poniedziałek, 10 grudnia 2012

7. W otchłani złego pisarstwa, czyli kto robi konkurencję Jezusowi [4/6]

Dziś bez zbędnych wstępów – zapraszamy na kolejną część przygód superprofilera. Powinniście już wiedzieć, czego się spodziewać...
Miłej zabawy!

Analizują Wiedźma i Leleth.





W powietrzu unosił się zapach ciętego drewna: żywiczna woń roślinnej śmierci [a ja od tych kretyńskich metafor czuję białkową woń ścinającego się mózgu]. Tartak szeryfa produkował niewiele drewna, głównie dla fabryk papieru stojących przy drodze do Vancouver w stanie Waszyngton. Składał się tylko z trzech niewielkich budynków i w tygodniu zatrudniał najwyżej piętnastu robotników.
Ałtor nie ustaje w znajdowaniu nowych sposobów na skompromitowanie się swoim debilizmem i brakiem wiedzy w jakiejkolwiek dziedzinie. Tartak to takie miejsce, gdzie się przerabia pnie drzew na tarcicę, czyli po prostu obrzyna się je w kanty, produkując deski, bale, belki, listwy, łaty i inne takie tam. A dla fabryki papieru obrzynanie czegokolwiek z pnia to strata surowca, więc musieliby upaść na głowę, żeby przepuszczać swoje drewno przez tartak.

Odgłos pracujących pił nie zakłócał szumu wiatru tańczącego w wysokich sosnach.

To chyba był tajfun w takim razie.

Powietrze było aż gęste od zapachu żywicy, tworzącego nad ziemią bursztynową chmurę.

Nie wiem co ałtor bierze, ale powinien odstawić to świństwo.

- Proszę nas dobrze zrozumieć: naprawdę liczymy na pańską dyskrecję - powiedział Brolin z naciskiem. - Nie chcielibyśmy, żeby ludzie źle to zrozumieli.
- Jak panowie sobie życzą. Dodam, że ten facet, ten Leland, był tu w okolicy trochę znany.
Brolin zmarszczył brwi.
- Jak to?

No toście misie ładnie sprawdzili historię życia Lelanda. Milicjanci z dowcipów by się lepiej spisali..

- No, kiedy był młodym chłopakiem, pracował tutaj przez dwa letnie miesiące. W lipcu i sierpniu w dziewięćdziesiątym szóstym. Przypominam sobie, bo to właśnie w tamtym roku mieliśmy w tartaku pożar. Ale to nie ma z nim nic wspólnego: pożar był w październiku.
- Nie wiedziałem, że on dla pana pracował! - zdziwił się Brolin.
- Szczerze mówiąc, to był rodzaj przysługi... On pomagał nam przy załadunku i rozładunku drewna, a ja dawałem mu za to banknot. Nic oficjalnego, rozumie pan.

Innymi słowy szeryf właśnie się przyznał innemu, obcemu glinie, że zatrudniał gościa na czarno.

Szeryf Hogson podniósł brwi i potarł brodę na znak niesmaku i niezrozumienia.
- Dobrze, chodźmy. Trzeba się pospieszyć, jeśli mamy załatwić przed wieczorem miejską koparkę - zakończył. - Wezmę tylko kilka dokumentów i już wracam.

Bo dwaj funkcjonariusze z łopatami nie byliby wystarczająco trÓ.

Słońce rzuciło krwawy blask na pagórkowaty pejzaż, ustępując miejsca nadchodzącej nocy i księżycowi ukrytemu za zasłoną deszczu i chmur.

Księżyc zniknął, bo pogardza ałtorami.

Dozorca, Troy Subertland, pomagał w ekshumacji: tylko on umiał manipulować niewielką mechaniczną koparką. Pięciu milczących mężczyzn kuliło się z zimna. Chroniąc się przed deszczem, ograniczali ruchy do minimum, żeby woda nie dostała się pod peleryny.

Pięciu chłopa stoi i się gapi, patrząc jak koparka usiłuje nie porozbijać nagrobków, chociaż gdyby się wzięli za łopaty, odgrzebaliby nieboszczyka pewnie szybciej niż ta koparka.

Właściwie pejzaż także wydawał się skażony śmiercią i obłąkaniem. Rośliny pięły się konwulsyjnie ku gwiazdom jak splątane sukuby, a także rzucały się epileptycznie po ziemi jak obłąkane wilkołaki (no co, ma tyle samo sensu) i ciemności były tu przepastniejsze niż gdziekolwiek indziej.
Jak gwiazdy świecą, to raczej wątpię...
O nie, przekonana jestem, że ciemności panujące w umyśle ałtora są najprzepastniejsze!

Milcząc, przez następne pół godziny wszyscy bezsilnie asystowali przy przebudzeniu Zła.

Które to przebudzenie polega na wykopaniu trumny z gleby. Poza tym wolna ta koparka jest, mówiłam, że ręcznie by ekshumowali szybciej!

Odbezpieczyli pokrywę i trumna otworzyła się ze zgrzytem. [Bez zgrzytu by nie śmiała.] Lało jak z cebra.
Zauważyłam, serio. Ale ałtor zapomniał dodać, że była noc, spada natężenie mchrocku!

W ogłuszającym szumie deszczu krople uderzały w kałuże, rozpryskując błoto; ziemia spijała je i wypluwała, płucząc się od środka.
I robiła takie gulgulgul!
Błotem się płukała? It’s not super effective.

Cmentarz, jak pulsujący gejzer, wyrzucał na zewnątrz brud zwłok.

No, teraz to sobie wyobraziłam, cmentarz wybuchający zwłokami, podrzucanymi na kilkadziesiąt metrów w górę. Niezły scenariusz do horroru klasy Z by mógł z tego być.

Noc była czarna [bo w ciągu ostatnich kilku minut nagle wszystkie gwiazdy zgasły. Widocznie też pogardzają ałtorami.] i zimna, wokół wył wiatr, przypominając złowróżbne wycie kojota.
Widok, który ujrzeli, miał ich nawiedzać aż do śmierci.
- To już koniec - wyrwało się Meatsowi wpatrzonemu w rzecz niemożliwą, kiedy żegnał się, zlany deszczem
[Tak. Wiemy, że pada. Cóż za groza.]. On, którego stopa od lat nie postała w kościele.
Stali i mrugali oczami na ten okropny widok.
Widok nagiej trumny z surowego drewna.
Widok nagiej trumny z surowego drewna, pustej w środku.

Psssssst! To jest ten moment, w którym mamy uwierzyć, przynajmniej na chwilę, że nieboszczyk jakimś cudem zmartwychwstał!

