym Portland. Wow.

Inspektor znów wlepił oczy w peryskop, przeszukując okolicę. Zapadła noc; dochodziła dwudziesta czwarta i coraz mniej właścicieli przychodziło po samochody Brolin podczas odprawy z komandosami podkreślił, że podejrzana jest każda osoba, ale należy się skoncentrować na samotnych mężczyznach lub mężczyznach idących w towarzystwie drugiego mężczyzny.
Prawdziwy psychopata nigdy nie chadza w damskim towarzystwie, pamiętajcie.

Brolin dostrzegł osobę, która pojawiła się przy drzwiach prowadzących do szpitala. Przybliżył ją obiektywem, a kiedy przeszła pod latarnią, zobaczył, że jest to pięćdziesięcioletnia kobieta. Kolejny raz zaklął w duchu. Samochód stał dość daleko od wysokich latarni, właściwie w cieniu. Nie mogli jednak ryzykować i przestawiać wozu, bo morderca mógłby się zorientować.

Ponieważ kłębiące się tłumy SWATowców w pełnym ekwipunku oraz wystające z krzaków śmigłowce, są niedostateczną wskazówką.

Mężczyzna szedł szybkim krokiem, trzymając ręce w kieszeniach kurtki. Coś było nie tak. Brolinowi nie podobał się sposób, w jaki człowiek ten cały czas rozglądał się wokół.

Każdy uczciwy obywatel, szukający swego samochodu na szpitalnym parkingu jest wyluzowany i broń Boru nie rozgląda się, on namierza swój pojazd swym wewnętrznym GPSem.

4 komentarze:

  1. Zacna analiza i wdzięczny obiekt. Pisak podkłada się radośnie, waląc kiksy gdzie popadnie, w dodatku ma fatalny styl. Stirlitz to przy Brolinie tytan intelektu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Całkowicie zgadzam się z przedmówcą. Analiza dobra, ksiażka nie XD

    OdpowiedzUsuń
  3. Analiza boska, zrobila mi dzien i w ogole jest jedna z lepszych jakie czytalam gdziekolwiek (a czytam ich sporo). Blagam o wiecej :D

    Gayaruthiel

    OdpowiedzUsuń
  4. Na LubimyCzytać ten bestseller ma ocenę 7,65. Kolejny dowód na to, że na tej stronie ABSOLUTNIE nie należy ufać recenzjom thillerów.

    Główna rzecz, która powoduje u mnie bezsilny opad rąk, to ten nieszczęsny Dante. Na trzy paszcze Lucyfera, "w głębi ciemnego znalazłem się lasu" to ja miałam na pamięć wkuć w pierwszej klasie liceum - jak to się dzieje, że ekipa z FBI nie potrafi tego rozkminić? Wstukać w Internety? Zapytać bibliotekarza? COKOLWIEK? Moi mili, jeżeli tak działają elitarne jednostki wydelegowane do pacyfikowania groźnych psychopatów, to jesteśmy zgubieni. ZGUBIENI.

    Co mogę powiedzieć - Wasze komentarze są świetne, choć borem a prawdą, książka sama wystarczająco się ośmiesza. Wplecenie dowcipów o Stirlitzu - strzał w dziesiątkę.

    Powinnam wkuwać morfologię, dranie, a przez Was po prostu MUSZĘ sięgnąć po kolejną część analizy. :)

    Z wyrazami szacunku
    Kazik

    OdpowiedzUsuń