A potem profajler wrócił do domu i przeżywał traŁmę:

Słyszał, jak w przylegającym do salonu przedpokoiku z jego kurtki spływają krople wody. Odwrócił głowę i zauważył zabłocone buty, a obraz pustego grobu Lelanda, wraz ze wszystkimi niesamowitymi tego konsekwencjami, szybko wyparł z jego mózgu inne obrazy.
Trzeba szybko otworzyć śledztwo w sprawie zaginięcia ciała Lelanda, ponieważ z pewnością chodzi tylko o profanację grobu. Leland został pochowany. Leland nie żył.
„Jesteś tego pewien? Rzeczywiście nie żył? Byłeś na pogrzebie?"

Bo widok mózgu Lelanda, wypadającego z czaszki i rozbryzgującego się po otoczeniu nie był wystarczający.

Tak czy inaczej, Leland dostał kulą w środek głowy; nie mógł tego przeżyć. Jego zwłoki zostały zbadane przez lekarzy. Wszyscy wydali jednomyślną opinię.
„A sprawdziłeś, czy ciało było w trumnie, kiedy wkładano ją do ziemi?"
Część mózgu Lelanda oderwała się razem z połową czaszki.
„Leland praktykował czarną magię. Chciał stać się nieśmiertelny".

I wszyscy czytelnicy biegną teraz truchtem uwierzyć, że Leland zmartwychwstał. Normalnie lepszy niż Jezus, ten bowiem miał mózg w całości przynajmniej.

Otworzył tekturową teczkę zatytułowaną „Leland Beaumont" i przewrócił kilka stron, aż znalazł to, czego szukał. Rubrykę „Adres rodziny". Krucza Farma, Buli Run Road, hrabstwo Multnomah.
Jaka dziwna nazwa dla domu! Ponura, złowróżbna. Witaj u kuzynów rodziny Adamsów.

Zwłaszcza to “Farma” jest takie mchroczne, złowróżbne i arystokratyczne, że ojejq.


Potworne, no nie?

A potem profiler idiota poszedł do pracy. Tam zaś zapoznał się z kolejnym listem od zbrodzienia:

Drodzy inspektorzy,
Tym razem żadnych rymów, żadnej poezji, żadnych wskazówek. Jesteście nieuczciwi. Ta groteskowa pułapka świadczy o waszej niekompetencji.
[Jeśli czytelnik największą wspólnotę poglądów czuje z mordercą, wiedz, że coś jest nie tak] Jeśli myślicie, że uda wam się przeszkodzić mi w wykonaniu tego, co uważam za swój obowiązek, wasza sprawa. Jednak zabolało mnie, gdy zorientowałem się, że traktujecie mnie jak zwykłą zwierzynę łowną, na którą zastawia się pułapki. Nie doceniliście mnie. Zostaniecie więc ukarani.
Arogancja waszego szefa, Chamberlina, zaszokowała mnie głęboko; całe to zarozumialstwo, które doprowadziło do tak żałosnych konsekwencji, wywołało moją głęboką pogardę i muszę tu dodać: było również powodem mojej radości, kiedy ten naiwny plan spalił na panewce. Gdybym to przewidział, sfilmowałbym całą scenę; spodobałaby się w telewizji. Co powiedziawszy, wracam do mojego dzieła. Gdy zostaniecie już ukarani, może się z wami skontaktuję, żebyście mogli na bieżąco śledzić moje działania.
Załączam wyrazy poważania, ale i niechęci.
Ja
Brolin wsunął list z powrotem do specjalnej plastikowej koperty.
Chamberlin gładził nerwowo swój wąs.
- Nikt oprócz was nie wie o listach, które on do nas przysłał.

Juliette wie. A oni nie wiedzą, komu o tym mogła powiedzieć.

Biorąc pod uwagę to, jak jest dziwaczny i pełen charakterystycznych szczegółów; zakładam, że jest na pewno od niego. Joshua, co pan o tym sądzi?

Piękna dedukcja z dupy wzięta, kapitanie.

- Też tak sądzę. Nawiązanie do wskazówek, do rymów, do poezji, czyli do wszystkiego, co zawierały poprzednie listy, wskazuje, że to nie jest żaden wygłup. Pewne wskazówki są zresztą oczywiste. Autor uważa, że ma do spełnienia misję, którą traktuje niezwykle poważnie: mówi o „dziele", o swoim „obowiązku" i tak dalej. Nie czyni żadnej aluzji do tego drugiego człowieka; do tego, którego uważamy za jego pomocnika. Wyraża się wyłącznie w liczbie pojedynczej, nigdy nie mówi „my", tak jakby ten drugi nie istniał; ten drugi jest tylko narzędziem. Tak samo jak jego ofiary, których w ogóle nie szanuje. To nie są żywe istoty, ale przedmioty, które mają sprawić mu przyjemność, nad którymi sprawuje całkowitą władzę.
Jak wszyscy psychopaci, prawdaż.
Już to mówiłeś, misiu. Nawet kilka razy. Ale rozumiem, upajaj się dalej swą błyskotliwością i brzmieniem swego głosu.

Dowodem na to jest jego oburzenie, że zastawiono na niego pułapkę „jak na zwykłą zwierzynę łowną", żeby użyć jego słów, podczas gdy właśnie w ten sam sposób traktuje swoje ofiary. Tamte osoby się nie liczą, ale jeśli to dotyka jego samego, wpada w szał.
Brolin rzucił krótkie spojrzenie na Bentleya, zaskoczony, że ten się jeszcze nie odezwał. Ciągnął dalej:
- Ale mimo całej złości na nas wciąż do nas pisze i daje nam do zrozumienia, że może pisać dalej. Pragnie uznania. Jego słownictwo świadczy o pewnej kulturze, której nie oczekuje się po seryjnym mordercy: z reguły są to prości wykolejeńcy.

Aha. Na przykład taki Ted Bundy, który ukończył studia na dwóch kierunkach. Albo Ed Kemper, który miał IQ 145. Generalnie im bardziej zorganizowany jest morderca, tym większą inteligencją dysponuje.

Ale ten osobnik jest inteligentny, przebiegły i wykształcony. Używa terminów skomplikowanych
i precyzyjnych,
[w którym miejscu?] a list kończy zwrotem niewspółczesnym, obecnie tak się nie pisze: „Załączam wyrazy poważania". Być może jest samoukiem, który wykształcił się na książkach. Zbudował swoją wiedzę na lekturach, co wyjaśniałoby i jego literackie zwroty [jakie?], i jego potrzebę uzyskania aplauzu. Musi mieszkać sam [bo co? Oczekuję odpowiedzi innej niż “bo jest mordercą”, bo tacy mają często udane życie rodzinne i towarzyskie] albo z tym swoim pomocnikiem, którego maltretuje, ponieważ ten nie jest w stanie docenić jego geniuszu. Prawdopodobnie czuje się niezrozumiany: tyle się wyuczył, a w ogóle nie ma gdzie tego zaprezentować. Jest nieśmiały lub aspołeczny, nie spotyka się prawie z nikim i przez to jest sfrustrowany, gdyż nikt nie może docenić, jak bardzo jest inteligentny To go denerwuje i przez to znienawidził wszystkich, bo ludzie trzymają się od niego z daleka. To dlatego tak się z nami zabawia. Ma pracę [a ścieżki tej dedukcji to już ciekawią mnie najbardziej, albowiem, przypominam: „Główne punkty profilu, Brolin? – (…) Kawaler, pracuje zapewne na pół etatu albo w ogóle jest bez zajęcia.
 - Dlaczego powiedziałeś, że pracuje na pół etatu albo wcale? - zapytał Meats.
- Oba morderstwa zostały popełnione w nocy, w różnych dniach tygodnia. Jeśli weźmie się pod uwagę, ile czasu mu to zabrało i do jakiego stanu doprowadziło go dokonanie zbrodni, to jest mało prawdopodobne, żeby zabójca mógł pójść do pracy następnego dnia.” Taka praca Schroedingera, najwyraźniej.], ale z pewnością uważa, że nie odpowiada ona jego rzeczywistym zdolnościom; koledzy na pewno mają go za zarozumialca albo łagodnego świra, nikt nie traktuje go jako osobę niebezpieczną. Myślę, że jest mistrzem manipulacji. No i w końcu, a to zgadza się z tym, co już wcześniej powiedziałem, jest wyjątkowo narcystyczny. Podpisuje list „Ja" i myśli, że nie powinniśmy zastawiać na niego tak śmiesznej pułapki, a także, że nie zasługujemy na to, żeby go zatrzymać.
- Niesamowite! - odezwał się Bentley Cotland. - Wszystko to dzięki jednemu listowi!

Niesamowite, ile bzdetów pan profiler potrafi wyssać z palca!

Brolin jedzie odwiedzić ojca Lelanda:

Ten, kto nigdy nie był w Oregonie, nie może w pełni wyobrazić sobie atmosfery, jaka panuje w tych okolicach porośniętych stuletnimi lasami.

Stuletni las, proszę pana, wcale nie jest taki stary.

Za zakrętem drogi rozdziera nagle ziemię na dwie części wąska przepaść, której dnem, trzydzieści metrów niżej, płynie rozszalały strumień, albo nie wiadomo skąd pojawia się stroma ściana gigantycznej skały, wyglądająca, jakby za moment miała mc zwalić i zgnieść nieszczęsnego obserwatora. Drzewa tutaj są czarne, [Jejciu jej, to straszne!] w sercu lasu nigdy nie postała ludzka stopa [Za wyjątkiem ludzi mieszkających w tych okolicach. I przyjezdnych. I turystów. I badaczy. Ale oni się nie liczą.], a góry czuwają nad tą pełną tajemnic przystanią lepiej od indianskich szamanów.
W tej dziwnej atmosferze nachodzą człowieka ambiwalentne uczucia - z jednej strony dziwny, atawistyczny strach, z drugiej całkowite oczarowanie.
Brolin starał się nie patrzeć na te dziwacznie splątane konary, podobne do ludzi splecionych w tańcu bólu i agonii,
[Psychiatrę temu panu, skoro w splątanych gałęziach widzi takie rzeczy.] ale usilnie próbował odtworzyć w pamięci mapę hrabstwa, mając nadzieję, że nie przeoczy drogi do zbiornika.
Ponieważ zabranie tej mapy ze sobą, albo użycie GPS po prostu go przerasta. Serio, czasami mam wrażenie, że pod szyldem “Maxime Chattam” pisuje jakiś człowiek w wieku emerytalnym, który utknął mentalnie w latach osiemdziesiątych i nie ogarnia zupełnie współczesnej technologii.

Jechał bardzo wolno i otworzył okno, mając nadzieję, że świeże powietrze doda mu w jakiś cudowny sposób odwagi. Od czasu do czasu do jego uszu dochodził krzyk drapieżnego ptaka albo świszczący gwizd [Świszczący gwizd? Serio? Ja się pytam, gdzie do cholery był redaktor polskiego wydania? No gdzie?] innego przedstawiciela zamieszkującej tutaj wielkiej masy ptactwa. Ale nigdzie nie było śladu obecności człowieka.
Noce w tych okolicach musiały być straszne.

W mieście to jest inaczej, łażący nocami po ulicach żule, narkomani, dziwki i imprezowicze po prostu dodają otuchy i nadają otoczeniu przytulności.

Milton schylił głowę. Górną część policzka przeciął mu nerwowy tik.
- A po co to panu?
- Chciałbym zrobić porównawcze badanie genetyczne. To jest tak, jak z odciskami palców, tyle że używa się krwi albo śliny. Jeśli pan się zgadza, porównamy pana ślinę ze śliną mordercy i to oddali od pana wszelkie podejrzenia. Z tym, że oczywiście nie jest pan o nic podejrzany. Proszę o to prywatnie; nie musi się pan na to zgodzić.
Brolin nie był pewien, czy tamten w ogóle coś zrozumiał, i już chciał po prostu odejść, kiedy Milton kiwnął głową.
- Co pan chce, żebym zrobił? Mam splunąć do strzykawki?
W tej ciężkiej atmosferze uśmiech, który rozchylił wargi Brolina, był jak wyzwolenie.
- To nie będzie konieczne. Mamy teraz metodę bardziej nowoczesną. Niech pan zaczeka, pokażę panu.
Chwycił swoją plastikową walizeczkę, która czekała na niego w mustangu, i wyjął lateksowe rękawiczki. Poprosił Miltona, żeby ten splunął na czystą chusteczkę i za pomocą szpatułki wziął próbkę jego śliny.

A że chusteczka nie była sterylna, dzielny profiler może sobie teraz wsadzić tę próbkę w zadek.

I wracamy do poczynań Juliette:

Trzydzieści sześć godzin.
To wszystko, co mogła znieść Juliette. Nie widziała Josha od poprzedniego ranka i już męczyła ją tęsknota. „Przecież w dwa dni chyba nie można się zakochać? Nie - powtarzała sobie - to nie jest miłość; to jest przywiązanie. Pragnienie, żeby jak najszybciej znów się spotkać, móc się wciąż na nowo wzajemnie odkrywać, zachwycać się sobą i przytulać się mocno do siebie".
I jak to nazwać?
Przywiązaniem?

O chuci to biedne dziecko nie słyszało.

Camelia aż podskoczyła na fotelu.
- Ależ z ciebie głuptas! Wystroić się i wyperfumować to nie znaczy oszukiwać; to znaczy dopracować akcję uwodzenia. Ubranie jest po to, żeby podkreślić to, co masz ładnego, a nie po to, żeby ukrywać to, co niedoskonałe, choć czasami... Ale ty nie masz tego problemu. Stań się jeszcze wspanialsza: jesteś nieodparcie ponętna, możesz być zachwycająca!
Zapał, który przejawiała jej najlepsza przyjaciółka, niemal dziesięć lat od niej starsza, ubawił Juliette. To ona, dwudziestoczterolatka. powinna tak przemawiać do Camelii, a nie pozwalać rozwiedzionej trzydziestolatce dawać sobie lekcje uwodzenia.

Aha. Ponieważ młode dziewczę pozbawione praktycznie życia towarzyskiego na pewno wie więcej o sztuce uwodzenia niż trzydziestolatka z przeszłością.
Nie rozumiesz, to duptelna aluzja, że w wieku lat trzydziestu Camelia jest stara oraz nieinteresująca, bo chłop od niej uciekł.
O ja tępa, nie poniałam...

Camelia podeszła do przyjaciółki.
- Juliette... - powiedziała ciszej, dotykając dłonią jej policzka. - Nie chcę, żeby ten bydlak cię wykończył. Sama powiedziałaś kilka miesięcy temu: „Nie zgadzam się, żeby ten facet mnie zniszczył!" Ale kiedy słucham cię dzisiaj, nie mam wrażenia, że sprawa się dla ciebie zakończyła. Weź głęboki oddech, odpędź
nawiedzające cię duchy, zacznij żyć. Bądź szczęśliwa.
Juliette położyła głowę na ramieniu Camelii.
- Jesteś jak reklama scientologów - wyszeptała.
- Idiotka!

Sama bym trafniej nie podsumowała.

Camelia zawsze miała poczucie, że musi istnieć jakiś nadrzędny wymiar sprawiedliwości. Jeśli ktoś urodził się z nadmiarem zalet, z pewnością prędzej czy później natura, w trosce o zachwianą równowagę, postawi na jego drodze istotne przeszkody. Na przykład taka osoba nie będzie mogła mieć dziecka albo będzie sama przez większą część życia, albo jeszcze w młodości zapadnie na ciężką chorobę... Nie można mieć samych korzyści za darmo; to byłoby nie do przyjęcia dla innych. Natura jest zbyt dokładna, zbyt perfekcyjna w swoich wyliczeniach, żeby się tym nie zająć. Nie powoływałaby do życia tak doskonałych istot, po czym kazała im ginąć z rąk innych, mniej przez nią rozpieszczonych, gdyby nie istniała ta cicha pewność, że w końcu wszystko się wyrówna.

Im bardziej czytam ten akapit, tym bardziej nie ma on sensu.
Tylko w tę jedną stronę to działa? Natura to podła dziwka.

Juliette nie była wyjątkiem w tej grze. Wzrok Camelii padł na okładkę książki zostawionej na kredensie.
Sprzysiężenie głupców Johna Kennedy’ego Toole’a.
Juliette dała jej kiedyś tę książkę, mówiąc, że gdy ją przeczyta, na pewno stanie się inna.

Takie Deus ex machina do zażywania przez oczy.

Wtorkowy ranek zastał Brolina przy stole w kuchni, pijącego wielkimi łykami sok z wyciśniętych pomarańczy. [No jakby pił z niewyciśniętych, to zaiste byłby hardkorem. Jestem dziwnie pewna iż Brolin w swej zajebistości potrafi pić sok z niewyciśniętych pomarańczy, oraz żuć gwoździe i spluwać zszywkami.] Było wcześnie, Juliette jeszcze spała; nie śmiał jej budzić. Spędzili razem wspaniały wieczór, zjedli naprędce przyszykowaną kolację, uraczyli się wspaniałym kalifornijskim winem i długo siedzieli przed kominkiem, zanim prześlizgnęli się do sypialni.
Na łyżwach się prześlizgnęli. To taki rodzaj gry wstępnej.

Szybko wszedł do swojego gabinetu i sprawdził, czy nikt nie nagrał się na automatyczną sekretarkę, nie przysłał mu maila czy faksu. Niestety, nic na niego nie czekało.
Usiadł w fotelu i spojrzał na wielką tablicę, na którą nanosił wszystkie swoje wnioski dotyczące profilu mordercy i elementów śledztwa. Stamtąd przeniósł spojrzenie na ścianę, następnie na podłogę, a w końcu na długo nieużywaną konsolę gier wideo.

Boru. Ponieważ każde spojrzenie superprofilera jest superistotne, prawdaż.

Jego spojrzenie padło na plastikową walizeczkę i przypomniał sobie próbkę śliny, którą schował do lodówki. Musi ją oddać Craigowi Novie albo Carlowi DiMestro, żeby sprawdzili kod genetyczny.

Mam teraz wizję próbki DNA podejrzanego, wciśniętej między pizzę sprzed tygodnia, a zeschnięty ser. Nie mówiąc o tym, że łańcuch dowodowy właśnie poszedł się kochać.

Odgłos drukującego się faksu wyrwał Brolina z zamyślenia.
Podskoczył do urządzenia
[Ten odgłos, jak rozumiem?] i zaczął czytać, zanim jeszcze kartka w całości się z niego wysunęła. Nie wierzył własnym oczom. Faks był wysłany z biura szeryfa w Beaverton, na zachód od Portland.
ZIDENTYFIKOWALIŚMY OFIARĘ Z LASU, ZAŁĄCZAMY LIST GOŃCZY Z
8 PAŹDZIERNIKA.
Ósmy października, to znaczy cztery dni temu. A przecież ofiara została zamordowana w nocy z 29 na 30 września, dziesięć dni wcześniej.

O czym nikt wszakże nie wiedział, więc o co cho?

Brolin chwycił pierwszą stronę faksu i zaczął niecierpliwie czytać. Poprzedniego dnia Carl DiMestro dostarczył do biur wszystkich szeryfów stanu Oregon faksy i maile z prośbą o informacje na temat „ofiary z lasu", której twarz została częściowo odtworzona za pomocą elastomeru silikonu.

Wrzucenie zdjęcia ofiary do komputera i wyretuszowanie dziury w czole za pomocą Photoshopa byłoby bowiem zbyt tanie i niedostatecznie zajebiste.

Jeden z ludzi szeryfa z Beaverton przypadkowo przeczytał to ogłoszenie, świeżo przypięte pinezką do ściany, i skojarzył je ze zdjęciem, które przed chwilą pokazały mu dwie młode dziewczyny.

Zaraz, to jakieś przypadkowe dzieweczki biegały po biurze szeryfa, pokazując policjantom list gończy?

Brolin przyjrzał się Meatsowi, dostrzegając, że zastępca kapitana nie ma już swojej krótkiej czarnej bródki.
- Czyżbyś zrobił porządek z nękającymi cię problemami? - zdziwił się młody inspektor. - Nie musisz już chować się za ochronną zasłoną?
Była to zwykła przyjacielska zaczepka niewymagająca odpowiedzi, ale Meats poczuł się w obowiązku wyjaśnić:
- Żona męczy mnie od lata, żebym ją ściął, i już nie mogłem dłużej wytrzymać tego gadania!

Nadciąga Moment Komiczny, prosimy o włożenie hełmów antyżenadowych. Dziękujemy.

Brolin zamknął drzwi.
- Panowie, mamy coś nowego. Ale najpierw - na jakim etapie jest sprawa profanacji grobu Lelanda?
Meats westchnął, naciągając palce tak, że zaczęły strzelać w stawach.
- Niestety, rzekłbym, że... w martwym punkcie. Przez cały wczorajszy dzień wypytywałem personel cmentarza, wszystkich, którzy pracowali tam od zeszłego roku, i nikt nic nie wie. Twierdzą, że jest możliwe, jeśli będzie się działało dyskretnie i miało wystarczająco ważny powód, otworzyć grób i wyjąć ciało, a później wszystko zasypać tak, że nic nie będzie widać, pod warunkiem jednak, że nastąpi to tuż po pogrzebie, inaczej przekopana ziemia zdradzi profanację.

I aby uzyskać tę informację, dostępną dla każdego jełopa, dysponującego bodaj dwoma funkcjonalnymi neuronami, facet musiał maglować personel cmentarza. Głupota policjantów w tej powieści mnie po prostu obezwładnia.

Obaj oficerowie policji zamilkli. - Dziś rano - ciągnął Brolin - mężczyzna w hrabstwie Waszyngton oficjalnie rozpoznał twarz pierwszej ofiary na zdjęciu rozesłanym do biur wszystkich szeryfów w regionie. Zidentyfikował ją zastępca szeryfa Hazelwood. Cztery dni wcześniej, w piątek ósmego października, na posteruj nek przyszły dwie dziewczyny i zgłosiły zniknięcie swojej współlokatorki, Anity Pasieki. Obie wróciły z krótkiego pobytu w Meksyku i zdziwiło je, że jest już wieczór, a Anity wciąż nie ma. Poczekały
dwadzieścia cztery godziny i zgłosiły jej zaginięcie.

A policjanci wystawili za zaginioną list gończy. Bardzo logiczne.

Lloyd Meats pracował w policji kryminalnej wystarczająco długo, żeby dysponować już pewną wiedzą na temat seryjnych morderców. Brał udział w śledztwie w sprawie "Mordercy z Green River" jako jeden z wielu odpowiedzialnych za przebieg postępowania inspektorów.

To ileż on ma lat, że prawie trzydzieści lat temu był już inspektorem?

Trudność w zatrzymaniu seryjnych morderców wynika ze sposobu, w jaki wybierają swoje ofiary. Nie zabijają bowiem kogoś ze swojego bliskiego otoczenia, jak czyni większość zwykłych morderców, ale zabijają jakby przypadkowo. Wystarczy, że zauważą jakąś kobietę, która przypomina im kobietę z ich wyobrażeń - i już mamy nową ofiarę, niezwiązaną w żaden sposób z osobą mordercy.

Edmund Kemper zabił między innymi swoich dziadków i matkę, John Reginald Christie wysłał na tamten świat również sublokatorkę, jej córeczkę, a na samym końcu własną żonę. George Joseph Sminth mordował swoje własne (bigamistycznie zaślubiane) małżonki, a Joe Ball pośród wielu ofiar ma na koncie także swoje byłe kochanki i połowicę. Wszyscy wyżej wymienieni są, jak najbardziej, seryjnymi mordercami.

Jednak może się zdarzyć, że seryjny morderca działa według jakiegoś schematu, że zależy mu na konkretnym elemencie, którego się trzyma, bo on stanowi istotną część jego rojeń. Może więc zabijać w podobnym miejscu albo podobny typ kobiety, albo o tej samej porze dnia - i to będzie już pierwszy ślad, który pomoże go zdemaskować. To właśnie miała wykazać „synteza" - miała ustalić szczegół, który łączył ofiary.
W normalnej policji takie rzeczy to jest rutynowa część śledztwa. Ale, jak wiemy, to jest ochronka dla potłuczonych na umyśle, a nie normalna policja.

Elizabeth Stinger, druga ofiara, pracowała dla szczególnej agencji modelek, a mianowicie dla firmy, która prowadzi sprzedaż wysyłkową i kieruje swoją ofertę do kobiet w różnym wieku, głównie niepracujących. Firma przygotowuje katalog, w którym są zdjęcia starszych i młodszych kobiet o rozmaitej urodzie i figurze, żeby zainteresować jak najszersze grono klientek - od pięćdziesięcioletniej gospodyni domowej po jej córkę, zahaczając po drodze o trzydziestoletnią sąsiadkę.

Wyszło mi, że ta firma trudni się wysyłkową sprzedażą kobiet innym kobietom.

Elizabeth imała się rożnych drobnych zajęć, żeby związać koniec z końcem, ale głównym źródłem jej dochodów był odnawiany co roku kontrakt z tą firmą. To samo robiła Anita Pasieka.
Salhindro wyjął z kieszonki na piersiach paczkę papierosów.
- Cholerny świat! - mruknął, wsuwając między wargi newporta. - To raczej nie wygląda na zbieg okoliczności.
Bo?
Bo tak, nie pyskuj.

Lloyd Meats wyciągnął rękę do Salhindra. który podał mu papierosa. Mimo że myślami przebywał gdzie indziej, Brolin był zmuszony do wdychania nikotynowych wyziewów i opanowało go gwałtowne pragnienie zaciągnięcia się głęboko tą „fajką śmierci".
Ponieważ poproszenie kolegów, żeby zgasili, uwłaczało jego godności i dumie. Jeśli tu z nimi posiedzi zbyt długo, złamie się; na pewno się złamie. Choć, z drugiej strony, do czego to podobne, żeby starał się skrócić bardzo ważną odprawę, ponieważ nie mógł znieść zapachu tytoniu? Zdenerwował się. Co z niego za człowiek? Jak można być tak słabym? Zebrał się w sobie i odrzucił tę idiotyczną pokusę.
- Nie wygląda na zbieg okoliczności, choć oczywiście może nim być, ale musiałby to być naprawdę wyjątkowy wypadek.

Albowiem?

Tymczasem Juliette duma:

Czy można rozłożyć uczucie miłości na czynniki pierwsze? Czy można przeanalizować je ilościowo i jakościowo, nie odejmując mu ani mocy tajemnych, ani tej wewnętrznej magii, której - ponieważ jest tak niezrozumiała i niepoddająca się naszej władzy - tak się lękamy?

Ja osobiście wręcz dostaję ataków paniki na myśl o miłości.

Juliette leżała na jednej z wielkich kanap w salonie i zastanawiała się nad powyższym zagadnieniem. W kominku paliło się, strzelając iskrami, ciężkie polano, ogrzewając i ogromny pokój, i duszę młodej kobiety rozważającej te nierozwiązywalne zagadnienia.

Co trzeba było podkreślić poprzez powtórzenie, bo ten kretyn czytelnik mógłby czasem nie załapać, że Juliette filozofuje.

Ona, która jeszcze poprzedniego wieczora starała się wmówić sobie, że do Brolina jest wyłącznie „przywiązana", teraz, o dziwo, analizowała wszystko bardziej szczerze. Od kilku dni związek z młodym inspektorem stał się najważniejszą rzeczą w jej życiu i postanowiła tym razem nie unikać tematu.
A juści. Dwa razy ją bzyknął, parę razy pogadał i już związek.

Podobali się sobie i stopniowe poznawanie się było procesem niezwykle atrakcyjnym, ale przecież nadejdzie czas, kiedy nie będą już dla siebie tak intrygujący, tak nowi. Co się wówczas stanie? Czy miłość - bo przecież o miłość tu chodzi, nawet jeśli zupełnie świeżą - czy miłość nie jest dlatego tak mocna, tak wspaniała i pożądana, że jest uczuciem ulotnym?

Nie wiem, mnie pytasz?
Coelho właśnie zzieleniał z zazdrości.

Juliette skrzyżowała ręce pod głową. Powinna się zmobilizować i popracować nad wykładami: ranek na uczelni utwierdził ją w tym, jak bardzo ostatnio zaniedbywała naukę. A to był dopiero pierwszy semestr!
Ona od roku pierwszy semestr robi?

Złoczyńca dzwoni do Juliette:

- Chciano się ze mną zabawić. Proszę powiedzieć policji, że to wszystko ich wina. Rozpętałem siły piekła, ponieważ nie uszanowano mnie. Proszę uważać, że ma pani wielkie szczęście, panno Lafayette. Naprawdę się wahałem, ale w końcu wybrałem kogoś innego.
- Kim pan jest? - zapytała Juliette, oddychając ciężko.
- Nieważne. Jestem tutaj, żeby wypełnić moje przeznaczenie. Proszę zatroszczyć się raczej o pani bliskich...
W słuchawce zabrzmiał suchy, nieprzyjemny śmiech osoby, która nie pozwala sobie na żadne emocje, która panuje nad każdym swoim gestem, która niczego po sobie nie pokazuje, której nieczęsto wybuchający śmiech jest zawsze wyrachowany, zawsze zły.
[Zuo 666 po prostu] Taki?
- Co...
- Cicho! Proszę przekazać moją wiadomość policji i niech nigdy więcej nie traktują mnie z góry, nigdy!
Rozmówca trzasnął słuchawką.

I foch i tup nóżką. To były Himalaje opanowania.

Juliette stała chwilę ze słuchawką w dłoni i mimo że łzy napływały jej do oczu, nie śmiała zapłakać. Kto to był? I dlaczego zadzwonił akurat do niej?
Wot zagadka. Nikt się nie domyśla, no nikt!

Juliette dopiero po wszystkim zaczęła sobie uświadamiać, jak zarozumiała była ta osoba, jak nadęta! „Nie uszanowano mnie!", „niech nigdy więcej nie traktują mnie z góry, nigdy!". To musiał być bardzo niebezpieczny człowiek.
Jeśli zarozumialstwo jest oznaką zbrodniczego charakteru, to znaczy, że Cristiano Ronaldo musi być najstraszliwszym seryjnym mordercą wszechczasów.

Najwyraźniej się hamował, mówił tylko to, co chciał powiedzieć; całą resztę dusił w sobie, zaciskał zęby i męczył się, męczył, aż do momentu, kiedy nie będzie mógł dłużej tego wytrzymać...

A przed chwilą żeś pisaku pisał, iż ów osobnik był taaaaki opanowany. Bilobilu?

Juliette zamknęła oczy i zobaczyła jednego z tych ludzi, którzy pewnego dnia zostawiają wszystko, co mają, łamią wszystkie społeczne prawa i zabijają każdego, kto tylko może ożywić płomień zemsty...
Taki Charles Whitman, Gene Simmons czy Howard Unruh do entej potęgi...
No, Gene Simmons, wokalista Kiss, to jest wręcz uosobienie grozy i mroku (pssst, pisarzyno, masowy morderca, którego masz na myśli to Ronald Gene Simmons).

Juliette zamarła. Przed jej oczami pojawiła się wyraźnie widoczna twarz. Skoczyła do przedpokoju i nie wkładając butów, wybiegła na dwór.
Twarz skakała na bosaka. Dlaczego tłumocz tego dzieła nie zna gramatyki języka polskiego i gdzie, do bardzo nędznej damy negocjowalnego afektu, jest redaktor?

Gary Seddon i Paul O'Donner trzymali wartę przed numerem 2885 Shenandoah Terrace, przydzieleni do pilnowania czy też ochrony - każdy z nich widział to inaczej - Juliette Lafayette.

Bo to zasadnicza różnica jest.

Kiedy zobaczył Juliette wybiegającą boso z domu, torebka chipsów spadła mu z kolan na podłogę, tak szybko starał się wysiąść z samochodu.

Bo użycie telefonu lasce oczywiście nie przyszło do łba, lepiej się samej rzucić w paszczę mordercy.

- Panno Juliette! Co się dzieje?! - zawołał, przebiegając przez ulicę.

Inteligentne pytanie.

Palcami prawej dłoni stukał nerwowo w kaburę, gotów wyciągnąć z niej berettę kaliber dziewięć milimetrów. Ale Juliette już siedziała w swoim starym garbusie.

Następny, co najpierw wyskakuje, a potem ewentualnie sięga po broń.

Dzielna, acz durna hirołina pojechała do Camelii.

Juliette stała w przedpokoju, boso na zimnym parkiecie.
- Camelio?! - zawołała. - Camelio?! Gdzie jesteś?!
Pobiegła do salonu, później do jadalni, a kiedy weszła do kuchni, serce prawie stanęło jej w gardle.
Jedna szyba w oknie była wybita, na ziemi leżały jej kawałki posklejane brązową taśmą klejącą. To była szyba od tylnych drzwi.

Pracowity ten zbrodniarz. Wyjął szybę z tylnych drzwi, wstawił w okno, okleił taśmą, a potem wybił. Jak mróweczka.

Juliette rozejrzała się po pomieszczeniu. Żadnego śladu krwi, żadnego śladu walki.
„To dobry znak; może Camelia sama wybiła szybę, żeby wejść? Może zapomniała kluczy?"
Ale to nie było zbyt prawdopodobne.
Starając się nie nadepnąć na rozbite szkło, Juliette chwyciła długi kuchenny nóż i podeszła do schodów.
Bezszelestnie dotarła na piętro. Z nożem wyciągniętym przed sobą była gotowa rzucić się na każdego, kto wyskoczyłby z którejś z szaf czy zza kotary.

Bez tego wyświechtanego motywu, pojawiającego się w każdym horrorze i thrillerze od czasu “Dziecka Rosemary” oczywiście nie mogło się obejść.

Zapach stęchlizny dobiegał z pokoju obok, połączone go z główną sypialnią drzwiami. To była łazienka. Drzwi do niej były uchylone i Juliette wsunęła głowę w szparę, ściskając nóż.
Smród wdarł się w jej gardło błoną ohydnego śluzu.

Cthulhu do towarzystwa mamy i smrodoksenomorfa.

Nóż uderzył z hałasem o kafelki i ostry dźwięk rozciął mdłe powietrze.
Camelia leżała w groteskowej pozycji, na plecach, ręce miała podkurczone, a skórę wypaloną od łydek do piersi. Jej uda wyglądały jak mięso zostawione zbyt długo w piecu. Skóra oddzieliła się w postaci poczerniałych pasków, łamliwych jak wyschnięty pergamin.

To przecież oczywiste, drogi Watsonie, że zwęglone ciało wydaje woń stęchlizny, patrz początek cytatu.

Między popękanym, złuszczonym ciałem, nad którym unosiła się woń spalenizny, było jeszcze widać czerwone rowki żył.
Camelia spaliła się tylko częściowo, ponieważ płomień, przechodząc przez dywanik kąpielowy, wygasł na kafelkach posadzki. To spalone ciało w niepokalanie czystej łazience wyglądało jak dziwaczna pieczęć otchłani ciemności.

Bo to był bardzo kulturalny ogień, który nie śmiał niczego wokół okopcić ani przypalić.

Tymczasem dzielny profiler idiota wraca ze spotkania z rodzicami jednej z ofiar:

Bentley Cotland i Joshua Brolin siedzieli w mustangu prześlizgującym się między samochodami jadącymi autostradą numer 8, łączącą Beavertan i Portland. Milczeli obaj myśląc o wspólnie przeżytych, męczących chwilach, kiedy w biurze szeryfa spotkali się z rodzicami Anity Pasieki. Brolin umiał wyrazić współczucie, co nie przeszkadzało mu w zadawaniu ważnych dla przebiegu śledztwa pytań. Wydawało się zresztą, że o śledztwie pamiętał cały czas, nawet wtedy gdy musiał wykazać się odwagą czy wyrazić współczucie.
A u innych wyrażenie współczucia, względnie wykazanie się odwagą, powodowało gwałtowne zaniki pamięci.

- Pan... pana podejście do rodziców ofiary, tam, w biurze szeryfa, zrobiło na mnie duże wrażenie. Tak zręcznie umiał pan ich pocieszyć, nie zapominając o głównym celu naszej wizyty Naprawdę, to było godne podziwu. Wykazał się pan wielkim profesjonalizmem.
Brolin rzucił okiem na swojego towarzysza.
- Bardzo panu dziękuję.
„Czy Bentley mówił to z ironią?" Brolin odrzucił to pytanie; nie miał ochoty obciążać myśli osobą Bentleya ani jego charakterem. Czy w ogóle młody zastępca prokuratora był w stanie wyobrazić sobie, co oznaczało dzień po dniu rozpracowywać morderstwa na tle seksualnym? Czy mógł zgodzić się z tym, że pozorna obojętność, którą zachowywał Brolin, była jedyną psychiczną zaporą pozwalającą znieść okropieństwa, z którymi zawodowo stykał się cały czas, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu?
Nie no, wszyscy wiemy, że nikt nie jest tak twardy, szlachetny, cudowny, mądry, profesjonalny i
zajebisty w łóżku jak Joshua Brolin.

Brolin popatrzył na ogromne, szare chmury, przez które późne popołudnie wyglądało jak początek nocy.
- Myślę, że osoba, która ukradła ciało Lelanda Beaumonta, to nasz morderca. Dysponuje jego DNA, jego śliną, którą znaleźliśmy na niedopałku, a przynajmniej dysponował tym wszystkim na początku, kiedy ciało było świeże. Wystarczyło wówczas zamrozić próbki.

Aha. A pobranie śliny ze zwłok to jest taka drobnostka. Każdy by potrafił.

Przypominając sobie sekcję, przy której asystował, Bentley zaczął wiercić się na siedzeniu. Czuł się wyraźnie nieswojo.
- Morderca zna podstawy anatomii - przypomniał sobie.
- Właśnie. Zna to minimum, które pozwala mu fachowo obcinać części ciała ofiar. Zresztą w obu wypadkach starał się, żeby bardzo starannie przeciąć skórę i równie starannie wyodrębnić kości, ale mięśnie i tkanki porżnął byle jak, jak rzeźnik. Interesuje go skóra i kości, a czemu nie reszta?

Skóra, mięśnie i kości to nie są tkanki. Aha. Pan kończył studia, a z taką wiedzą przez liceum by nie przeszedł.

Bentley zmarszczył w skupieniu brwi. Starał się przypomnieć sobie wszystko to, o czym mówili ostatnio.
- Jak pan określił profil mordercy, bo zapomniałem?
- Mężczyzna, biały, wiek między dwadzieścia a trzydzieści lat, kawaler, mieszkający na odludziu, pracujący dorywczo albo wcale.
- Teraz wiemy jeszcze, że czytuje katalog Fairy's Wear -rzekł Bentley.
- Tak; poprosiłem o listę prenumeratorów, ale nie sądzę, żeby to coś dało, nawet jeśli ograniczymy się do samotnych mężczyzn. Taki katalog można zdobyć wszędzie, często jest nawet rozdawany za darmo na ulicy. Ten trop również prowadzi w ślepy zaułek.
[Jeszcze nie sprawdził, a już wie. Swami Brolin znowu w akcji.] Za to interesujące jest to, co powiedział nam Philip Bennet tuż przed naszym odejściem.
- Co? O włamaniu w zeszłym roku?
Starając się podczas rozmowy z Bennetem wydobyć informacje o nietypowych wydarzeniach w biurze w zeszłym roku, Brolin dowiedział się, że było włamanie. Pewnego ranka zauważono, że ktoś sforsował kilka zamków, ale, co dziwne, w biurze niczego nie brakowało. Philip Bennet i policja stwierdzili wspólnie, że włamania musieli dokonać bez konkretnego powodu młodzi włóczędzy
- Właśnie. Czy zna pan wielu ludzi, którzy włamują się do biur, w których nie ma co ukraść poza drobnym sprzętem elektronicznym?

Rozumiem, że właściciel firmy żywił śmiertelną awersję do komputerów, faksów, skanerów, kopiarek i innego elektronicznego sprzętu biurowego, który trudno określić mianem drobnego?

- Dzieciaki, tak dla zabawy...
- Nie, nie sądzę. Jestem gotów się założyć, że to dzieło naszego mordercy
- Ale to byłoby bardzo głupie! Po co miałby ryzykować, że go złapią?
- Seryjni mordercy dość często włamują się do prywatnych mieszkań, wchodzą tam w nocy i wynoszą osobiste rzeczy, na przykład ubrania. To jest z reguły pierwszy krok do zawładnięcia życiem przyszłej ofiary.
- Ale tam nie ma nic; co by należało do jego ofiar!
- Niech pan się chwilę zastanowi. Bennet powiedział, że niczego nie ukradziono. Ale może coś przekopiowano!
Bentleya rozbawiła ta uwaga.
- Co? Tam nie ma nic do kopiowania! Nie prowadzimy przecież śledztwa w sprawie szpiegostwa przemysłowego.
- Tak może uznać każdy, ale nie niebezpieczny psychopata planujący morderstwa. W siedzibie firmy znajdują się dokumenty całego personelu, z danymi osobowymi, również modelek. Na takiej liście figuruje imię, nazwisko, adres, zdjęcie... wszystko.

A po cholerę w biurze firmy sprzedającej wysyłkowo ciuchy lista modelek? Tym to raczej dysponuje fotograf.

Kiedy otworzyły się drzwi, wszyscy trzej myśleli, że właśnie niosą jedzenie, które zamówili przez telefon, ale zamiast gońca na progu stał Fletcher Lee z czołem zmarszczonym z niepokoju.
- Josh, mamy problem z Juliette Lafayette. Seddon i O'Donner, którzy jej pilnowali, zgłaszają dziesięć-czterdzieści dziewięć.
Kod 10-49 oznaczał w policji portlandzkiej „morderstwo".

A gdzie ta. 10-49 oznacza śmiertelnie rannego człowieka. O potencjalnym morderstwie informuje kod 12-49A. Do wyguglania w minutkę.

Czasem, gdy człowiek uświadomi sobie siłę uczuć, na przykład kiedy emocje biorą górę nad rozumem i są w stanie rozciągnąć czas tak, że jego nieubłagany bieg staje się nagle elementem bardzo odległym, w ogóle nas niedotyczącym i okalającym na nas żadnego wpływu, gdy więc człowiek uświadomi sobie tę siłę uczuć, może być zdumiony.
A czasem nie.
Biedny Coelho znowu zzieleniał z zawiści.

Juliette podczas godzin, które nastąpiły po śmierci Camelli, znalazła się w innym świecie, czas
przestał dla niej istnieć i w ten sposób mogła lżej reagować na ból. Zostawiła obu policjantów w salonie i poszła na górę, do sypialni, żeby schronić się w swoim sanktuarium. Nie rzuciła się na łóżko, szlochając, jak by uczyniło wiele innych osób,
 [Wiemy, wiemy, jest ultrazajebista.] tylko długo chodziła w kółko po pokoju, zanim wreszcie otworzyła okno. Zimne powietrze błyskawicznie wpłynęło do środka jak stado ciekawych duchów. Podzwaniając łańcuchami i robiąc buuuuuu.
Juliette wychyliła się przez okno. Gwiazdy migotały spokojnie w lodowatym powietrzu. Tysiące diamentowych oczu [ostatnio były szafirowe i miały cięte, zimne kryształy w środku, ani chybi też morfują], zniekształconych przez ogromne odległości, z królewskim majestatem wisiało nad uśpioną ziemią.
„Gwiazdy szepczą - pomyślała. - Śpiewają w kosmosie. Oświetlają nieskończone ciemności swoją rozognioną muzyką".

Lasia najwyraźniej rozum straciła.

6 komentarzy:

  1. Czcze Was za te analizy i wielbie. Jestescie boskie!:D

    Gayaruthiel

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za kolejną porcję radosnego kwiku. DzieUo jest wstrząsająco durne, ale z waszymi komentarzami staje się bardzo przyjemną lekturą.

    OdpowiedzUsuń
  3. Elizabeth Stinger, druga ofiara, pracowała dla szczególnej agencji modelek, a mianowicie dla firmy, która prowadzi sprzedaż wysyłkową i kieruje swoją ofertę do kobiet w różnym wieku, głównie niepracujących. Firma przygotowuje katalog, w którym są zdjęcia starszych i młodszych kobiet o rozmaitej urodzie i figurze, żeby zainteresować jak najszersze grono klientek - od pięćdziesięcioletniej gospodyni domowej po jej córkę, zahaczając po drodze o trzydziestoletnią sąsiadkę.
    Wyszło mi, że ta firma trudni się wysyłkową sprzedażą kobiet innym kobietom.

    No właśnie mi też... Może o to chodziło O.o?
    I ten ostatni cytat... Mordują jej przyjaciółkę, a ta "gwiazdy szepczą". Wtf XD?
    Wielbię! I spóźniam się na wykład przez was!

    OdpowiedzUsuń
  4. No ja też chciałbym wiedziec - kto do cholery myśli o szepczących gwiazdach po znalezieniu zmasakrowanego ciała najlepszej przyjaciółki? NO KTO?

    OdpowiedzUsuń
  5. Na początek powiem, że przeczytałam wszystkie analizy i mam zamiar być waszą wierną fanką.;)

    A teraz stanę w obronie pani od samobieżnego pogotowia seksualnego.;) W książkach wydanych przez Maga pada już słowo "członek". Jakby mi się chciało dokładniej sprawdzić, to może nawet penisa bym znalazła.;) Ogólnie analizy tego były kwikaśne, ale mam wrażenie, że to troszkę zmarnowany potencjał. Toż to po prostu mutacja harlequinów, tyle, że z czymś wampiropodobnym i nikt się po niej nie spodziewa niczego więcej, niż łognistego romansu i kiczowatych seksów. A szkody społecznej jak "Zmierzchy" czy insze twarze Greya poczynić by nie mogły, dobrej literatury też nie udają. Więc może lepiej skupić się na złym kryminale/fantasy/czymkolwiek udającym dobrą powieść?;)

    Czyli takim np. profilerem idiotą. Autor ciągle mnie zaskakuje swoją ignorancją i bardzo się cieszę, że dzięki Wam dane mi było poznać jej głębię. Niecierpliwie czekam na dwie ostatnie części analizy i już mi ślinka cieknie.;)

    A teraz oddalam się podrzucić sugestie kolejnych ofiar w przeznaczonym do tego miejscu.;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Postać przyjaciółki-jak-jej-tam była tylko po to, żeby ogrzewać się w blasku aury wspaniałości Juliette. Skoro Lasia o oczach jak kalejdoskop woli poetycko opisywać dźwięki wydawane przez gwiazdki, niż opłakiwać bolesną i nagłą śmierć bliskiej osoby, to chyba jeno czytelnik został, by mu się zrobiło żal takiego uprzedmiotowienia nieszczęsnej postaci. Bo idę się założyć, że to będzie dobry pretekst dla Lasi, by znaleźć ukojenie w ramionach Profilera von Kretyna.

    Jakim cudem wydawca nie roześmiał się ałtorowi w twarz na propozycję wydania tego dzieła? Co w tym czasie zażywał edytor? Dlaczego to nędzne w każdym aspekcie dzieło stało się bestsellerem? Tego już chyba nigdy się nie dowiemy.

    Świetna analiza, perfekcyjnie wytykająca wszelakie idiotyzmy i lenistwo ałtora. To lubię!

    Z wyrazami szacunku
    Kazik

    OdpowiedzUsuń